|1|2|3|4|5| 6|7|8|9|10| 11|12|13|14|15| 16|17|18|19|20| 21|22|23|24|25| 26|27|28|29|30| 31|32|33|35|35| 36|37|38|39|40| 41|42|43|44|45| 46|47|48|49|50| 51|52|53|54|55| 56|57|58|59|60| 61|62|63|64|65| 66|67|68|69|70| 71|72|73|74|75| 76|77|78|79|80| 81|82|83|84|85| 86|87|88|89|90| 91|92|93|94|95| 96|97|98|99|100| 101|102|103|104|105| 106|107|108|109|110| 111|112|113|114|115| 116|117|118|119|120| 121|122|123|124|125| 126|127|128|129|130| 131|132|133|134|

Powrót do góry


29 maja 2018 - Ile to razy już jechaliśmy na zawody na jezioro Jelonek...

W kole nr 74 PZW w Skórczu zwyczajowo w miesiącu maju lub czerwcu odbywają się zawody wędkarskie o "Tytuł Mistrza Koła". W tym roku te zawody odbyły się 27 maja 2018. Zbiórka była zaplanowana na godzinę 7:00 na parkingu koła przy jeziorze. W tym roku na zawody jechaliśmy częściowo inną drogą, dlatego że odcinek drogi od drogi asfaltowej Skórcz Ocypel do Wdeckiego Młyna jest fatalny. Większość korzysta z odcinka drogi z wsi Wda, gdyż z uwagi na dowozy dzieci do szkoły jest w miarę zadbany. W trakcie jazdy usiłowaliśmy z Grzegorzem Glinieckim ustalić, ile to razy już jechaliśmy na zawody na jezioro Jelonek i nie ustaliliśmy, gdyż każdy z nas podawał inną liczbę.
Po dojechaniu na miejsce stwierdzam, że frekwencja jak zawsze dopisała. Kolega Włodzimierz Szarafin, sędzia główny, przeprowadza odprawę 3 zawodniczek i 34 zawodników Przypomina obowiązujący regulamin zawodów, jak i sygnały oznajmiające ich rozpoczęcie i zakończenie. Następuje losowanie stanowisk i zawodnicy udają się na stanowiska pieszo lub samochodami. Dotyczy to osób łowiących przy kapliczce Matki Boskiej.
O godzinie 8:00 zaczynają się zawody i trwają do godziny 12:00. W tym roku skład sędziów jest następujący: Piotr Laskowski sekretarz, sektorowi to: Jerzy Cyrson, Grzegorz Wyszomierski, Piotr Aftka, Tomasz Demus, Bartosz Sobisz, Karol Szulman i ja. W tym roku mam stanowiska do sędziowania bardzo blisko od parkingu. Chcę udać się na poletko żerowe i sprawdzić, czy posadzone w tym roku drzewka owocowe się przyjęły. Sprawdzam wędkarzy w swym sektorze. Wstępnie można przyjąć, że rewelacji na dzisiejszych zawodach nie będzie, gdyż bierze drobnica.
Postanawiam, że udam się na poletko żerowe zobaczyć drzewka. Idąc leśną drogą spotykam ślady jeleni i lisa, jak i ślad terenowego samochodu. Po dojściu na miejsce oglądam orzech włoski posadzony wspólnie kolegą myśliwym Danielem Dworakowskim 23 kwietnia 2011 roku, który ma wreszcie owoce. Ten widok cieszy mnie. Wykonuję zdjęcia tych owoców i jestem pod wrażeniem, że jednak pomimo różnych nie zawsze przychylnych komentarzy kolegów myśliwych na temat sadzenia drzew owocowych, mamy efekty. Musimy z kolegą Janem Komosińskim odsłonić orzech, gdyż jest obłożony wyciętymi podczas prześwietlania drzew krzakami. Na pozostałych drzewach widać też zawiązki owoców. Woda zeszła na poletku z topinamburem i widać, że odrasta, pomimo żerowania dzików. Posadzone drzewka owocowe się przyjęły, z tym że na posadzonych orzechach widać, że był przymrozek, gdyż część liści jest czarnych - po prostu tak bywa. Odwiedzam następne poletko z topinamburem, które odwiedzane jest przez łanię z cielakiem. Łania żeruje na bulwach topinamburu przez odkopywanie ich, jak i zjada świeże pędy. To poletko nadal w kilku miejscach jest podtopione, podobnie jak nowo posadzone drzewka przy tym poletku. Miał rację kolega Jan Komosiński, że trzeba będzie je przesadzić w inne miejsce.
Wracam na skróty nad jezioro i sprawdzam stanowiska. Okazuje się, że tylko na jednym pomoście koledzy wędkarze mają szczęście, że są brania, a u pozostałych bez. Tafla jeziora Jelonek bez fali, by się wydawało że jest idealnie do połowu. Nadal na jeziorze poza jedną parą łabędzi nie widać innego wodnego ptactwa, co może świadczyć o bytności norki amerykańskiej, której obecność potwierdzają wędkarze. Pozostali sędziowie podają, że brania słabe i będzie bez rewelacji. W powietrzu roznosi się zapach grillowanej kiełbasy i parzonej kawy. Nad całością kuchni czuwa "st. mat rezerwy MW'', nasz skarbnik kolega Kazimierz Grzenia. Mamy przyjemność gościć patrol policyjny dzielnicowych z Posterunku Policji w Lubichowie, aspirantów Tomasza Maciejewskiego i Daniela Horaka. Kazimierz korzysta z okazji i wspólnie z wnukiem Olkiem wykonuje pamiątkowe zdjęcie z policjantami. Ja wspólnie z Grzegorzem Wyszomierskim obchodzimy jego sektor, gdzie z relacji kolegi Jana Truna wynika, że były owszem brania do chwili, jak nie pojawił się szczupak, gdzieś o długości 80 cm, i wtedy nie było żadnych. Samotnie łowił na pomoście kolega Eugeniusz Serocki, który również potwierdził obecność ryby drapieżnika i bardzo słabe brania.
Sygnał syreny obznajmił koniec zawodów i komisyjnie przystąpiono do ważenia złowionych ryb. Po zważeniu żywe ryby powróciły do wody. W tym roku kolega Edmund Galikowski złowił złotego karasia, a panie lina. Głównym trofeum była pospolita ukleja i płoć. Kolega Władysław Mania złowił jedną płoć, której wagę utrwaliłem na zdjęciu, z tym że to jest waga brutto. Podam teraz kolejność miejsc. I tak Zbigniew Paw- 4139 punktów, Grzegorz Gliniecki - 2524, Piotr Karaszewski - 2163, Kazimierz Ciesielski, Zygmunt Wysocki, Krystyna Sobisz - 1711, Łukasz Cymański, Ireneusz Krzyżanowski, Czesław Wojtasik, Radosław Zimny, Łukasz Borkowski, Maria Legaszewska - 1593, Edmund Galikowski, Jan Trun i Teresa Raduńska - 1022. W przypadku pań podałem ilość punktów, bo po prostu wypada, natomiast koledzy wybaczą mi, że nie podałem. Prezes Koła Tomasz Demus wręczył puchary i każdy z 15 zwycięzców mógł wybrać nagrodę sam, coś jak w supermarkecie, tylko bez koszyka. Idealna pogoda i miła atmosfera wsparta smacznym posiłkiem uwieńczyły zmagania wędkarskie. Miło było również popatrzyć na taplające się w wodzie dzieci, a ja wracałem do domu z wicemistrzem Grzegorzem Glinieckim, a to się liczy!

Antoni
Skórcz, 27 maja 2018

Powrót do góry


26 maja 2018 - Ile razy można naprawiać ambonę?...

Jednym z urządzeń łowieckich jest ambona myśliwska, która ma zapewnić myśliwemu możliwość obserwacji zwierzyny i oddania bezpiecznego strzału do niej. Każde Koło buduje ambony czy to obwodach polnych, czy leśnych. Niektóre z nich upodobali sobie poszczególni koledzy i chętnie z nich korzystają. Budowa takiej ambony nie jest zbytnio skomplikowana i tylko postawienie jej sprawia kłopot. Dotyczy to terenu, na którym jest postawiona. Są przypadki budowy na skarpie, czy terenie podmokłym. Postawienie ambony nie gwarantuje, że będzie ona stała w stanie nienaruszonym przez dłuższy czas. W przypadku naszego Koła są miejsca, gdzie permanentnie ambony są niszczone. Na własnej skórze to odczułem, jak i polujący ze mną kolega Jan. W tym tygodniu wybierając się na polowanie z Janem, zapisaliśmy się w rejon, gdzie rolnik uprawia kukurydzę. Każdy z nas udał się na ambonę wskazaną przez kolegę Zygmunta, z tym że nikt z nas nie wiedział, że ambony na tym polu zostały zdemolowane. Ja siedziałem na ambonie, która miała wyrwane odeskowanie z dwóch boków i dlatego totalnie byłem poddany działaniu silnego wiatru, a Jana ambona miała zniszczoną drabinę i podłogę. O tym fakcie mnie powiadomił i poszedł na przewoźną ambonę. Siedząc pomyślałem: ile razy można naprawiać ambony? - gdyż po naprawie dalej są dewastowane.
Dzisiaj, to jest sobotę 26 maja 2018, wspólnie z Zygmuntem i Sławomirem Kuklińskim, Janem Komosinskim przystąpiliśmy do naprawy ambon. Udało się naprawić tylko dwie z nich. Po rozrzuconych deskach i ich uszkodzeniach można sądzić, że niszczący musieli włożyć dużo wysiłku w dewastację. Jan z Zygmuntem stwierdzili, że następnych zniszczeń te ambony nie wytrzymają i będzie po nich. Osoby niszczące je być może są przeciwnikami łowiectwa lub robią to bezmyślnie. Na stan obecny na tym polu dziki wyrządziły rolnikowi szkodę w uprawie kukurydzy, za którą zapłaci nasze Koło. Ja mam pytanie: a kto powinien zapłacić za zniszczenie ambon, z których nie można korzystać i nie ma możliwości ich napraw, po prostu nie można dojechać z materiałem do reperacji, gdyż rolnik ma obsiane pole. Oglądając telewizję i obserwując niektóre osoby, zabierające głos w sprawie polskiej przyrody, to można powiedzieć, że zapomnieliśmy wszyscy, że przyroda rządzi się swoimi prawami. Medialnie to wygląda fatalnie, jeśli ktoś nie zna realnej sytuacji. Dotyczy to przykładowo przysłowiowych wróbli jak i wilków. W pierwszym przypadku to obecna zabudowa nie pozwala na lęgi, zmniejszyła się baza żerowa. Kilkanaście lat wstecz, gdy jako siła pociągowa były konie, to często było widać wróble szukające części ziaren na końskich odchodach. Wilk powrócił na teren Kociewia i przy obecnych wysokich stanach zwierzyny ma łatwy dostęp do karmy.
W tym wszystkim jest dobre to, że my jako myśliwi jesteśmy cierpliwi i robimy swoje. Wykonałem kilka zdjęć z prac naprawczych, które mogą zobrazować te wydarzenia.
Na koniec dla przypomnienia zacytuję jeden z artykułów, który nakłada na rolników i myśliwych obowiązek - cytuję: "Właściciele lub posiadacze gruntów rolnych i leśnych powinni, zgodnie z potrzebami, współdziałać z dzierżawcami i zarządcami obwodów łowieckich w zabezpieczeniu gruntów przed szkodami o których mowa w …". Do chwili obecnej nie ma wykładni jak to zabezpieczenie ma wyglądać.

Antoni
Skórcz, 26 maja 2018

Powrót do góry


12 maja 2018 - Jak burza może pokrzyżować prace w łowisku

W Kole mamy poletka, na których uprawiane są różne rośliny, w tym topinambur (słonecznik bulwiasty pochodzący z Ameryki Północnej). Ta roślina jest dość znana na terenach wiejskich, z racji uprawiania jej jako rośliny jadalnej, pastewnej i ozdobnej. W naszym przypadku uprawiamy odmianę pastewną. Sam topinambur już od kilku lat wprowadzany jest do sprzedaży w sklepach z racji swych walorów odżywczych jak i zdrowotnych (dieta cukrzycowa). W łowiectwie, w przypadku zwierzyny, to zwierzyna płowa jak jeleń, daniel czy sarna zjadają młode pędy z liśćmi, a bulwy to przysmak dzików, które buchtując dobierają się do nich. Natomiast płowa dokopuje się przy pomocy odgrzebywania przednimi kończynami, a często korzystają z odkrytych bulw przez dziki.
W tym miesiącu, to jest 12 maja 2018 roku, mieliśmy pracować na tym poletku w obwodzie "Długie". Poletko miało być zaorane, wysiany nawóz polifoska, wyzbierane bulwy które miały być wysadzone na drugich poletkach, gdyż dziki wybrały na nich topinambur zimą. Z niepokojem wysłuchiwałem informacji o pogodzie na sobotę. W piątek było wiadomo, że mogą pod wieczór wystąpić burze i byłem pełen obaw, że nadmiar opadów spowoduje, że poletka mogą być podtopione. Wykonałem po południu telefony do kolegi Zygmunta i Czesława, aby przyspieszyć orkę poletek już piątek, ale koledzy zapewniali, że burz nie będzie, a jeśli popada - to tylko trochę i nie będzie problemu. Zygmunt podał, że przygotowuje trzy ule z Czesławem i Kazimierzem na przyjęcie roi pszczelich, gdyż chce zacząć hodować pszczoły. Rozmawiałem z Kazimierzem, że też w tym łowisku będziemy mieli barć pszczelą i Kazimierz zaoferował, że zasiedli ją pszczołami.
Tak uspokojony czekałem na dalszy rozwój sytuacji i doczekałem się burzy, która dotarła do Skórcza i wokół niego. Wyładowanie atmosferyczne były widoczne w kierunku Osieka, Kasparusa, Lubichowa, Bobowa, Morzeszczyna i Smętowa. Telewizja podawała, że burze spowodowały podtopienia w Trójmieście i Łodzi. Wtedy zrozumiałem, że ta burza może pokrzyżować prace w łowisku.
Na sobotę miałem umówionych do prac czterech myśliwych i czterech stażystów. Wspólnie ze stażystą Karolem Szweda pojechaliśmy do Wdeckiego Młyna, gdzie przy leśniczówce czekał z ciągnikiem łowieckim kolega myśliwy Czesław Krocz, który przyjechał o pół godziny szybciej. Po dojechaniu na poletko okazało się, że faktycznie - jest ono podtopione, jak również nowo nasadzone drzewka owocowe. Jest wyczuwalny zapach zgnilizny, co może świadczyć, że na tym poletku już od dłuższego czasu jest nadmiar wody w glebie. Podejmuję decyzję, że zostanie wykonana tylko orka na części poletka - tam gdzie pójdzie ją wykonać, na pozostałej części nie ma możliwości wykonania. Przypomniałem Czesławowi, że trzeba było przystać na moją propozycję piątkową, aby w tym dniu zaorać. Czesław potwierdził, że można było to zrobić, ale przygotowanie uli do przyjęcia pszczół Zygmunta też było ważne. O godzinie 10 przyjeżdżają pozostali koledzy myśliwi: Jan Komosinski i Stefan Filbrandt oraz stażyści: Mariusz Filbrandt, Krzysztof Gliński i Patryk Kukliński. Tak jak zaplanowałem - ze mną jest ośmiu ludzi. Kolega Jan zmartwił się, jak zobaczył te podtopienia, a głównie chodziło o nasze nasadzenia drzew owocowych. Zapewniłem, że ta woda w najgorszym wypadku zejdzie po trzech dniach. Co prawda Stefan uzmysłowił nam, że podtopienie może być dłużej w przypadku następnych burz. Przypomniałem Stefanowi, że woda zejdzie rowami, ale Stefan odpowiedział mi na to, że "50" lat temu tak mogło być, jak rowy były zadbane. No cóż, potwierdziłem, że ma rację, gdyż nie dosyć że rowy nie czyszczone, to jeszcze bobry porobiły tamy i dochodzi do okresowych podtopień. Czesław zaorał część poletka i dobrze że był zahaczony do ciągnika pług łąkowy. Kolega Jan zasilił nawozem nowo posadzone drzewka jak i topinambur. Ja wraz z pozostałymi kolegami zbieraliśmy bulwy topinamburu, które wyrosły nad podziw. Stefan skwitował, że tylko dzięki temu, że zmniejszył się stan dzików, nie został wybrany. Ustaliliśmy, że część kolegów pozostanie w rejonie 1 i uda się na poletko żerowe, gdzie zasilą nawozem drzewka owocowe i dosadzą topinambur.
Wraz z Karolem i Stefanem udaliśmy się na poletko pod Ocypel, aby posadzić tam wybrany przez dziki topinambur. Czesław ciągnikiem jechał za nami, gdyż nie znał miejsca tego poletka. Na tym poletku też nie można było orać wszędzie i tylko wybraliśmy takie miejsce, gdzie to było możliwe. Ciekawostką tego poletka jest fakt, że dziki które żerowały na polu z kukurydzą uprawianą na ziarno, schodząc z tego pola pokonały odległość 400 metrów do poletka i tak rozsmakowały się w bulwach topinamburu, że wybrały go doszczętnie. Pracując na tym poletku otrzymałem telefon od kolegi Jana, że to drugie poletko pływa i jak rozsieją nawóz i wysadzą bulwy, to przyjadą na "Babskie". Potwierdziłem, że my również kończymy i tam się spotkamy.
Po skończeniu orki, czyszcząc pług, Stefan wspomniał, że już nie pojedzie ze mną do Sierakowic na mszę hubertusowską. Odpowiedziałem mu, że pojedziemy, gdyż dla nas myśliwych teraz szczególnie przypadło zadanie odtwarzanie wizerunku polskiego myśliwego w społeczeństwie. Ten atak na łowiectwo ze strony pewnych grup ludzi świadczy o tym, że pomylono pewne pojęcia. Przypomniałem mu, że przecież pamięta, jak kiedyś próbowano walczyć z kościołem w Polsce, gdzie po parafiach wędrowała sama rama obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Teraz mamy podobnie z łowiectwem i tylko właściwie przyjęte zadania przez nowe władze łowieckie przyniosą efekty. Przykładem niech będą Sierakowice. W roku 2017 na mszy na 54 sztandary kół łowieckich Okręgu PZŁ Gdańsk było aż 19, pisałem o tym na stronie internetowej naszego koła 27 lipca 2017 rok "Czy nasze łowiectwo wybudowaliśmy na skale". Można to również porównać do tych poletek z topinamburem, które pomimo okresowych podtopień będą istnieć, tylko trzeba pielęgnować je, dosadzać, zasilać nawozami, gdyż inaczej plantacja zniknie.
Po tych moich wywodach udaliśmy się na "Babskie" i byliśmy pierwsi, a pozostali zaraz za nami. Na tym poletku zostały wysadzone pozostałe bulwy topinamburu i wysiany nawóz pod zasadzone drzewka owocowe. Wykonałem kilka zdjęć podczas tych prac. W sumie to mogłem wykonać więcej, lecz mokre i brudne ręce nie pozwoliły na to, gdyż nie mogłem uruchomić komórki. Najważniejsze, że została wykonana robota, a na efekty trzeba poczekać do jesieni.

Antoni
Skórcz, 12 maja 2018

Powrót do góry


22 kwietnia 2018 - Sadzenie drzewek na poletkach w obwodzie nr 282 i 298

W naszym Kole Łowieckim Łoś w Skórczu mamy poletka zgryzowe, które mają na celu dostarczenie zwierzynie i ptakom żeru - czy to w postaci pędów, czy owoców. Zwierzyna korzysta z tych poletek, z tym że zarastają one sosną, brzozą i czeremchą amerykańską. Wystarczy zaniedbać usuwanie tych intruzów, a te nasadzone drzewka ałyczy, mirabelki i jabłoni są tłumione. Tam gdzie są bobry, część tych drzewek zostaje przez nie zjedzone. Przez okres dwóch ostatnich lat usuwaliśmy naloty sosny, brzozy i czeremchy amerykańskiej.
Za całość prac na tych poletkach z ramienia Koła jest odpowiedzialny kolega Jan Komosiński - emerytowany leśniczy z Borkowa. Zarząd to zadanie powierzając koledze Janowi jest pewien, że lata pracy w lasach i zdobyte doświadczenie zapewnią właściwą opiekę nad tymi poletkami i za kilka lat nastąpi owocowanie drzew owocowych.
Przy tych pracach zaangażowani byli koledzy: Jan Komosiński, Zygmunt, Sławomir i Patryk Kuklińscy, Mariusz i Stefan Filbrandtowie, Czesław Krocz, Antoni Chyła, Olgierd Muszyński, Karol Szweda i Cezary Mykowski. Ta ostatnia trójka to stażyści w naszym kole. Dzięki koledze Janowi, który zdobył sadzonki, posadziliśmy kilkanaście drzewek dzikiej jabłoni i gruszy. Posadziliśmy również orzechy, gdyż te posadzone już kilkanaście lat temu świetnie rosną.
Przed posadzeniem drzewek trzeba było wykonać tak zwany talerz, to jest zerwanie darni przy pomocy motyki i w tym miejscu sadzono drzewka, tak jak w ogrodzie. Drzewka te zostały zabezpieczone przed zgryzieniem siatką przymocowaną do palika - zgodnie z zaleceniem kolegi Jana. Najmłodsi nasi stażyści Patryk Kukliński, wnuk Zygmunta, i Cezary, wnuk Jana, osobiście sadzili drzewka wspólnie z Janem.
Cóż, łowiska wzbogaciły się o nowe drzewka. Na ich owocowanie trzeba będzie poczekać. Być może za kilka lat obecni stażyści pokażą te drzewka swym córkom, czy synom i powiedzą, że to oni sadzili. Wierzę, że część z nich pójdzie w ślady ojców i będą myśliwymi.

Antoni
Skórcz, 21 kwietnia 2018

Powrót do góry


25 marca 2018 - Wody i wydra

Byłem z Kazimierzem Grzenią na objeździe wędkarskich wód i przy parkingu przy rzece Wdzie, gdzie wpada strumień od jeziora Jelonek, rozmawialiśmy z Grabanem, który był z synkiem. A tu zauważyliśmy płynącą wydrę. Spróbowałem nagrać, co prawda z opóźnieniem, ale coś widać. Wykonałem w Kasparusie zdjęcie rzeczki Brzezianek z bardzo czystą wodą i Świętej Strugi w Żurawkach.

Antoni
Skórcz, 25 marca 2018

Powrót do góry


24 marca 2018 - Wspomnienia Anastazego Piekarskiego

Na rogu powiatu Tczewskiego - w Kierwałdzie gospodarstwo rodziców, po lewej stronie Barłożno, a po prawej Wielbrandowo.
     Jednym z najstarszych strażaków ochotników OSP w Barłożnie jest Anastazy Piekarski, urodzony 19 sierpnia 1937 roku w Kierwałdzie. Z druhem naczelnikiem Anastazym znamy się długi okres czasu. W trakcie naszych spotkań wspominał swoje jak i rodziny przeżycia z II Wojny Światowej. Wspólnie chcieliśmy zebrać ten materiał i opatrzyć zdjęciami miejsc, które nierozłącznie wiązały się z przeżyciami samego Anastazego, jego rodziny, krewnych, jak i mieszkańców wsi Kierwałd i Barłożno. Na jednym z ostatnich spotkań strażackich w gminie zapewniłem Anastazego, że już teraz definitywnie go odwiedzę i zbierzemy wszystko, co jest istotne, aby utrwalić ten okres.
     12 lutego 2018 roku wykonałem telefon do Anastazego, informując, że chcę go odwiedzić. W rozmowie Anastazy poinformował, że się źle czuje i te odwiedziny trzeba przełożyć na później, gdyż nie jest w stanie opuścić domu i jeździć po okolicy. Poprosiłem, żeby dziś tylko rozmawiać, a jak będzie zdrowy to ruszymy na rekonesans. Anastazy przystał na propozycję i za kilka minut gościłem u niego w domu.
     Dom Anastazego Piekarskiego w Barłożnie jest wszystkim znany, gdyż przed laty małżonka Lidzia i on sam pełnili funkcje sołtysa. Pani Lidzia już nie żyje. W pokoju, przy kawie i w obecności piesków, Anastazy zaczął wspominać przeżyte lata.
     Anastazy przyszedł na świat w domu swych rodziców Anastazego i Weroniki we wsi Kierwałd, z tym że ich gospodarstwo mieściło się na rogu powiatu tczewskiego, wchodzącego w powiat starogardzki pomiędzy wsiami - po lewej stronie Barłożno, a po prawej Wielbrandowo, do których prowadzi droga w odległości 100 metrów od zabudowań jego rodziców. Rodzina Piekarskich była liczna, gdyż składała się z dziadka Aleksandra Szwarca, ciotki, której imienia już nie pamięta, gdyż zawsze się do niej zwracał "ciotka", ojca Anastazego Piekarskiego (pochodził z Karszanka i wżenił się w rodzinę Szwarc), matki Weroniki, synów: Stanisława, Feliksa, Anastazego i córek Heleny (z męża Klofczyńska), Zofii (z męża Grochowska), Weroniki (z męża Piaskowska), Gertrudy (z męża Winter). W roku 1947 na świat przyszła najmłodsza siostra Jadwiga (z męża Grochowska).
     Gospodarstwo okalał płot drewniany ze sztachet. Obok domu prowadziła droga do wsi Kierwałd. Po prawej stronie, wjeżdżając na podwórze, znajdowała się chlewnia. Budynek ten był murowany, z czerwonej cegły, pokryty papą. W pierwszej części tego budynku, przedzielona ścianą gdzieś około 4 metrów szerokości, była wozownia, gdzie ojciec przechowywał wóz, bryczkę. Dalej mieściła się obora z drewnianym stropem, gdzie trzymano inwentarz - jak krowy, cielaki, klacz z dwoma źrebakami i wałacha. Z oborą była razem chlewnia, z tym że te pomieszczenia nie były przedzielone murem, a tylko w chlewni był strop ceglany. W chlewni był również kurnik wykonany z desek, podwieszony do stropu, a kury wychodziły na zewnątrz okienkiem po desce z nabitymi listwami. Od tej chlewni do domu był chodnik z kamienia polnego. Stodoła była po lewej stronie podwórza wjeżdżając od Barłożna, konstrukcji drewnianej, kryta papą. Na klepisku stała młocarnia zębowa, sieczkarnia połączona z rozwerkiem (kierat), który stał od strony Wielbrandowa. Do stodoły przylegała następna wozownia, wykonana z drewna, kryta papą. W niej z kolei trzymano pługi, brony, dryla (siewnik konny) i ułożone przetarte drewno - deski i baliki. Przed tą wozownią, blisko bramy wjazdowej, były dwie ziemne piwnice. Pierwsza piwnica - ściany murowane z kamieni, a werbunek pół okrągły z cegły, a druga wykonana z żerdzi. W samym gospodarstwie nie było studni. Była ona za domem, obok stawu i miała cembrowinę z desek tak, że wodę nabierało się bezpośrednio wiadrem. W tym stawie się gromadziła woda i były przypadki, że musiano kopać rów od niego, aby nadmiar wody wypłynął do Liski.
     W tym czasie w skład gospodarstwa wchodził budynek mieszkalny murowany, kryty słomą, stodoła drewniana z dachem krytym papą, budynek inwentarski murowany składający się z dwóch części. Pierwszą była chlewnia dla świń, gdzie strop był ceglany, a dach kryty papą. Drugą część stanowiła obora dla bydła i koni, która miała strop drewniany, pokrycie dachu słomą. Drewutnia pokryta papą służyła do składowania drewna i sprzętu rolniczego. W chwili obecnej na tym miejscu jest nowe siedlisko gospodarstwa, z tym że w tamtym czasie nie rósł wkoło las, który został posadzony w 1975 roku, po uprzedniej rekultywacji poprzez zasypanie okopów i lejów po pociskach spychaczem. Wtedy była dobra widoczność z podwórza, czy ktoś nie idzi,e czy nie jedzie do nich od Kierwałdu, czy Barłożna i Wielbrandowa.
     Dom był stary, wykonany z pacy, kryty słomą. W środku domu były drzwi, którymi wchodziło się do korytarza, na wprost były drzwi do kuchni, po lewej jak i prawej stronie drzwi dwóch pokoi po każdej stronie. W szczycie budynku, od strony Wielbrandowa, rosła duża lipa i była droga na ich pole oraz do Kierwałdu.
     Anastazy z opowiadań matki Weroniki dowiedział się, że jego ojciec Anastazy uczestniczył w wojnie obronnej 1939 roku. Po powrocie z niej malutki Anastazy nie poznał ojca i uciekał od niego.
     Czas okupacji spędził w rodzinnym domu z rodzicami, poza okresem działań frontowych na tym terenie. Od 1 września 1944 roku musiał chodzić do szkoły niemieckiej w Kierwałdzie, gdzie dzieci uczyła nauczycielka Niemka. Było ich kilkanaście osób, były cztery klasy. Elementarz był niemiecki, a do matematyki nie mieli podręcznika. Nie mieli również zeszytów, a tylko tabliczki oprawione w ramki drewniane, na których pisało się rysikiem. Z jednej strony były kratki do matematyki, a z drugiej linijki do pisania wyrazów. Pani sprawdzała, co napisali, czy obliczyli i następnie gąbką na mokro wycierali, a później drugą na sucho. Te gąbki mieli przywiązane do sznurka, a ten do tabliczki, aby nie zgubić. Te tablety zaraz po wojnie też były używane w polskiej szkole. Nauczycielka nie była rygorystyczna i pozwalała im mówić na przerwach w języku polskim. W sumie języka niemieckiego nie zdołał się nauczyć, lecz do dzisiaj zapamiętał niektóre słowa. Pamięta, jak ich miał odwiedzić inspektor, to nauczycielka prosiła ich, aby na przerwie nie mówili po polsku. Zrobiła im przerwę i wyszli przed szkołę. Anastazy przypomina sobie, że tego inspektora zauważyli, jak zbliżał się drogą do szkoły od strony, gdzie teraz jest remiza strażacka. Mógł iść pieszo ze stacji kolejowej w Majewie. Na jego widok zbili się w gromadkę milcząc i tylko pozdrowili go gestem i słowami "Heil Hitler", tak jak chciała nauczycielka. Inspektor miał z sobą torbę i był grubasem niskiego wzrostu. Odpowiedział na ich powitanie w ten sam sposób, co oni. Nauczycielka musiała za nim wyglądać przez okno, gdyż zaraz wyszła na zewnątrz szkoły i udali się do jej mieszkania. Inspektor nie kontrolował ich nauki pod względem znajomości języka niemieckiego, przyswojenia matematyki, a także nie oglądał klas.
     W czasie okupacji ojciec udawał wobec Niemców ciężko chorego. Kiedy Niemcy odwiedzali ich gospodarstwo, to najczęściej udawało mu się położyć do łóżku. Dziadek Aleksander i matka wtedy uskarżali się do Niemców, że mają ciężko, gdyż dolegliwości ojca uniemożliwiają jego pracę w gospodarstwie. Niemcy nie kazali uiść do lekarza po jakiekolwiek zaświadczenie. Co prawda woził mleko do mleczarni, ale to był obowiązek odstawiania i jego praca polegała na powożeniu końmi.
     Pod koniec 1944 roku Niemcy chcieli ojca zabrać do kopania okopów w okolice Grudziądza. W tym czasie ojciec z matką cięli w stodole sieczkarnią sieczkę dla koni. Sieczkarnia stała na klepisku i była napędzana rozwerkiem (polska nazwa kierat), od którego odchodziły dwa wały z przegubami. Podczas cięcia sieczki ojciec poganiał konie w rozwerku tak, że miał widok na drogę, gdyby się pojawili Niemcy. Matka układała słomę do drewnianego koryta sieczkarni. Tę słomę wałki podające zabierały i podawały do zespołu tnącego. Jeden z wałków podawczych był ruchomy, dociążany tak, aby nie dochodziło do zakręcenia słomy na wałki przy niejednolitej grubości pęku słomy, która stała w stodole na klepisku. Ojciec zauważył, że od strony Kalitowskich przez doły idzie trzech Niemców w czarnych mundurach. Natychmiast wyprzągł konie i zaprowadził do stajni, a sam pobiegł do domu, położył się do łóżka i udawał ciężko chorego. Niemcy po przyjściu do gospodarstwa twierdzili, że ojciec poganiał konie. Matka zaprzeczała, że tak nie było i że to je poganiała. Niemcy kiwali głowami i mówili, że to był mężczyzna, a nie kobieta. Matka znając tak jak ojciec niemiecki zaprzeczali Niemcom, że ojciec nie mógł tam być, gdyż jest obłożnie chory. Niemcy w końcu przyznali im rację. Anastazy nie wyklucza, że mogli mieć z sobą lornetkę, gdyż nieuzbrojonym okiem tak daleko by nie widzieli. Pamięta ich mundury koloru czarnego, długie, czarne buty i okrągłe czapki. Rodzice mówili, że to byli esesmani i na pewno czegoś szukali w Kierwałdzie.
     Na początkach okupacji w kościele w Barłożnie byli polscy księża Chilińscy - proboszcz i wikary. Posiadali te same nazwiska. Gdy Niemcy przyjechali po proboszcza, to wikary w tym czasie był u krawca Kotowskiego i ludzie go powiadomili, że Niemcy zabierają proboszcza i ma uciekać. Odpowiedział, że idzie na plebanię i pójdzie z proboszczem. Niemcy zabrali obu z plebani i wywieźli Barłożna. Zostali zamordowani. Na ich miejsce przyszedł niemiecki ksiądz. Te fakty rozmówca zna z relacji matki Weroniki. Na podstawie książki "Księga imienna strat ludzkich II Wojny Światowej (Kociewie)" z 1983 roku wynika, że ks. proboszcz Gracjan Chiliński i ks. wikary Henryk Chiliński 16 października 1939 roku zostali zamordowani przez Niemców w Lesie Szpęgawskim. Więcej na temat tych księży dowiedziałem się z książki "Z dziejów wsi i parafii Barłożno oraz wsi do niej należących" Krzysztofa Kowalkowskiego. Cytuję:
     "Ks. Gracjan Chiliński urodził się 13 XII 1878 r. w Płochocinie (pow. Świecie), w rodzinie Jana Leokadii. Po studiach w Seminarium Duchownym w Pelplinie 27 IV 1901 r. otrzymał święcenia kapłańskie. Był wikarym w Ostródzie. Zachęcał dzieci do nauki języka polskiego, rozdając im elementarze. W 1902 r. został przeniesiony do Gdańska, gdzie był wikarym w Kaplicy Królewskiej, a następnie w kościele św. Brygidy. W latach 1910-11 był wikarym w Kamieniu, a następnie do 1915r. lokalnym wikarym w Chyloni. W latach 1915-27 był proboszczem Bzowie. Tu w 1918 był przewodniczącym Rady Ludowej. W 1922 roku odnowił kościół parafialny. W latach 1902-27 ks. Chiliński był członkiem TNT. Od 19 września 1927r. był proboszczem w Barłożnie, gdzie ożywił działalność stowarzyszeń kościelnych. Za swą działalność patriotyczną w okresie zaborów w 1930r. został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. 14 bądź 15 X 1939r. został aresztowany i wraz z innymi duchownymi osadzony w starogardzkim więzieniu. 16 X 1939r. został zamordowany w Lesie Szpęgawskim.
     Ks. Henryk Chiliński urodził się 23.05.1913r. w Wejherowie, syn Jana, prof. Gimnazjum w Wejherowie, bratanek ks. Gracjana Chilińskiego. Wyświęcony na kapłana 16 czerwca 1938r. Był wikarym w Barłożnie i tu został aresztowany 14 paździewrnika 1939r. Zamordowany przez Niemców 16.X.1939r. w Lesie Szpęgawskim."
     Znając teraz koligacje księży z Barłożna, można powiedzieć, że ks. wikary Henryk Chiliński nie opuścił swego przełożonego a zarazem wuja ks. proboszcza Gracjana Chilińskiego. Miał możność ucieczki i ukrycia się, i być może przeżyłby okres okupacji. Ks. proboszcz Gracjan Chiliński, mający tak wielkie doświadczenie życiowe w krzewieniu polskości, był solą w oku miejscowych Niemców, podobnie jak inni księża diecezji chełmińskiej rozstrzelani 16 października 1939 roku w Lesie Szpęgawskim: Borowski Leon ks. proboszcz lat 60 Piece, Baumgent Feliks ks. proboszcz lat 46 Lalkowy, Czapliński Franciszek ks .proboszcz lat 40 Osieczna, Doring Jan ks. proboszcz Kokoszkowy, Drapiewski Marian ks. administrator lat 33 Zblewo, Gordon Bolesław ks. proboszcz lat 53 Grabowo, Górny Alfons ks. kurator lat 35 Dąbrówka, Jasiński Wiktor ks. emeryt lat 59 Zblewo, Karpiński Władysław ks. dziekan proboszcz, Koziorzemski Władysław ks. administrator lat 34 Czarny Las, Krzyżanowski Reginald ks. Kurator lat 45 Sucumin, Kuchenbecker Józef ks. proboszcz lat 58 Bobowo, Lipski Jan ksiądz lat 77 Starogard, Lewandowski Ambroży ks. proboszcz lat 48 Kościelna Jania, Piechowski Julian ks. kwestor Jabłowo, Rapior Alojzy ks. proboszcz lat 46 Lubichowo, Rudnik Marian ks. wikary lat 28 Zblewo, Schliep Kazimierz (narodowość niemiecka) ks. wikary lat 29, Stawicki Ignacy ks. kurator lat 43 Kleszczewo, Szpitter Jan ks. proboszcz lat 50Klonówka, Zakryś Piotr ks. proboszcz lat 62 Zblewo i Zygmanowski Marian ksiądz lat 50 Czarny Las. W Lesie Zajączek Niemcy zamordowali w tych dniach księży: Rogalski Jan ks. emeryt lat 65 Pinczyn 24.X. 1939 r., Felchnerowski Marian ks. proboszcz lat 51 Kasparus, Kalinowski Franciszek ks. proboszcz lat 47 Osieki Łożyński Bolesław ks. wikary lat 28 Osiek 10.XI. 1939 r.
     W okresie okupacji posługę kapłańską w Barłożnie i innych parafiach dekanatu Osieckiego sprawował ksiądz Franz Bullita. Anastazy wspomina, że Niemcy przyjechali samochodem terenowym do ich sąsiada Bolesława Kalitowskiego . Wyprowadzili go z domu na obornik przy oborze i tam go rozstrzelali. Żona Bolesława pieszo pobiegła do szwagra Anastazego Kalitowskiego do Morzeszczyna, aby go ostrzec, żeby uciekł. Nim dobiegła na miejsce, to się okazało, że ci sami Niemcy przyjechali przed nią i go rozstrzelali. Ten mord został dokonany 12września1939 roku. Anastazy wspomina, że Wielbrandowie był krawiec Niemiec, który miał podsłuchać braci Kalitowskich, gdy byli w młynie w Kierwałdzie i mieli niepochlebnie wyrażać się o Niemcach. To on zadenuncjował ich do gestapo.
     Na terenie wsi Barłożno była mleczarnia, której właścicielem był Niemiec Knope. Wszyscy musieli oddawać mleko do mleczarni. Ten Knope był dobrym Niemcem, gdyż często Piekarskim w kanę (konwia do mleka) wkładał grudkę masła, gdyż wiedział, że u nich jest dużo dzieci. Niemiec ten w mleczarni chował świnie na odpadkach z produkcji masła i serów. Pewnego dnia do mleczarni przyjechał pod wieczór samochód ciężarowy i świnie zostały zabite. Podczas wyjeżdżania z mleczarni na samochodzie odchyliła się plandeka i było widać przewożone półtusze świń. Jedni we wsi mówili, że zabite świnie były na handel, a inni że dla partyzantów. W tym czasie po wsi wieczorem chodził "wacha" dwuosobowa (patrol który miał na celu sprawdzanie, czy respektuje się zaciemnienie okien i zakaz poruszania się osób po wsi) złożona z Niemców tak zwanych "Bezarabów". Jeden z nich zadenuncjował tego mleczarza i po niego przyjechała policja, która go zabrała. Knope pożegnał się z pracownikami i znajomymi. Powiedział, że już nie wróci. Stało się tak faktycznie. Za cztery dni przyszła paczka z ubraniem, w które był odziany.
     Szwagier Anastazego Franciszek Grochowski opowiadał mu, że wieczorem po Mermecie chodziła policja niemiecka i pukała do okien, które musiały być zasłonięte, aby nie było widać światło z lampy naftowej. W przypadku odezwania się Niemcy zabierali gospodarza i uznawali, że rodzina ta utrzymuje kontakt z partyzantami. Taka osoba najczęściej była katowana i rozstrzeliwana w lesie lub kierowana do obozu koncentracyjnego Stutthof.
     Jak się zaczęły działania wojenne, to do ich domu przed południem przyszedł oddział żołnierzy niemieckich w mundurach, z tym że nie nosili hełmów tylko czapki. Wystawili wartę z jednego żołnierza przed domem, a reszta położyła się w pokoju na podłodze i od zaraz zasnęli. Żołnierzy ci mieli ze sobą trzy lub cztery owczarki niemieckie, które też spały. Po ich wyglądzie można było stwierdzić, że są wyczerpani i głodni. Jeden z tych żołnierzy poprosił od matki kocioł do gotowania bielizny i w nim na blacie w kuchni gotował ziemniaki w łupinach. Jak te ziemniaki się dogotowywały, to przyszedł żołnierz z warty i poderwał tych żołnierzy do wymarszu. Ziemniaki nie zostały ruszone przez nich.
     Po nich przyszedł żołnierz niemiecki, który chciał od ojca pożyczyć kilof. W tym czasie ziemia była zmarznięta, a on miał rozkaz zaminować i wysadzić mostek na drodze rowu biegnącego z II Barłożna do Liski (strumień ten wpada do Jonki). Żołnierz mówił ojcu, że rozkaz jest rozkazem i musi go wysadzić jak ostatni żołnierze przemaszerują po nim z Barłożna w kierunku Wielbrandowa. Żołnierz ten był bardzo zdenerwowany i po pewnym czasie, nie wysadzając mostku, pomaszerował sam w kierunku Wielbrandowa. Po pewnym czasie jak on odszedł, przyjechał na koniu niemiecki żołnierz i pytał o niego. Ojciec odpowiedział, że mostek jest zaminowany, a żołnierz który miał go wysadzić poszedł. Po wysłuchaniu ojca żołnierz pogalopował koniem w kierunku Wielbrandowa. Po wojnie, kiedy na majątku czyścili rowy, to natrafili na tę minę. Była ona podłużna, w kształcie skrzyneczki i miała zapalnik. W chwili obecnej nie ma tego mostku, a jest przepust i zamiast odkrytego rowu jest rurociąg przykryty ziemią.
     Anastazy wspomina, że jak się tu znalazł front niemiecki, to Polacy którzy służyli w niemieckim wojsku zdezerterowali i uciekli do domów. Z uwagi że front się zatrzymał na kilka dni, wojskowa żandarmeria niemiecka wyłapała tych dezerterów i trzech z nich powiesili na drutach od lampy oświetleniowej, z zawieszonymi na szyjach tabliczkami z napisem "dezerterzy" - tam, gdzie obecnie jest Urząd Miasta Skórcz.
     Niektórzy z żołnierzy dokonywali samookaleczenia, aby zostać rannym i być ewakuowanym do szpitala poza frontem. Jeden z Polaków opowiadał, jak wspólnie z Niemcem w okolicach rzeki Odry ich oddział był bliski okrążenia przez Rosjan i wtenczas dokonali samookaleczenia. Niemiec owinął rękę kocem, a on miał strzelić z karabinu powyżej nadgarstka. Nie chciał strzelać, lecz Niemiec go prosił, że to jedyna możliwość, aby wyjść z tego kotła. Polak strzelił i Niemiec miał ranę. Niemiec nie chciał z kolei strzelić w rękę Polaka i ten go musiał prosić. Niemiec strzelił, ale czy to z bólu, czy źle celował, przestrzelił rękę Polaka naruszając przy tym kość. Udali się na punkt opatrunkowy i przewieziono ich do szpitala, z którego Polak uciekł i udało mu się wrócić do domu.
     Podczas działań frontowych w okolicach ich gospodarstwa doszło do zestrzelenia rosyjskiego samolotu. Niemcy jeszcze byli w Barłożnie, a ich działo przeciwlotnicze stało przy stodole na Frostowym (obecnie Barłożno II) i prowadziło ogień. Trzy samoloty w kluczu nadleciały od Wielbrandowa i lotem koszącym obniżając lot za Banieckim (obecnie Landzberg)leciały w kierunku Barłożna I. W pewnym momencie zauważyli z bratem, że lecą tylko dwa i któryś z nich krzyknął, że trzeci musiał spaść. Dziadek powiedział, że musiał zostać trafiony. Anastazy z bratem pobiegł w kierunku, gdzie spadł samolot. Za chwilę zauważyli w tym miejscu dym. Dziadek podszedł do samolotu bardzo blisko. Im kazał, aby stali kawałek od tego miejsca. Gdy wrócił mówił, że jeden z pilotów żyje, a drugi jest zabity. Kazał chłopcom uciekać, mówiąc że te dwa samoloty za chwilę nadlecą. I tak było. Samoloty nadleciały, gdy oni dobiegli do domu. Zrobiły kilka okrążeń nad rozbitym samolotem i odleciały w kierunku Kopytkowa. Ojciec poszedł do niemieckich żołnierzy z obsługi działa przeciwlotniczego powiedzieć, że jest ranny lotnik rosyjski. Niemcy mówili że to wróg i nie chcieli iść. Jednak ojciec nalegał. Przyszło trzech niemieckich żołnierzy, którzy wzięli drabinę i poszli z ojcem w miejsce rozbicia samolotu, które było za rowem biegnącym od "Frostowego" do Liski. Po pewnym czasie na tej drabinie przynieśli rannego pilota i wnieśli do domu .W pokoju drabinę oparli na dwóch krzesłach. Zabandażowali rannemu głowę. Pilot ten był dobrze zbudowany i miał charakterystyczne krótkie palce. Rana musiała być groźna, gdyż pilot cały czas jęczał i był nieprzytomny. Po kilku minutach zmarł. Żołnierze niemieccy zabrali pilotom ich mapniki, w których było sporo map, natomiast pasy oficerskie dali braciom Stanisławowi i Feliksowi, a jemu przypadł pas węższy. Pasy te były nowe, szerokie, oficerskie, wykonane ze skóry, klamry wykonane z miedzi. Pilot był ubrany w nowy kożuszek i mundur. Niemcy również przynieśli z samolotu jasnożółty spadochron wykonany z jedwabiu. Mienił się i miał pełno linek. Ten spadochron zaginął jak opuścili gospodarstwo, być może spalił się lub Rosjanie użyli do posłania w ziemiankach. Rodzice wynieśli martwego pilota do stodoły, która uległa spaleniu na wskutek działań wojennych. Co się stało z drugim pilotem Anastazy nie wie. Zestrzelony samolot to był jednopłat, z dwoma działkami i dwoma karabinami maszynowymi w skrzydłach, jednym silnikiem który wyrwał się z samolotu. Również skrzydła się oderwały od kadłuba i leżały oddzielnie. Śmigło leżało obok, a kadłub był rozerwany za kabiną pilotów. Przy tym samolocie było dużo miedzianej amunicji w taśmach i większe lub mniejsze pociski. Na podstawie opisu Anastazego można przyjąć, że to był rosyjski samolot szturmowo-bombowy IŁ 2, nazywany przez Niemców "czarną śmiercią". Załoga 2 osobowa, pilot i strzelec, którzy mieli na wyposażeniu spadochrony siedzeniowe. Uzbrojenie samolotu: 2 działka lotnicze SzWAK kal. 20 mm, lub 2 działka WJa 23 kal. 23 mm, lub 2 działka NS- 37 kal. 37 mm w krawędziach natarcia skrzydeł i 2 karabiny maszynowe SzKAS kal. 7,62 mm w krawędziach natarcia skrzydeł, 1 ruchomy karabin maszynowy UST kal. 12,7 mm w tylnej kabinie, uzbrojenie bombowe 400-600 kg bomb i pociski rakietowe na podwieszeniach zewnętrznych, 4- 8 pociski rakietowe RS-82/RS-132. Wyposażenie dodatkowe w postaci aparatu fotograficznego.
     W czasie działań wojennych niedaleko gospodarstwa doszło do rozstrzelania trzech Rosjan przez żołnierzy niemieckich. Mogli to być rosyjscy żołnierze, którzy plądrowali opuszczone domy. O tym fakcie Anastazy dowiedział się od ojca który widział to zdarzenie. Ojciec przy stodole obserwował drogę. Zauważył maszerujący w kierunku Wielbrandowa pododdział Niemców. Byli oni na wysokości obecnie rosnącego po lewej stronie lasku. Z prawej strony z parowy wyszło trzech Rosjan z walizkami w rękach. Na widok niemieckich żołnierzy nie uciekali. Niemcy się zatrzymali, a ich dowódca coś do Rosjan powiedział i kazał im stanąć po przeciwległej stronie. Wyciągnął jakiś dokument i im odczytał, a żołnierzom kazał maszerować w kierunku Wielbrandowa. Polecił im odwrócić się do niego tyłem. Zdjął karabin, przeładował go i wymierzył do pierwszego Rosjanina z lewej strony, lecz nie mógł oddać strzału. Chwilę coś robił przy karabinie. Ojciec się dziwił, że ci Rosjanie nie skoczyli na Niemca i nie odebrali mu broni, jak i nie podjęli próby ucieczki. Żołnierz po usunięciu usterki w karabinie strzelił do Rosjanina, który zsunął się na ziemię, a tych dwóch rzuciło trzymane w rękach walizki na ziemię i dalej stali. Żołnierz strzałami po kolei zabił pozostałą dwójkę Rosjan. Zarzucił karabin na ramię, sprawdził czy nie żyją i pomaszerował za oddziałem. W tym czasie nasilił się ostrzał artyleryjski tak, że musieli się ukryć i ojciec nie mógł tych Rosjan pochować. Piekarscy opuścili gospodarstwo i jak wrócili, to tylko przypuszczali, że tych zabitych Rosjanie pogrzebali w najbliższym okopie, gdyż był on częściowo przysypany ziemią, a pozostałe nie.
     Anastazy był również świadkiem, jak Rosjanie zestrzelili nad Kierwałdem samolot niemiecki. Mógł to być bombowiec nurkujący Junkers J 87. Ten samolot spadł na pole Banieckich. Spadając płonął. Piloci wyskoczyli na spadochronach, z tym że jeden z nich kierował się na las Borkowski, a drugi na lasek przy jedynce. Jak ci piloci opadali na spadochronach, to Rosjanie do nich strzelali. Ojciec powiedział Anastazemu, że nie wolno strzelać do ratujących się lotników. Sam później widział te spadochrony, które były podziurawione od pocisków. Czy któryś z tych pilotów przeżył - nie wie, gdyż wtedy trwały walki.
     Wydawał się, że stojący na uboczu dom Piekarskich będzie idealnym miejscem na schronie się podczas walk. Anastazy pamięta, jak do nich przyszli krewni z Barłożna: wuja Śmigerski, Wiśniewski, Szwarca i inni. Pierwszy patrol Rosjan przyszedł do ich domu wieczorem. Nie wszedł do domu, a tylko coś wołał. Nikt nie mógł ich zrozumieć, gdyż rodzice dobrze znali język niemiecki, a rosyjskiego nie. Pies, którego posiadali, zaczął ujadać i tylko matka krzyknęła "chadzit towariszcz". W tym czasie jeden z tych żołnierzy strzelił do psa, lecz go nie trafił. Matka ponownie krzyknęła i dwójka Rosjan weszła do środka, a trzeci był na warcie przed domem. W tym czasie bracia, siostry i rodzice rozmawiali po polsku. Będący u nich uciekinier z Barłożna rzeźnik Wiśniewski poczęstował Rosjan kiełbasą, a wuja Śmigerski wlał im do szklanek wódkę, którą z ochotą wypili. W tym czasie w pokoju paliła się tylko lampa naftowa, a w kuchni było ciemno tak, że Rosjanie części ludzi nie widzieli. Zauważyli ich, jak ich zaczęli częstować. Jeden z Rosjan zauważył wiszący na ścianie kieszonkowy zegarek ojca. Zapytał, czy może go zabrać. Ojciec powiedział, że może. Tamten zdjął go ze ściany i schował do munduru. Ci Rosjanie byli dość dobrze ubrani, w ocieplane mundury. Po wypiciu wódki i zjedzeniu kiełbasy wyszli z domu i poszli dalej. Żołnierz stojący przed domem nie uczestniczył w poczęstunku.
     Jednego dnia za domem ustawiły się rosyjskie czołgi i salwami strzelały w kierunku Grabowa. W domu wyleciały wszystkie szyby w oknach, a w piwnicy, gdzie się ukrywali, ze sklepień odpadał tynk. Po ostrzelaniu czołgi zjechały do parowy, tak że strzelający od Wielbrandowa Niemcy nic im nie zrobili. Jak te czołgi przejeżdżały przez podwórze, to wszyscy w piwnicy mieli strach, aby nie przejechały po nich, bo by była masakra. Na górze u Osowskich w Wielbrandowie był czołg niemiecki Tygrys, który ostrzeliwał ich zabudowania oraz żołnierzy rosyjskich. Ten czołg Tygrys zniszczył dużo czołgów, które stały spalone w tych dołach przy Banieckim i Szwarcach, gdyż Anastazy chodził je oglądać z braćmi. Teraz tam rosną drzewa, ale w czasie wojny teren ten nie był porośnięty i widoczność była dobra. (O tym czołgu pisałem "Co można zobaczyć po 69 latach od bitwy pancernej w Grabowie").
     U sąsiadów Szulców rosła duża topola i obok stała stodoła, do której przylegała drewutnia. Anastazy widział, jak jeden z żołnierzy rosyjskich wszedł na dach tej drewutni, a później na dach stodoły i prowadził obserwację przy pomocy lornetki. Czy go Niemcy zauważyli - trudno powiedzieć, lecz po pewnej chwili nadleciał pocisk od Osowskich, który spowodował taki podmuch, że ten żołnierz spadł ze dachu stodoły na dach drewutni, przełamując go i upadł na stojące tam pługi, kalecząc się przy tym.
     Na terenie wsi Barłożno doszło do zbombardowania piekarni, która stała w tym miejscu, gdzie obecnie jest wybudowany dom państwa Najdów. Wśród ludzi krążyła informacja, że do zbombardowania jej doszło przypadkowo, gdyż chciano zbombardować budynek chlewni i stodoły należące do kościoła. Odległość pomiędzy budynkami gospodarczymi kościelnymi a budynkiem piekarni wynosiła około 20 metrów. Czy tego bombardowania mieli dokonać Niemcy, czy Rosjanie - na chwilę obecną trudno powiedzieć. Podczas tego bombardowania zginęli mieszkańcy Barłożna. W trakcie budowy domu pan Najda natrafił na dawną studnię tej piekarni.
     Anastazy zapamiętał dokładnie dzień, gdy doszło do spalenia ich gospodarstwa. W tym dniu, tak jak i w poprzednim, był ostrzał artyleryjski, latały samoloty. W tym czasie dużo osób ukrywało się u nich w piwnicach. W ich stodołę trafił pocisk wystrzelony z kierunku Wielbrandowa i stodoła stanęła momentalnie w ogniu. Pocisk przeszedł przez ściany chlewni, powodując przy tym taki podmuch, że klamka w drzwiach została wyrwana. Obudowa pocisku utkwiła w ścianie chlewni. Pocisk ten miał wielkość gdzieś 20 litrowej kany do mleka. Anastazy wybiegł z piwnicy i zobaczył, że pali się stodoła, drewutnia i duża lipa, która stała obok domu. Za chwilę zaczął się palić dom, w szczycie którego dach był pokryty słomą. Zerwał się i pobiegł do stogu z łubinem. W pewnym momencie znalazła się przy nim siostra Weronika i zaczęli uciekać odkrytym polem. Podczas ucieczki wszędzie było słyszeć świst pocisków. Nisko leciały niemieckie bombowce i siostra powiedziała, że muszą upaść w bruzdę. Tak też zrobili kilka razy, uciekając w kierunku zabudowań Banieckich. Jak dotarli do Liski, to na skarpie od strony północnej leżał śnieg, a sama Liska była rozlana. Zjechali ze skarpy i Weronika przeskoczyła Liskę. Anastazy brał ją na dwa razy, tak że był mokry. Po dojściu do zabudowań Banieckich zauważyli, że w drzwiach piwnicy są pierzyny. Nikt na ich wołanie nie odpowiedział. Poszli dalej do zabudowań Kurka. Tam również było pełno ludzi, wśród których zobaczył kilka Żydówek, które miały na głowach zielone chusty. Z Żydówkami spotkał się podczas trwania frontu kilkukrotnie na terenie Kierwałdu. W jaki sposób się tam znalazły - nie wie, lecz wie, że odmawiały jedzenia mięsa wieprzowego i słoniny, a jadły wołowe, czosnek i cebulę. W stodole też był ranny mężczyzna, z jego twarzy leciała krew. Widząc, że piwnica i stodoła u Kurków jest pełna ludzi, postanowili z siostrą iść dalej. Poszli do Guzmana. Tam panował spokój, tak jak gdyby nie było wojny. Guzmanowa w kuchni podawała na stół obiad. Była to zupa z fasoli i marchwi, taka postna, być może to był piątek. Dała mu ubranie po zmarłym synu, aby się przebrał, gdyż był mokry. Siedli z siostrą do stołu do obiadu, również przysiadły trzy córki Guzmanów. Jak jedli obiad, to w dach domu uderzył odłamek pocisku, który utkwił w suficie, tak że tynk odpadł i spadł na stół z obiadem. Wtedy powiedzieli Guzmanom, że ich dom i całe gospodarstwo jest spalone i nie wiedzą gdzie jest reszta rodziny. Guzmanowie powiedzieli, że mają u nich zostać i wszyscy zaraz poszli do piwnicy, aby się ukryć przed ostrzałem, gdyż pociski rozrywały się w koło. Wyglądało na to, że Rosjanie przystąpili do ataku, a Niemcy się bronią. U Guzmanów mogli przebywać jeden - dwa dni. W tym czasie już pojawili się rosyjscy żołnierze. Siostra Weronika powiedziała, że muszą dalej szukać rodziny. Ominęli zabudowania Kurka, Banieckiego i doszli do rodziny Jerkiewicz. Tam dowiedzieli się, że rodzina była, ale poszła. U Jerkiewiczów przebywali gdzieś z dwa do trzech dni. Anastazy zapamiętał, że w piwnicy, która była przy domu, przebywał niemiecki ksiądz, z którym Jerkiewicze rozmawiał po niemiecku.
     Od rodziców później dowiedział się, że jak oni z resztą rodziny uciekali ze spalonego gospodarstwa do Jerkiewiczów, to po drodze spotkali rosyjskiego żołnierza z odbezpieczonym granatem, którego skorupa była nacięta, w ręku, który odradzał im tam pójście, gdyż mówił, że tam jest wróg i "nie nada". Ojciec tłumaczył mu, że wroga tu nie ma, a "german uszedł", lecz żołnierz nie zgadzał się, aby tam szli. Dość długo trwało przekonywanie go, żeby im pozwolił tam się udać. Wtedy żołnierz wziął na rękę siostrę Trudzię, w drugiej ręce miał granat i tak szli do Jerkiewiczów. Żołnierz ich ubezpieczał. Jak doszli do piwnicy Jerkiewiczów, to nadal chciał wrzucić do piwnicy granat, gdyż był pewien, że tam są Niemcy, a do nas to szedł po pomoc innych żołnierzy. Ojciec otworzył drzwi piwnicy. Wtedy usłyszeli gruby głos Jerkiewicza i drugiego mężczyzny, którzy rozmawiali pomiędzy sobą po niemiecku. Tym drugim mężczyzną okazał się niemiecki ksiądz, którego rodzice znali. Ten żołnierz odszedł, a w jego miejsce przyszła żołnierka Rosjanka z karabinem. Kazała księdzu zdjąć buty oficerki, które zabrała i wzięła małą skrzyneczkę, w której były gilzy do robienia papierosów i tytoń. To wszystko zapakowała do torby i poszła. Później dowiedzieli się, że daleko nie zaszła, bo przy brzozie rosnącej przy szkole w Kierwałdzie została zabita przez Niemców. W torbie przy niej były buty długie oficerki, skrzynka do robienia papierosów i obłamane filiżanki i talerze z paskami złotymi, gdyż część Rosjan brało to zdobienie za prawdziwe złoto.
     Tam u Jerkiewiczów Anastazy z siostrą przebywali gdzieś około dwa tygodnie, gdyż linia frontu przebiegała od Wielbrandowa do Grabowa i Niemcy trzymali się na tych górach.
     Rosjanie wyzwolili Barłożno i zatrzymali się Kierwałdzie. Przyszedł rozkaz od Rosjan, że mają opuścić Kierwałd. I tak w dzień grupkami kierowali się w stronę Barłożna, idąc polami pomiędzy Gniewkowskim a Jedynką Barłożno. Idąc tym zaoranym polem zapadali po kostki w glinie, było okropnie. Na jedynce, na Glazowym, w parku stały rosyjskie czołgi, jeden obok drugiego, cały rząd. Anastazy powiedział do siostry Weroniki: "Jak oni strzelą, to nic z nas nie zostanie", ale jakoś szczęśliwie doszli do wsi Barłożno. Z relacji nieżyjącego pana Romana Sowińskiego wynikało, że Rosjanie pomiędzy Jedynką Barłożno a domem Bugalskich na polu mieli wykopane okopy wzmocnione drągami. Te umocnienia wykonali nocą, gdyż, jak mówił, do wieczora na polach nic nie było, a rano były już okopy. Tak samo wspominał o jadących czołgach przez wieś Barłożno. Tymi wiadomościami podzielił się pan Roman ze mną i Zygmuntem Kuklińskim. Pomiędzy budynkami pani Renaty Bąkowskiej a Grochowskiego przy drodze leżała zabita kobieta, która miała długie włosy i była cała oblepiona błotem rozpryskiwanym przez jadące samochody. Anastazy zapamiętał rozerwany szczyt budynku Śmigerskich, z którego sypało się ziarno zboża. Doszli do budynków Jabłonków przed szkołą, w chwili obecnej nie ma ich, gdyż zostały rozebrane. W tym budynku mieściła się karczma prowadzona przez panią Helenę Jabłonkę, z domu Bugalską. Pani Jabłonkowa miała salę posprzątaną, jak i wokół budynku był porządek. Była za bufetem, lecz na półkach nic nie było. Rozmawiała z kimś. Weronika pytała się Jabłonkowej, czy nie widziała naszych rodziców, a Anastazy zauważył w rogu pociski takie "cygaretki" do karabinu, które się ładnie świeciły. Skusiło go, aby parę sztuk włożyć do kieszeni. Od pani Heleny dowiedzieli się, że rodzina jest u Hinców na polu za Barłożnem, gdzie zaraz się udali. Pierwsza szła Weronika a za nią Anastazy, który zatrzymał się na chwilę i wyciągnął naboje z kieszeni. Zaczął je dokładnie oglądać. Jak to zobaczyła Weronika, to zaczęła krzyczeć, że ma wszystko natychmiast wyrzucić z kieszeni, bo mogą mieć z tego kłopoty. W ten sposób pozbył nabojów się z karczmy Jabłonkowej. Obok zabudowań Kochanków na polu leżał rower, który Anastazy chciał zabrać, lecz Weronika się na to nie zgodziła. Ten rower pamięta do dziś. Był w bardzo dobrym stanie i miał czerwone opony. Pomimo że nie umiał jeździć na rowerze, chciał go mieć, lecz podporządkował się woli siostry. Po dojściu do Hinców spotkali pozostałych członków rodziny, którzy byli cali i zdrowi. Rodzina Piekarskich mieszkała tam w chlewie, gdzie mieli zrobione legowiska.
     Matka Weronika dostała się do kuchni rosyjskiego wojska i pomagała kucharzowi, który miał charakterystyczne duże wąsy. Ta kuchnia była dla sztabu, który kwaterował u Hinców. Anastazy wspomina, jak temu kucharzowi z braćmi podbierał skórki suszonego chleba, które kucharz przepuszczał przez maszynkę na tartą bułkę do pieczenia. Kucharz ten widząc, jak podbierają te skórki, uśmiechając się do nich mówił "nie nada". Kiedy mama schodziła do piwnicy po kiszoną kapustę do obiadu, to Anastazy schodził z nią i jak nie widziała, to wybierał śliwki z tej kapusty i zjadał. Mama dla rodziny przynosiła z tej wojskowej kuchni posiłek. Jednej nocy do chlewa zakradł się żołnierz rosyjski, który dobierał się do najstarszej siostry Heleny, ale mama narobiła rabanu i zagroziła mu, że idzie po starszych. I faktycznie pobiegła do domu. Jak przyszli oficerowie, to tego żołnierza nie było - uciekł.
     W tym czasie pani Hincowej męża niebyło w domu. Gdzie był - Anastazy nie pamięta, czy w niewoli, czy na wojnie. W gospodarstwie Hincowie chowali gęsi, już zaczynały znosić jaja, lecz Rosjanie wszystkie zabili. A do kur to strzelali. Jeden z nich wchodził do kurnika i wyganiał na dwór, a drugi strzelał z karabinu.
     Anastazy pamięta, że Niemcy gnali duże stada krów obok ich domu w kierunku Wielbrandowa. Mogły one pochodzić z tych majątków, które Niemcy odebrali Polakom i dali Niemcom, nawet z Barłożna i Jań. Wtedy to jeszcze zalegał śnieg. Jedna z krów utknęła w zaspie i została. Ojciec odgrzebał tę krowę i przyprowadził do chlewa, gdzie krowa się na drugi dzień wycieliła.
     Rodzina Piekarskich straciła cały inwentarz w pożarze budynków podczas działań wojennych. Uratowały się dwa roczne źrebaki, które uciekły i chodziły samopas po polach w Kierwałdzie, i kot z psem, który po strzale Rosjanina do niego dziwnie się zachowywał, coś w rodzaju obłąkania. Jeden z koni został zabrany na potrzeby wojska na krótko przed nadejściem frontu przez Niemców, gdyż ojciec mówił, że miał on swój numer i nie było wyjścia, aby gonie dać. Źrebaki po wojnie zostały przez ojca złapane. Jeden z nich miał w szynce odłamek i z rany wyciekała ropa. Po dłuższym czasie rana się sama wygoiła.
     Ojciec opowiadał, że próbował ratować z domu cenne rzeczy, lecz jak uciekli do Jerkiewiczów, to wszystko pozostawili i Rosjanie pozabierali do okopów i schronów. Chlewnia została rozebrana, dotyczyło to drewnianej konstrukcji dachu, którego belki i deski użyto do budowy bunkrów i okopów, a betonowe buchty (kojce dla świń) zostały rozebrane i Rosjanie mieli tam legowiska z pierzyn, poduszek, z wszystkiego, co się nadawało na legowisko. Również wszystkie rzeczy z domu, również rzeczy i sprzęt z warsztatu kołodziejskiego wuja Szwarca z Barłożna, które były złożone w wozowni przy chlewni, Rosjanie wynieśli. Wuja Szwarc miał pretensje do nich, że to oni mu wszystko zabrali, i pomimo tłumaczenia że oni też wszystko stracili, nie przyjmował tego. Może dlatego, że gdy przebywali u Jerkiewiczów, mama wysłała do ich domu siostrę po torbę, którą zapomniała zabrać, jak uciekali z gospodarstwa, a w niej były dokumenty i pieniądze niemieckie. U nich w spalonym gospodarstwie byli żołnierze rosyjscy, którzy widzieli siostrę skromnie ubraną i dali jej burkę (kurtkę) podszytą kożuszkiem, którą wuja Szwarca rozpoznał jako swoją i miał pretensje, że siostra ją nosi. Jeszcze bardziej zaczął narzekać, że Piekarscy wszystko mu zabrali. Tę kurtkę wujowi oddali.
     W tym czasie jak siostra poszła po dokumenty, to rosyjscy żołnierze mieli na podwórzu przy chlewni, gdzie grunt był piaszczysty, zrobione trzy bunkry. Po wojnie rzeźnik Wiśniewski wykopał dwie beczki drewniane, które miał zakopane w wozowni przy stodole, które uległy spaleniu na skutek trafienia pocisku niemieckiego. Dlaczego Rosjanie ich nie wykopali - to tylko można przypuszczać, że zawalenie spalonej konstrukcji drewnianej spowodowało, że wozownia nie została przez nich splądrowana. W jednej z beczek był smalec, a w drugiej boczek. Anastazy pamięta że Wiśniewski nic nie dał im z tych beczek.
     W pierwszej murowanej piwnicy żołnierze rosyjscy wybili otwór w stropie i z zabranej Jerkiewiczowi 400-litrowej wąskiej, długiej kadzi do wody zrobili komin i palili ognisko. W tej piwnicy były ziemniaki, które Rosjanie zużyli do jedzenia, gotując je tam na ognisku.
     Po wojnie wszelkie meble po Niemcach były odbierane Polakom, dokąd je zabierano nie wiadomo. Niektórzy sąsiedzi to nawet drzwi z zniszczonego chlewa zabrali, a później jak już nie było co brać, to nawet kwiaty i szczypior wykopywali z ogródka.
     Jak front się przesunął i sztab rosyjski opuścił kwaterę w domu Hinców, to rodzina Piekarskich udała się do Bobrowca, gdyż ojciec dowiedział się, że tam jest dużo opuszczonych gospodarstw po Niemcach. Rodzice wybrali gospodarstwo w tak zwanej "Kornatce". W tym czasie ojciec miał już ze sobą dwa złapane własne źrebaki. Powoli zaczęli tam gospodarzyć, lecz z Kościelnej Jani przychodził stale pod wieczór gospodarz i straszył ojca, że Niemcy tu wrócą, bo wojna się jeszcze nie skończyła. Jak w końcu poszli do Kierwałdu, to ten rolnik się zaraz wprowadził w ich miejsce. To gospodarstwo miało 70 morgów (1 mórg to 25arów), czyli liczyło 17,5 ha. W skład tego gospodarstwa wchodził dom, chlewnia i duża wozownia, a stodoła była spalona. W wozowni był sprzęt rolniczy konny jak pługi, siewnik, aplegierka (żniwiarka), snopowiązałka, wozy. Wszędzie walały się tam niemieckie dokumenty. Leżały duże ilości łebków od prosiąt 3-4 tygodniowych, które musiały być odcięte przed użyciem prosiąt do sporządzenia posiłku. Jak przyszli na to gospodarstwo, to w pustej oborze nim była jedna tylko krowa, nie dojona, z zapaleniem wymienia. Żal się zrobiło im tej krowy i postanowili wprowadzić ją do pomieszczenia w tym budynku o wymiarach gdzieś 3 metry na 3, aby miała cieplej. W pomieszczeniu tym była słoma i byli pewni, że się w niej położy. Rano jak poszli zobaczyć, to krowy tam nie było. Dopiero jak dobrze sprawdzili, to okazało się, że w tym pomieszczeniu jest luka do piwnicy przykryta deskami, które się zarwały się pod ciężarem krowy i wpadła ona do piwnicy. Nie było żadnej możliwości jej wydostać i ojciec poszedł po pomoc do Rosjan do Kościelnej Jani. Przyszło z nim trzech żołnierzy z karabinami i stwierdzili, że krowy nie da się wydostać i ją zastrzelą, co zrobił jeden z tych żołnierzy. Rosjanie nie chcieli mięsa z tej krowy, a tylko wątrobę. Jeden z nich rozciął brzuch krowy. Wyjął wątrobę i dał ciotce, aby ją przyrządziła. Ciotka miała tępy nóż, tak że miała kłopot z jej pocięciem. Widząc to, jeden z żołnierzy zabrał ciotce nóż i sam zaczął kroić ją na kostki grubości 3 na 3 centymetry. Wrzucił te kostki do gotującej wody i zaraz je wyjął i je zjedli. Po tym posiłku Rosjanie poszli do Kościelnej Jani, a z nimi ojciec, gdyż mówili, że załatwią mu krowę i będzie miał mleko dla dzieci. Faktycznie ojciec z Kościelnej Jani przyprowadził z sobą krowę od Rosjan. Wiedzieli od kogo jest ta krowa, gdyż Rosjanie zabrali ją gospodarzowi, który miał dużo krów. Krowa ta miała jedną wadę, że bodła znienacka, jak się przechodziło obok niej. Stała sama w tej dużej oborze i od tej chwili mieli swoje mleko. Krowa ta dała potomstwo krów w gospodarstwie Piekarskich. W tym gospodarstwie był kopiec buraków, tak że była karma dla źrebaków i krowy. Przy kopcu z burakami był mały, wąski kopiaszek. Anastazy i jego bracia byli ciekawi, co w nim jest. Odgrzebali i zobaczyli, że Niemcy mieli zakopcowaną kapustę główkami w dół, przykrytą słomą i lekko obsypaną ziemią. Wszyscy cieszyli się z tej kapusty, gdyż matka z ciotką zaczęli jej używać do robienia posiłków. Do ich domu w Kornatce przychodziły Żydówki mające narzuty atłasowe koloru zielonego i prosiły o jedzenie. Matka dzieliła się tym, co miała. Charakterystyczne było, że odmawiały słoniny lub mięsa wieprzowego. Chciały, aby im dać drobiu, którego nie było.
     Pewnego dnia do tego gospodarstwa przyszły same trzy gniade konie. Prawdopodobnie pochodziły z tego gospodarstwa i zostały zabrane przez Rosjan. Uciekły i wróciły do swojej stajni. Jednego z tych koni mama ubrała w ślę (uprząż konna) i pojechała wozem do spalonego gospodarstwa w Kierwałdzie, zobaczyć jak tam wygląda. Po południu przyszli do nich rosyjscy żołnierze, którzy szli po śladach koni i chcieli rozstrzelać ojca za kradzież tychże trzech koni. Pytali, co zrobił z trzecim koniem. Ojciec im tłumaczył, że nie ukradł im konia, a konie przyszły same do gospodarstwa. Trzeciego konia nie ma, gdyż jego żona pojechała zobaczyć spalone gospodarstwo. W międzyczasie matka wróciła tym koniem z Kierwałdu. Wszystkie trzy konie Rosjanie zabrali z sobą i zaniechali rozstrzelania ojca. Matka mówiła, że ten koń, którym jechała, był bardzo mądry, gdyż tylko do Kierwałdu nim kierowała lejcami, a z powrotem szedł sam. To poświadcza, że ten koń pochodził z tego gospodarstwa.
     Z Kornatki przeprowadzili się do Kurków, gdzie mieszkali dłuższy czas. W końcu rodzice zadecydowali, że wrócą na ojcowiznę, gdyż takie mieszkanie poza gospodarstwem było niekorzystne, gdyż od wieczoru do rana było bez nadzoru. W pierwszej kolejności ojciec doprowadził do używalności chlew. Z połowy zostało zrobione mieszkanie. Był to wreszcie swój dom, ale jaki inny od tego, który uległ zniszczeniu. Całość została pokryta słomą. Odwiązał (wykonał konstrukcję dachu z drewna) Chabowski, a pokrył słomą Kujawski. Okienka były małe, metalowe. Używali lampy naftowej, która po pewnym czasie gasła z braku tlenu i trzeba było wietrzyć otwierając drzwi do domu.
     Koniec marca - początek kwietnia 1945 roku ojciec zaczął robić w polu naszymi źrebakami, które jeszcze nie były dobrze wyrośnięte, ale co było można zrobić - nie było wyboru. W Kierwałdzie, w samej wsi, gdzie był most na Lisce, Niemcy go zniszczyli i zrobili w tym miejscu barykadę z kloców drewna ściętych w Borkowskim lesie. Ta barykada miała na celi uniemożliwienia przejazdu wojskowych rosyjskich samochodów i wozów konnych, gdyż od mostku odchodziły bagna i nie było możliwości przedostania się na drugą stronę. Te kloce mieszkańcy Kierwałdu, którzy mieli swoje konie, powyciągali ze strumienia i zabrali do gospodarstw na materiał do remontu uszkodzonych budynków. Piekarscy z braku mocnych koni nie mogli zabrać tak potrzebnego drewna. Anastazy pamięta, że dziadek rozpoznał ich drewno, jakie mieli przygotowane do remontu przed wojną, u sąsiadów i ci je zwrócili.
     W czasie okupacji wielu mieszkańców Barłożna musiało pracować u Niemców, którzy odebrali majątki Polakom. Jednym z nich był Boldt, majątek na III Barłożno, którym zarządzał Niemiec. Pracę na tym majątku znalazł Pliszka, który po powrocie z niewoli pracował na majątku w Kopytkowie. Poprosił Niemca, czy może przenieść się do Barłożna na Boltowe, na co uzyskał akceptację. Pracując w październiku na polu przy wyrywce buraków, przyszedł ten Niemiec, który zarządzał na Boltowym, czy by nie chciał pracować w chlewni, gdyż pracujący tam 84-letni Polak nie dawał już sobie rady. Pliszka przystał na to i od tego czasu pracował w chlewni, w której były maciory z przychówkiem i trzymało się świnie do zabicia. Pliszka po doprowadzeniu chlewni do porządku, gdyż 84-letni pan nie był w stanie tego zrobić, miał lepiej, gdyż pracował pod dachem, w ciepłym. W tym majątku była obora, w której trzymano bydło mleczne. Niemcy dokonywali kontroli zawartości tłuszczu w mleku i doszło do różnicy w oborze i w mleczarni. Niemiec ukrył się rano na poddaszu obory i przez luk do zrzucania siana obserwował szwejcrów (oborowych), którzy zaczynali pracę o 4 rano. Przez luk zauważył, jak jeden z nich chochlą zbiera z kan śmietanę z mleka z wieczorowego udoju. Tego samego dnia po udoju, ten człowiek miał przyjść do niego do biura na rozmowę. Niemiec już czekał na niego. Na biurku miał pistolet. Wszystko opowiedział co widział i dał mu taki wycisk słowny, że ten był przestraszony. Powiedział mu, aby to było pierwszy i ostatni raz, bo inaczej to wie, co go może czekać. Pliszka wspominał, że Niemiec ten uciekł z majątku, jak front był w Bobrowcu, z tym że z nimi się nie pożegnał, a tylko z owczarkiem niemieckim, z którym stale chodził i pozostawił go na majątku. Pliszka opowiadał, jak ten Niemiec wysłał go wozem konnym z 30 workami grochu, w każdym worku po centnarze (50 kg), na stację kolejową do Majewa. Groch ten był przeznaczony dla żołnierzy Wermachtu, a było już słyszeć ostrzał artyleryjski od strony Kopytkowa. Pliszka był pewien, że nie wróci. Groch ten został wyładowany na stacji i po powrocie Niemiec pytał, czy tak zrobił, jak kazał, na co Pliszka odpowiedział, że wszystko zrobił jak mu kazał.
     Anastazy wspomina, że Niemcy jak kontrolowali mieszkania, to sprawdzali czy centrefugi (wirówki ręczne do mleka) i śruciaki (śrutowniki do robienia śruty z ziarna zbóż) nie są używane. W jaki sposób były one zabezpieczone, aby nie były używane - nie pamięta. Sprawdzali, czy w sieczce nie ma śruty, mogły być całe ziarna, gdyż przy młóceniu mogły pozostać w słomie. Zboże w ich gospodarstwie było młócone młocarnią palcową, napędzaną kieratem. Następnie ziarno było czyszczone na klapru (wialnia) i ojciec składował na poddaszu chlewni, gdzie był strop ceglany. Młócenie zboża odbywało się zimą, a tylko do siewu - zaraz krótko po żniwach. Część ziarna żyta uratowało się, lecz tylko mała, gdyż ktoś po prostu je ukradł. Masło mama robiła, pomimo że to było zabronione pod karą, ze śmietany zebranej w butelce z mleka wieczornego udoju. Z tą butelką wychodziła z domu do parowy, aby nikt z nas i przychodzących Niemców tego nie widział, a myśmy mieli zabronione mówić, że mama robi masło, nikomu, a szczególnie Niemcom, którzy pytali nas, czy w domu jest robione masło. Niemcy zawsze dostawali odpowiedź, że masła się nie robi.
     W czasie okupacji matka chowała kury i gęsi. Nasadzała kluki na jaja. Było ich gdzieś około 20, z tym że gęsi tylko dwie. W ten sposób mieli swój drób i jajka. Przez cały czas był chowany gąsior i dwie gęsi, które zapewniały dostarczenie piskląt do chowu. Kluki i gęsi przez okres wysiadywania jaj były w korytarzu domu, aby nic im się nie stało. Mama zanosiła od czasu do czasu kurę lub gęś do Niemca Joachima w Lipiej Górze, który zarządzał również wsią Kierwałd. Niemiec nie odmawiał przyjęcia drobiu czy jaj, gdyż sam musiał dbać o wyżywienie swej rodziny. Raz ojciec został wezwany do tego Niemca, gdyż nie chciał wykonać polecenia jednej osoby z Kierwałdu. Niemiec ten polecił, aby ojciec tak nie robił, bo ta osoba na niego doniosła i będzie gorzej, jak poskarży się dalej. Anastazy wtedy zrozumiał, że to tylko dzięki mamie ojca nie spotkała kara i dobrze, że mama od czasu do czasu zanosiła te jaja i drób. Oni sami widzieli, że jajecznica była smażona inaczej dla ojca i dla pozostałych. Dotyczyło to tak zwanych szperek (kawałki wytopionej słoniny). W czasie okupacji mogli zabić dwie świnie do roku.
     W okresie okupacji miejscowi Niemcy polowali na polach na zające, sarny i lisy. W tym czasie było bardzo dużo tej zwierzyny. Byli to myśliwi z zamiłowania, wśród nich Niemiec z majątku w Wielbrandowie na Fankidejskiego. Na tym majątku pracował Józef Szwarc i jak zimą zdechł w oborze cielak, to musiał go zakopać w gnoju, gdzie kilka dni przeleżał, aż zaczął śmierdzieć. Następnie koniem był ciągnięty po polach w kierunku Barłożna, aż do I Barłożna, koło ich domu, w parowie i z parowy na pole za Bastianem, przy drodze, w wąwozie gdzie był stóg i tam tego cielaka zostawiał. Niemiec miał w tym stogu zrobioną dziurę, w której siedział z bronią na lisa. Podczas zasiadki na tego lisa faktycznie lis przyszedł, ale Niemiec go podstrzelił tak, że lis na śniegu pozostawiał ślady krwi i doszedł do nory w skarpie w parowie obok ich gospodarstwa. Rano dwóch jego pracowników Teofil Langowski i Szwarc przyszło po szpadle, które pożyczyli i na jego polecenie rozkopywali nory. Było tam co najmniej z trzech, czterech chłopa. Kopiąc dokopali się do lisa, który leżał martwy. Niemiec kazał go podać. Wyszli z tym lisem. Kazał im go rozciągnąć, trzymać w rękach za sierść . Powiedział, że sprawdzi, czy on żyje uderzając go laseczką w nos. Lis po tym uderzeniu zdążył go ugryźć w palec, wyrwać się z rąk trzymających go chłopów i uciec. Lis dość mocno ugryzł Niemca, gdyż mocno leciała krew. Kopiący dalej rozkopywali nory i znaleźli 3 lub 4 zastrzelone lisy, leżące w kłębek. Na drugi dzień kopali i również odkopali strzelone lisy. Niemiec mówił do nich, że te lisy idą na futra dla wojska na wschód, gdyż tam w Rosji są silne mrozy.
     Zaraz po wojnie przychodziła pomoc w ramach Unry - odzież i obuwie - lecz na tym korzystnie wychodzili ci, co mieli swe domostwa, gdyż tam rozpakowywano paczki i oni dzielili i pierw brali to, co było dobre, przydatne dla nich, a im przypadała reszta. W kilku przypadkach otrzymali dwa lewe buty.
     Obok ich gospodarstwa, tam gdzie został strącony rosyjski samolot, już po wojnie, gdy musieli pilnować gęsi na pastwisku, to z braćmi odnajdywali kawałki pleksi, która się dobrze paliła w ognisku. Jej kawałki były widoczne też na polu. Na podstawie rozrzutu tych kawałków można przypuszczać, że samolot ten mógł być trafiony z działa przeciwlotniczego.
Ps.
Z perspektywy czasu, jaki upłynął od tych zdarzeń, można powiedzieć że wiele jeszcze kryje tajemnic ziemia kociewska, w tym przypadku okolice Kierwałdu, Wielbrandowa i Grabowa. Również inne miejscowości mają swoją tajemnicę. Anastazy mówi, że pomimo spalenia gospodarstwa i utraty całego dobytku wypracowanego przez kilka pokoleń, najważniejsze było, że wszyscy w rodzinie żyją i z tego się cieszyli. Trzech żołnierzy rosyjskich zostaje rozstrzelanych, a kilka kobiet narodowości żydowskiej przeżywa wojnę. Część żołnierzy niemieckich trafia do niewoli. Dziękuję Anastazemu, że pomógł mi, aby tamte dni zostały utrwalone. Być może nazwiska, dotyczy to pisowni, są zmienione, ale na sprostowanie ich mają czas historycy.
Na zdjęciu od lewej strony Feliks, Stanisław, Helena, Zofia, Anastazy, Weronika, Gertruda i przyklęknięta Jadwiga rocznik 1947. Zdjęcie wykonane w Pączewie 19 sierpnia 2007 roku.

Antoni
Skórcz, 18 lutego 2018

Powrót do góry


08 lutego 2018 - Spotkanie lisiarzy w Pażęcach

Sobota 3 lutego 2018 roku dla myśliwych Zarządu Okręgu PZŁ w Gdańsku była dniem, który przejdzie do historii łowiectwa jako II Okręgowe Polowanie Na Lisy. To, że doszło do organizacji tych łowów, to zasługa dwóch myśliwych. I tak pierwszy, który zapoczątkował i prowadzi, to kolega Józef Kitowski - Sekretarz KŁ Nr 19 "Drop" Gdańsk, członek Komisji Hodowlanej ds. Zwierzyny Drobnej ZO PZŁ w Gdańsku i Prezes Stowarzyszenia Perdix w Rajkowach. Drugi to kolega Zdzisław Kamieniecki - Skarbnik KŁ "Szarak" Tczew, przewodniczący tejże komisji przy Zarządzie, jak i gospodarz woliery kuropatw ZO PZŁ w Gdańsku na terenie wsi Rajkowy, w której prowadzi się hodowlę kuropatwy pod kątem introdukcji jej w województwie pomorskim. Czytający musi wiedzieć, że ci koledzy są wspierani przez myśliwych z ich kół, jak i z innych. Do wszystkich kół w okręgu Józef skierował pisma informujące o tym wydarzeniu wraz z zaproszeniem na uroczyste zakończenie. W naszym przypadku Koło to pismo otrzymało już 5 października 2017 roku i na posiedzeniu Zarządu scedowano realizację na łowczego Koła. Łowczy miał również zorganizować chętnych do wyjazdu na pokot do Pażęc.
2 lutego 2018 skontaktowałem się telefonicznie z łowczym, który poinformował, że nie ma chętnych na wyjazd, pomimo że lisy zostały pozyskane przez myśliwych naszego Koła na polowaniu. W tym przypadku pozostało mi tylko zabrać się z kolegami z KŁ Szarak w Tczewie, gdzie łowczy kolega Jan Mazurowski jechał do Pażęc z siedmioma lisami na pokot. Samochodem podróżowali jeszcze: kolega Zdzisław Kamieniecki, Kazimierz Bigus i ja. Nie wliczając przy tym lisów. Po przyjeździe na miejsce stwierdziliśmy, że nie jesteśmy pierwszymi, bo są już koledzy z innych kół, którzy mieli już swoje lisy ułożone na pokocie. Jasiu ułożył swoje, lecz przedtem musiał zgłosić u organizatorów, co przywiózł. Józek zaangażował swego syna Bartka z małżonką Joanną i ich znajomych, którzy odpowiadali za logistykę, organizację pokotu i biesiadę. Na pokocie tym razem było 173 sztuk lisów, 4 sztuki jenotów, 1 sztuka norki amerykańskiej, 2 sztuki tchórzy i 6 sztuk kun. Ten pokot jak i oprawa muzyczna w osobach trzech sygnalistów była perfekcyjna. Dla wszystkich uczestników była kawa, herbata i ciasto. Tradycyjnie Józef rozpoczął i prowadził ten uroczysty pokot. Wszyscy myśliwi, którzy dostarczyli na ten pokot strzelone drapieżniki, otrzymali nagrody. Oprawa muzyczna sygnalistów idealna. Odegrano sygnały zgodnie z obyczajem myśliwskim. Pięknie płonęły szczapy drewna i dźwięk rogów niósł się aż do Stężycy. Rozmawiając z łowczym Koła Diana z Gdyni kolegą Łukaszem Szadurą stwierdziliśmy, że takich Józków potrzeba nam więcej w łowiectwie. Być może Józek odbiera jako lekarz inaczej dzisiejszą atmosferę wobec myśliwych, że po zapaści następuje poprawa, być może ma rację.
Dziwne tylko było, że nikt z zaproszonych wójtów czy starostów nie przybył na tą uroczystość, jak również sponsorzy nagród. Józek poinformował, że wszyscy podziękowali za zaproszenie, lecz ze względu na inne obowiązki nie mogą uczestniczyć dzisiaj. Można to odebrać również, że teraz jest taki czas, że niekorzystnie się wychodzi, jak jawnie się popiera łowiectwo. Nie było również przedstawicieli Okręgowej Rady Łowieckiej.
Teraz jest moda, aby najlepiej zlikwidować łowiectwo, i tym samym myśliwych, i pozostawić wszystko naturze. W moim przypadku odpowiadam wszystkim, którzy pytają się mnie, jaki jest mój punkt widzenia, że jeśli ktoś ma działkę 10 arową z ziemniakami, to w przypadku stonki może tam być w przybliżeniu pięć larw, które co prawda mogą żerować na łętach ziemniaczanych i nic wielkiego się nie stanie, a warunek dodatkowy to nieskładanie jaj przez dorosłe osobniki, gdyż w przypadku składania wylęgłe larwy pożrą liście i nie będziemy mieli nic z ziemniaków. Tak jest w przypadku zwierzyny i trzeba na to wszystko spokojnie spojrzeć i widzieć wszystkich od rolnika, leśnika, mieszkańca miasta i wsi, a kończąc na myśliwym. W przypadku lisa mamy do czynienia z wyselekcjonowanym drapieżnikiem, który jest wszędzie w lesie, na polach na terenach wiejskich i w miastach. Czy my widzimy jakie robi spustoszenie wśród zwierzyny jak i ptaków? Nie! Po prostu tylko podziwiamy jego futro i przebiegłość. Natomiast innego zdania są osoby, którym bezczelnie w biały dzień zabija drób. Z relacji mieszkańca Skórcza pana Wojciecha Świadczyńskiego dowiedziałem się, że lis pozabijał kury. Płot z siatki nie stanowił żadnej przeszkody, gdyż przechodził po nim jak alpinista. Na terenie wsi Wolental w jednym dniu załatwił tylko 9 sztuk kur niosek młodych. W okresie letnim proponuję zobaczyć przy norach leżące cewki (nogi) koźląt saren, a jak to ma się do zająca, czy królika... A ptaki na gniazdach? Począwszy od kaczki, kuropatwy, bażanta, przepiórki, łyski, słonki, na cietrzewiu i głuszcu kończąc. Ten pokot pokazuje, że pomimo polowań na drapieżniki, nie ma spadku populacji.
W tym roku akces do polowań Józkowi potwierdziło 40 kół łowieckich i tak: z Gdańska Bekas, Cietrzew, Drop, Hodowca, Jedność Knieja, Kulik, Łowiec, Ryś, Sokół Kolejarz, Szarak, Tur, Żbik i nr 209 Bóbr; Gdynia Im. Wojskiego, Jenot, Nr 1, Ponowa, nr 297 Diana, nr 319 Grom, 326 Łoś, nr 500 Bielik; Pruszcz Gdański Słonka, Cyranka i nr 286 Sokół; Kościerzyna Słonka, Dzik, Nemrod i Żuraw; Kartuzy Głuszec i Łabędź; Wdzydze Bór; Lipusz Jeleń; Wejherowo Jeleń; Okoniny Leśnik; Czersk Lis; Skórcz Łoś; Sierakowice Słonka; Tczew Szarak i Malbork Szarak. Dla lubiących cyfry podaję, że średnia strzelonych drapieżników na koło wyniosła 4,65 sztuk, a w przypadku samego lisa to 4,3 sztuki.
Jak oceniano lisa w latach 1955 w oparciu o "Przewodnik - Informator Łowiecki" cytuję: "Lis występujący sporadycznie jest pożyteczny, gdyż spełnia rolę sanitarną, występując natomiast w nadmiernej ilości niszczy zwierzostan, łowi bowiem młode sarny, zające, króliki i ptactwo łowne". Natomiast w wydanym w roku 1946 przez Spółdzielnię "Las" w Warszawie "Małym Przewodniku Leśnym" drugie wydanie poprawione i uzupełnione "Przewodnika Gajowego" wydanego w Grodnie w 1938 roku, praca zbiorowa pod redakcją K. Korzeniowskiego i J. Kostyrki poświęcono lisowi taki zapis cytuję: "Lis. Najpospolitszy ssak drapieżnik w całej Polsce. Cieczka w lutym; suka nosi 9 tygodni i pomiata w kwietniu 3-6 sztuk szczeniaków. Gwara myśliwska: samiec - pies, samica - suka, liszka: ogon - kita, nos - wietrznik. Polowanie: z naganką, z ogarami, z jamnikami, podjazd, wykurzanie z jam, zasiadka przy padlinie".
Tak podając, co mówiono na temat lisa ileś lat temu, wypada nam tylko dodać, że po pokocie odbyła się biesiada, gdzie sygnaliści grą umilali nasz pobyt. Również oryginalna orkiestra kaszubska grała do czasu podania pieczonego dzika. Można było poznać smak żurku, bigosu, kiełbasy z wody i pieczonej, ciasta różnych rodzajów, kawa i herbata. Cudowne były nalewki serwowane przez organizatorów biesiady jak i kolegów myśliwych. To wszystko odbywało w klimacie swojskim, w gospodarstwie agroturystycznym. W czasie biesiady siedząc z panią Jadwigą i jej mężem Janem, Michałem i jego ojcem, Józkiem, Kazimierzem, Zdzisławem, Jasiem Mazurowski dowiedzieliśmy się, jak można zrobić gulasz z serc gęsi dzikich. Ten przepis przekazała nam pani Jadwigi. Nie zapisałem, a tylko nagrałem na dyktafon. Nagranie okazało się słabe, ale wyłowiłem najważniejsze rzeczy. Serca gotować w wodzie na ogniu, po uprzednim przekrojeniu na cztery części. Po pewnym czasie zlewamy wodę i serca jeszcze raz pokroić na mniejsze kawałki i ponownie zagotować w nowej wodzie. Po ugotowaniu obsmażyć na patelni na tłuszczu, może być smalec. Podsmażyć cebulkę, dodać przyprawy - liść laurowy, angielskie ziele, przecier pomidorowy, majeranek. Zalać bulionem i gotować na wolnym ogniu. Ten gulasz ma mieć smak anielski i rozpływa się w ustach. Cóż, żegnamy się z organizatorami i udajemy się do domu. Wykonałem kilkanaście zdjęć, które przybliżą atmosferę tego wydarzenia, a nam bezpośrednim uczestnikom pozostaną okolicznościowe znaczki.

Antoni
Skórcz, 08 lutego 2018

Powrót do góry


14 stycznia 2018 - Pierwsze polowania w tym roku

W tym roku pierwsze polowanie w obwodzie nr 282 "Długie" prowadził kolega Daniel Dworakowski - gospodarz obwodu nr 298 - z Dawidem Raduńskim gospodarzem obwodu nr 282.
W sumie to pierwsze polowanie w nowym roku odbyło się 7 stycznia w obwodzie nr 298 "Frąca". Prowadził je kolega Sławomir Kukliński. Na tym polowaniu było 11 myśliwych, to jest Sławomir, Tadeusz, Ryszard, Jan, Jerzy, Czesław, Zygmunt, Waldemar, Krzysztof, Stanisław i piszący. Czworo naganiaczy: Olgierd, Cezary, Jan i Patryk. Pomimo komunikatów o opadach pogoda w tym dniu dopisywała. W miotach były jelenie, sarny, dziki i lisy. Pomimo wszelkich starań licówka wyprowadziła myśliwych w pole, gdyż wyszła z chmarą w miejscu, gdzie nie było myśliwych. Sarny również do perfekcji opanowały sztukę niewychodzenia z miotu. W jednym tylko przypadku to lis, do którego strzelano, sam uszedł z życiem, ale ten strzał spowodował zerwaniem się do ucieczki warchlaków odpoczywających w świerkach, z czego jeden został pozyskany. W tym dniu honor myśliwych uratował prowadzący - kolega Sławomir, który został królem polowania poprzez pozyskanie lisa i dzika. Miałem przyjemność dokonać dekoracji króla. Oprawę muzyczną, która uhonorowała pokot, tym razem wykonywał kolega Tadeusz.
Dzisiejsze polowanie było inne od tamtego. Po pierwsze panująca temperatura poniżej - 6 stopni i wiatr powodowały, że przyjemność pobytu na polowaniu malała. Zbiórka zwyczajowo przy leśniczówce. Oprawę muzyczną zapewnił kolega Patryk. Z myśliwych na zbiórce stanęła siódemka, to jest: Daniel, Stanisław, Jan, Patryk, Dawid, Andrzej i piszący. Naganiacze to nowo przyjęty w tym roku do Koła na staż Karol Szweda, Olgierd, Cezary i Jan. W łowisku poruszamy się dwoma samochodami, z czego jeden Andrzeja do przewożenia naganki. Dwa pierwsze mioty bez efektów. Proponuję prowadzącym, że będę osobiście rozprowadzał naganiaczy w następnych miotach. W trzecim miocie były jelenie, pozyskano łanię. Ciekawostką był fakt, że koledzy nie strzelali do pozostałych jeleni, w tym do cielaków, gdyż trzy oddane strzały w tym miocie sugerowały im, że zwierzyna została pozyskana zgodnie z planem i nie można przekroczyć pozyskania. Po zakończeniu miotu dowiedzieli się, że dwa strzały to pudła. W czwartym miocie strzelano do jelenia byka, który zaznaczył i uszedł. W piątym miocie były jelenie, które poszły do tyłu razem z sarnami. Szóstka okazała się również bez efektów, gdyż sarny jak i jelenie poszły do tyłu, a jedyny lis który uszedł z życiem z uwagi na pudło powinien być na rozkładzie. Sprawca upolowania jednego z ostatnich w tym rejonie królików, po który pozostały skrawki futerka. Zapada decyzja wzięcia miotu przy jeziorze Jelonek, gdzie spotykamy się z kolegami z Koła PZW nr 74 Skórczu, którzy naprawiają pomosty. W tym czasie mieli odpoczynek przy ognisku. Zamieniliśmy z nimi kilka słów, a kolega Włodzimierz zapytał się, czy oni nam nie przeszkadzają. Stwierdziłem że nie i było miło się z nimi spotkać. Ten miot również był bez strzału. W rozmowie z Dawidem dowiedziałem się, że jest to był ostatni miot i za parę minut będzie kolega z psem do poszukiwania postrzałków. Zaproponowałem prowadzącym ostatni miot, tak zwany "miot pocieszenia". Poprosiłem, aby rozstawili myśliwych na przesmykach i będziemy pędzić. Poprosiłem naganiaczy, aby przeszli ten miot beze mnie bo już jestem zmęczony. Po kilku minutach padły strzały, które oddali Dawid i Patryk. Po zakończeniu miotu okazało się, że został pozyskany ten byk z czwartego miotu. Cóż, Dawid odwołał kolegę z psem do poszukiwania postrzałków. Udaliśmy się nad rzekę, gdzie został ułożony pokot i odbyło się zakończenie polowania. Panujący mróz utrudniał Patrykowi odegranie myśliwskich sygnałów, lecz echo niosło je. Wspomniałem kolegom, że w tych to lasach polował król Polski Jan III Sobieski, który był starostą na zamku w Gniewie. Przy ognisku odbyła się biesiada, którą zorganizował do perfekcji kolega Daniel - dosłownie od własnego opału do ogniska, po artykuły spożywcze wraz z upieczonym przez małżonkę Annę plackiem. Pani Anna ponacinała nawet kiełbaski tak, że tylko nam pozostało nadziać na patyk i opiec nad ogniskiem. Dla ciekawości muszę podać, że kolega Andrzej spóźnił się na pokot i biesiadę, gdyż pojechał w miejsce, gdzie dawniej mieliśmy pokot. Z tego miejsca nie miał kontaktu telefonicznego i tylko na wyczucie nas odnalazł. Tak bywa w tym obwodzie, że przed laty była lepsza łączność komórkowa, a teraz jest gorsza, są miejsca gdzie nie ma łączności.
Ps. Dobrze że granicą tego obwodu po części jest rzeka Wda i trzymając się jej koryta można dojść lub dojechać do drogi Skrzynia-Kasparus.

Antoni
Skórcz, 14 stycznia 2018

Powrót do góry


31 grudnia 2017 - To polowanie przejdzie do historii Koła

30 grudnia 2017 roku przejdzie do historii Koła jako dzień, w którym ustanowiono niebywały pokot na polowaniu. Na ten dzień zaplanowano polowanie zbiorowe na obwodzie nr 282 "Długie". Byłem umówiony, że zabiorę się na polowanie z kolegą Dawidem Raduńskim, a tak faktycznie to samochodem będzie kolega Jan Kochanowski. Przedtem w sklepie z panią Danką uzgodniłem, jakie produkty będę brał na polowanie. Pani Danka bardzo szybko mnie obsłużyła i zapewniła, że towar będzie do odebrania rano przed polowaniem. Faktycznie kolega Jan i Dawid byli w sklepie przed czasem i po załadowaniu udaliśmy się na zbiórkę.
Przed leśniczówkę zaczęli się gromadzić myśliwi. Pierwszymi byli Adam Socha, Jerzy Chyła i Stanisław Partyka, a my z Dawidem i Janem byliśmy następnymi. Dociera kolega Wojciech Furgalski, z którym prowadzę polowanie. Docierają kolejni koledzy, jak Eugeniusz Pior z Krzysztofem Walkowskim i stażystą Krzysztofem Glińskim, Paweł Szreder i Maciej Kasiarz, nasz nowy kolega Patryk Banaczek, który jest sygnalistą. Są również Czesław Krocz z psem, koledzy Zygmunt Kukliński, Wiesław Jabłonka, Stefan Filbrandt, kolega Błażej Walkowski, naganiacz Patryk Czaja. Jest również były nas stażysta kolega Adrian Wolhert z Pawłem Manuszewskim. Czym więcej kolegów, to miejsce zbiórki staje się gwarne. Pojawia się "prezes elekt" Sławek Kukliński z synem Patrykiem i stażystą Cezarym Mykowskim. Jak zwykle przystępujemy do odprawy myśliwych. W trakcie odwiedza nas leśniczy Jerzy Mokwa, którego prosimy do wspólnej fotografii. Podaję, że planujemy 10 pędzeń i podaję miejsca. Wszyscy akceptują proponowany plan i zaczynamy polowanie od wsi Wda do Kochanki.
Za Wdą przy krzyżu czekamy za kolegą Piotrem Rudnikiem, który jedzie na polowanie ze swym psem do poszukiwania postrzałków. W pierwszym pędzeniu były sarny, kozy i dwa lisy, z których jeden pada od śrutu Zygmunta, a drugi po strzale Sławka uchodzi z życiem. W drugim pędzeniu przy "Wietrznej" są sarny, kozy, lecz nie wychodzą na strzał. Trzecie pędzenie przy jeziorze Babskim to tylko odkrywanie tropów wilków i jeleni, na podstawie których można zakładać, że wilki niemiłosiernie je ścigały. Wojciech widział w tym miocie lisa i słyszał odgłos łamania gałęzi przez, być może, dzika. Czwarte i piąte pędzenie bez zwierzyny, poza pojedynczymi zającami. Postanawiamy pędzić tradycyjną "jedynkę", lecz tu okazuje się, że część naganiaczy nie zna terenu. W tym miocie ja, jak i Błażej, Krzysztof i Adrian widzimy jelenie w ilości ponad 30 sztuk, które bez strzału wychodzą z miotu. Te jelenie widział gospodarz łowiska Dawid, lecz nie na strzał, mógł tylko popatrzyć. Zgodnie z planem udajemy się na rejon VI, gdzie tym razem po cichu liczę, że będzie coś na rozkładzie. Tym razem przypada mi stanowisko na skraju, przy rzece. Po lewej stronie mam Zygmunta Kuklińskiego, następny jest Wiesiu Jabłonka. Słyszę strzały, które zlewają się z hukami petard noworocznych. Dziwne, ale słyszę głos Czesława, a to jakaś pani idzie lasem i rozmawia przez telefon. W tym czasie słyszę strzały z broni i huki petard, jak również przebiegają dwie sarny, w tym rogacz i koza. Nie oddaję strzału. Dziwne, ale słyszę jakby głos Czesława - rozglądam się i nic nie widzę. Po chwilę zauważam idącą panią z plecakiem i aparatem fotograficznym, która podąża w stronę rzeki. Mnie pozostało rozładować broń i udać się do kolegów. Zygmunt i Wiesław potwierdzili strzały. Razem poszliśmy w kierunku Jerzego. Idąc Zygmunt stwierdza, że musiałem wymodlić taką pogodę, gdyż brak opadów i ten lekki przymrozek są idealne. Potwierdzam, ze św. Hubert faktycznie ma nas w opiece. Razem udajemy się samochodem na miejsce zbiórki, gdzie dowiadujemy się, że na rozkładzie jest pięć łań, z czego trzy pozyskał Patryk Banaszek i dwie Paweł Manuszewski.
Ktoś z kolegów mówi, że to polowanie przejdzie do historii koła i składa mi gratulacje. W sumie wszyscy są zadowoleni, że mamy plan pozyskania łań wykonany. Zygmunt twierdzi, ze twarz mi pojaśniała i rok temu w tym miejscu również wykonaliśmy plan. Ja odpowiadam, że to wszystko zasługa wszystkich kolegów myśliwych i naganiaczy. Cóż, pozostaje nam zakończyć to polowanie pokotem. Dziwne, ale faktycznie na rozkładzie pięć łań i lis. Składam meldunek z przebiegu polowania najstarszemu myśliwemu - koledze Eugeniuszowi Piorowi. Dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do tego pokotu. Myśliwym i naganiaczom proponuję, aby od dzisiaj na zbiórce stawali na przemian z myśliwymi. Przecież to oni są współtwórcami wyników polowania. W starszych podręcznikach z łowiectwa pisze się, że złom również otrzymywali naganiacze. Czy stawanie naganiaczy oddzielnie w trakcie zbiórki, czy pokotu to nie relikt dawnych czasów - uważam że tak. Bo niejeden z nich chciałby być myśliwym, lecz z przyczyn finansowych nie może nim być. Miłym akcentem jest dekoracja króla i wicekróla polowania. Najpiękniej niosą się dźwięki sygnałówki na cześć pozyskanej zwierzyny. Jeleń na rozkładzie, gdzie poprosiłem Patryka, aby dla każdej sztuki zagrał oddzielnie. Lis otrzymał również oprawę muzyczną. Składam życzenia noworoczne wszystkim uczestnikom jak i im rodzinom. Przy ognisku odbywa się biesiada i tak dobiega koniec roku 2017 w naszym kole. Słusznie zauważył kolega Eugeniusz, że młodzi zajmują nasze miejsca w pozyskaniu zwierzyny, taka jest kolej.
My tu na Kociewiu mamy do czynienia z nowym mieszkańcem lasów, jakim jest wilk. Dziś na podstawie tropów możemy stwierdzić, że jest on w tym obwodzie i zwierzyna płowa, jak jelenie, migrują, a po danielach pozostały tylko wspomnienia. Po śladach widać, że jelenie muszą się ratować ucieczką, a sarny przyjęły skryty tryb życia. Jeśli chodzi o dzika, to tylko pojedyncze sztuki i kilka przelatków. Jakie to będzie przełożenie do zwalczania szkodników w przypadku larw przez dziki - to zobaczymy.

Antoni
Skórcz, 30 grudnia 2017 roku

Powrót do góry


18 grudnia 2017 - Zapach pierników rozchodził się po całym budynku sekretarzówki

3 grudnia 1938 roku pod wieczór wybrał się jak zwykle na spacer. Wszyscy w rodzinie wiedzieli, że Antoniego spacery to nie tylko marsz, lecz doglądanie w lesie prac - jak zostały zrobione i jak mają się nowe nasadzenia leśne. Pracując w nadleśnictwie Woziwoda mógł obserwować gospodarkę leśną po I gradacji szkodnika strzygoni choinówki, który zaatakował duże połacie borów w latach 1922-1924. Podjęte przez służbę leśną działania w postaci wycięcia zupełnego jak i prowadzenia zrębów przerębowych uszkodzonych drzewostanów oraz nowym nasadzeniom powróciło życie do lasu. W latach 1931-1933 miała miejsce II gradacja strzygoni choinówki, lecz wtedy uznano, że najskuteczniejszym sposobem walki będzie grabienie ściółki w wały i opylanie drzew środkami chemicznymi. Spacerując sam do pokonania miał zwykle kilka kilometrów, a jeśli towarzyszyła mu żona Maria, to mogło to być do 4 kilometrów. Bliższe spacery odbywał w okolicach Drewniaczek wspólnie ze znajomymi, czy bratem Marianem i jego żoną. Maria często żartowała, że jest zakochany w lesie. Cóż, miała rację, gdyż sam będąc synem nadleśniczego marzył, żeby pracować w lasach. Co innego brat Marian, który kochał wojsko i służył jako zawodowy oficer w WP. W spacerach często towarzyszył szorstkowłosy wyżeł Tel.
Wychodząc dzisiaj na spacer Antoni zabrał ze sobą dubeltówkę. Nawet Maria roześmiała się, że bierze ją dla towarzystwa. W ten sobotni dzień zapach pierników rozchodził się po całym budynku sekretarzówki, w kuchni Maria piekła piernik i ciastka piernikowe. Przepisy na te specjały, jak i na inne pyszności, miała zapisane w specjalnym notesie. Wychodząc na zewnątrz sekretarzówki przypomniał sobie, że nie zabrał papierośnicy, którą pozostawił w kancelarii na biurku. Cofnął się po nią. Do kancelarii wchodziło się korytarzem na wprost od drzwi wejściowych do budynku. Okno w kancelarii wychodziło na podwórze. Przechodząc podwórzem spotkał Jana, który pracował przy koniach. Ten zażartował: "To pan nadleśniczy wychodzi na polowanie pieszo?" Antoni roześmiał się i odpowiedział: "Przecież Jan wie, że nadleśniczym jest pan inż. Stefan Myszkowski". Jan skwitował: "Może i jeszcze jest, ale ludzie przy kościele w Czarnym Lesie mówili, że ma być pan Antoni". Zamykając furtkę pomyślał jednak, że nic się nie utrzyma w tajemnicy, gdyż faktycznie z nowym rokiem miał objąć stanowisko nadleśniczego Drewniaczek. Idąc rozmyślał, jaki to będzie ten rok 1939. W rozmowach z bratem kapitanem Marianem często rozmawiali o możliwości wojny, ekspansji Niemiec na Polskę. Marian doradzał Antoniemu, aby powrócił do pracy w rodzinne strony, gdyż tu nie ma nikogo bliskiego. Antoni uważał, że tu jest jego dom, praca, ma wspaniałe warunki do wykazania się jako leśnik. Rozmyślając zauważył, że idzie drogą w kierunku leśniczówki Lasek, a chciał iść w kierunku Głuchego drogą do Osieka. Zawrócił, lecz wszedł w drogę leśną, która była w budowie, to znaczy odcinek przyszłej autostrady Warlubie-Osiek-Lubichowo-Zblewo. Prace ziemne były już na ukończeniu, to jest nasypy w miejscach obniżenia, hałdy kamienia i żwiru. Żal mu było części lasu pod tę autostradę, gdyż miejscami rosła buczyna i dębina, po prostu lepsza gleba. Przysiadł na chwilę na pniu buka, który musiał na oko mieć gdzieś ponad metr średnicy, takie to było drzewo w buczynie. Wyjął papierośnicę z kieszeni kurtki i sięgnął po papierosa. Wkładając do kurtki obejrzał ją dokładnie, jak nigdy. Wtedy uzmysłowił sobie, że ta srebrna kunsztownie wykonana papierośnica służyła kiedyś jego teściowi Maksymilianowi Dorożalskiemu, który mu ją sprezentował na urodziny. Starannie zgasił niedopałek papierosa, który skrzętnie przykrył. Wstając z pnia uzmysłowił sobie, że nie załadował dubeltówki, być może to rozmowa z Janem była tego przyczyną. Tym razem załadował dwie breneki, gdyż był przekonany, że spotka podczas obchodu dzika. Strzelał dość dobrze i nigdy nie musiał poprawiać. Dziwne, ale dziś Tel również spoważniał, szedł jak nigdy przy nodze. Zatrzymał się i pogłaskał go. Pies jeszcze bardziej przywarł do jego nogi. Idąc nadal rozmyślał, czy faktycznie podoła obowiązkom na stanowisku nadleśniczego. Ma przecież lata pracy w nadleśnictwie Woziwoda i tam doskonale pracowało mu się z nadleśniczym inż. Konstantym Kamińskim. Kątem oka zauważył, że po prawej stronie drogi w dębinie buchtują dwa dość pokaźne dziki, które postanowił podejść. Schodząc nasypem potrącił kamień, który staczając narobił hałasu, gdyż ziemia zaczynała lekko przymarzać. Popatrzał w miejsce, gdzie były dziki, lecz one usłyszały hałas i wolno zaczęły odchodzić. Ponownie wszedł na drogę, gdzie po lewej i prawej stronie rósł jednolity sosnowy las. Pomyślał, że faktycznie miał rację profesor ze Szkoły Edwarda Rontalera w Warszawie, który wspominał im, że spotkają się w lasach państwowych z pozostałościami tak zwanej szkoły pruskiej, gdzie las był przekształcany na jednolite lasy sosnowe. Po kilku minutach doszli do skrzyżowania dróg Skórcz-Osie-Warlubie. Faktycznie budowana autostrada prowadziła dużymi prostymi odcinkami. Teraz postanowił przyspieszyć, gdyż rozmyślając stracił dość dużo czasu. Tym razem udał się na skróty w kierunku linii energetycznej biegnącej granicami nadleśnictw Lubichowo i Drewniaczki. Ta linia szła od elektrowni Gródek do Gdyni i jej celem było zasilanie miasta Gdynia, które stale się rozbudowywało. Pas, gdzie przebiegała linia wysokiego napięcia, był pozbawiony drzew i krzewów. Na tą nasłonecznioną ziemię wdzierał się wrzos, na którym w okresie zimy żerowały jelenie i sarny. Po upływie około pół godziny doszedł do łąk przy "Brzózkach". Zatrzymał się przy pierwszej zastawie na strudze od linii energetycznej, gdzie zszedł niżej, tak że dziki idące od "Śluzy" go po prostu nie widziały. Tel, wchodząc do strugi, wykorzystał możliwość napicia się wody. Antoni sięgnął po papierośnicę, chcąc zapalić papierosa, lecz Tel w wodzie wykonał klasyczną stójkę. Czyżby wyczuwał dziki? Tak! Za chwilę na łąkę wyjechała wataha dzików, zabierając się za buchtowanie dopiero co w tym roku obsianej trawami łąki. Antoni wziął na cel ostatniego wycinka, który trafiony został na komorę, świadczyło o tym typowe jego zrolowanie. Pozostała wataha rzuciła się do ucieczki w kierunku strugi i tu następny wycinek został położony drugą breneką. Antoni rozładował broń, chowając łuski do kieszeni kurtki. Oparł ją o zastawę. Po zdjęciu kurtki przystąpił do patroszenia dzików. Kilka lat polował i dziś dopiero miał możność wykonać dublet dzików. Ubrał się szybko i pomaszerował do drogi Wdecki Młyn-Wielki Bukowiec. Radość z ustrzelenia dzików udzieliła się również Telowi, który zaczął biegiem wykonywać wokół Antoniego kółka. Antoni dochodząc do sekretarzówki zauważył, że w wozowni pali się lampa.
Po wejściu do środka zastał Jana, który czyścił bryczkę. Antoni zapytał go, co jeszcze tu robi. Dawno powinien być w domu, gdyż dzieciaki czekają. Jan odpowiedział, że pani prosiła, aby poczekał, gdyż do domu weźmie pierniki dla dzieci, a w między czasie wydoił krowy za panią. Pani jest dobra! Nawet poczęstowała kieliszkiem nalewki i zawsze mówi, że trzeba wypić na jedną i drugą nogę i jeszcze raz powtórzyć, i nigdy nie zapomni poczęstować papierosem! "A teraz Janie musimy jechać po dziki!" "O! To i panu Antoniemu się poszczęściło!" "No tak, ale naleweczki teraz nie będzie. Pierw jedziemy po dziki". Jan żwawo ruszył oporządzać konia do jazdy. Za chwilę ruszyli w stronę Lasku. Wóz dość głośnio podskakiwał po zmarzniętej drodze. Dziwne, ale Tel nie biegł za nimi, pozostał w Drewniaczkach. Jadąc wozem Antoni powiedział do Jana, że piękne są tu lasy. "A czy Jan wie, że dyrekcja toruńska ma najwyższą dochodowość lasów państwowych w Polsce.?" "Czy ma największą to nie wiem, ale w lesie się nic nie zmarnuje, bo co by robiły tartaki? Ba! W Skórczu tartak, we Wdeckim Młynie.." "I tak ma być Janie! Niemcy dosyć wyrżnęli tu drewna". Skończyli rozmowę o lasach, gdyż dojechali na miejsce. Załadowali dziki na wóz i udali się w drogę powrotną. Koń, czując zapach dzików, przyspieszył, aż Jan ściągał go lejcami. Po przyjeździe do sekretarzówki dziki powiesili w wozowni. Jan podczas wieszania ich stwierdził, że będzie wspaniała kiełbasa i szynki. Antoni skwitował: "Jan niedługo oceni, czy dobrze rzeźnik zrobił kiełbasy, a szynki to sam uwędzę". W tym czasie przyszła do nich Maria. Obejrzała dziki i powiedziała, że faktycznie dziś Antoni miałeś szczęście. Poprosiła ich na gorącą herbatę do kuchni. Jan się początkowo wzbraniał, ale poszedł z Antonim. W kuchni pani Stanisława, teściowa Antoniego, miała już ustawione filiżanki z herbatą i na talerzu piętrzyły się ciastka z piernika. Antoni z uśmiechem powiedział: "Janie, jak dobrze mieć dwie kobiety! Jesteś obsłużony jak król! A najważniejsze, że pani matka Stanisława jest nianią naszych kochanych synów Leszka i Zdzisia". Siedząc przy stole zaczęli wszyscy wspominać swoje dzieciństwo. Jan wstał od stołu i mówił, że już idzie do domu. Antoni chciał odwieźć Jana, ale ten powiedział, że przejdzie się pieszo. Maria na odchodne wręczyła paczkę z piernikami, a Antoni powiedział, że Jan niech powie w domu, że na święta będą mieli kiełbasę i szynkę wędzoną z dzika.
Z tamtych lat pozostała nieskończona autostrada porośnięta drzewami, należąca do dyrekcji dróg, linia energetyczna została zlikwidowana i tylko pozostał wrzos, który rośnie nadal. A najważniejsze, że pozostał notatnik pani Marii i nadal w rodzinie Tinz wypieka się według receptury babci.
PS.Gradacja, masowe występowanie szkodliwych owadów w wyniku korzystnego dla danego gatunku układu czynników ekologicznych.

Antoni
Skórcz, 17 grudnia 2017 roku

Powrót do góry


14 grudnia 2017 - Zanim ściśnie ziemię mróz

Dobiega końca rok kalendarzowy, co prawda dzisiaj mamy 13 grudnia i pozostało jeszcze kilka dni. Rok gospodarczy w Kołach Łowieckich kończy się z dniem 31 marca.
Czy w tym roku gospodarczym udało się nam wszystko wykonać, co zamierzaliśmy? Można powiedzieć że nie. Wiązało się to z problemem, że nie zawsze koledzy znaleźli czas na prace w łowisku, często też pogoda nie sprzyjała. Stażyści musieli znaleźć czas, gdyż na koniec stażu są rozliczani i po prostu jest to warunek zaliczenia stażu.
Najważniejszym zadaniem w tym roku było wykonanie remontu kapitalnego naszego ciągnika. Remont ten wykonał stażysta kolega Błażej Walkowski. Co prawda kilku kolegów pomagało, lecz można powiedzieć że symbolicznie.
W obwodzie nr 259 "Skórcz" wybudowano nową ambonę, lizawki, wykonano orkę wiosenną topinamburu wraz z dosadzeniem, koszeniem zboża i orką zimową poletka. Pomimo mokrego roku topinambur w tym obwodzie, jak i w obwodzie nr 282 "Długie", wyrósł na wysokość czterech metrów.
W obwodzie nr 298 "Frąca" wybudowano ambonę i dokonano naprawy starej. Wykonane zostały orki poletek pod zasiewy wiosenne i zimowe. Co ciekawe, w jednym przypadku do bronowania poletka został wykorzystany samochód terenowy. Orka tych poletek wiąże się z niebezpieczeństwem urwania korpusu pługa, gdyż na poletkach są dość pokaźne kamienie.
W obwodzie 282 "Długie" stażyści z myśliwymi dokonali wymiany słupów w ogrodzeniu uprawy rolnika (Koło zakupiło słupy w ramach rekompensaty z tytułu szkody w uprawie). Wykonano orkę topinamburu, siew poletek oraz założono nową plantację topinamburu, która została ogrodzona siatką leśną. Do tego poletka część kolegów podchodziła sceptycznie, a ja dość często sprawdzałem stan i okazało się, że topinambur wyrósł i jest nadzieja że będzie na drugi rok karma dla zwierzyny.
Na nieogrodzonym poletku przy Ocyplu dziki dokładnie wybrały posadzony topinambur. Wybudowano nowe ambony i lizawki. W lizawkach wykładano sól, która jest chętnie pobierana przez zwierzęta. Poletka są chętnie odwiedzane przez zwierzynę, lecz odwiedzają je również wilki. Ślady wilków pozostawione są na nęciskach i na pasach zaporowych. Spotyka się tropy wilków przy paśnikach.
Teraz jeszcze pogoda sprzyja, lecz jak ściśnie mróz ziemię, to nie będzie można wykonywać niektórych prac w łowisku, jak budowa ambon czy wykładanie ziarna kukurydzy na pasach zaporowych. W chwili obecnej wyłożone ziarno jak i okopowe są przyorane i tym samym zwierzyna ma możność odgrzebania.
W tym roku w obwodach nr 259 i 298 dokonaliśmy introdukcji kuropatwy szarej w ilości 100 sztuk z hodowli wolierowej ZO PZŁ w Gdańsku w Rajkowach. Introdukcja ta prowadzona jest od kilku lat i są już widoczne jej efekty. Z relacji rolników wynika że kuropatwy są widywane tam, gdzie kiedyś występowały, a był okres ich niewystępowania.
W łowiskach widoczne są też łosie i to zarówno byki jak i klępy z przychówkiem.
W trakcie prac wykonałem kilka zdjęć, które warto obejrzeć. Oglądając je można stwierdzić, że zanim sięgnie się po broń, to pierw trzeba wykonać szereg prac w łowisku. Za pracę w łowiskach dziękuję wszystkim kolegom, którzy mogą mieć satysfakcję dobrze spełnionego obowiązku.

Antoni
Skórcz, 13 grudnia 2017 roku

Powrót do góry


06 grudnia 2017 - Spotkanie opłatkowe w Okręgowej Radzie Łowieckiej w Gdańsku

Jak co roku, tradycyjnie, Prezydium Okręgowej Rady Łowieckiej w Gdańsku zaprosiło prezesów Kół Łowieckich na wigilijne posiedzenie, które odbyło się 4 grudnia 2017 roku.
Tradycyjnie udaję się na nie ze Zdzisławem Kamienieckim - przewodniczącym Komisji Hodowlanej Zwierzyny Drobnej OR PZŁ w Gdańsku. Jadąc do Gdańska zastanawiamy się, czy w tym roku będzie frekwencja, bo na to spotkanie opłatkowe nie ma wielu chętnych. Korzystamy z okazji i w sekretariacie Zarządu odbieramy pocztę, to jest ubezpieczenie i czasopismo "Echo Pomorskiej Kniei". Panie mają zapakowane w koperty z numerem ewidencyjnym Koła. Kwitujemy ich odbiór. Zażartowałem, że teraz będzie bardzo łatwo ustalić, które koło jest reprezentowane na tym spotkaniu. W okręgu gdańskim są ogółem 73 Koła, w tym 11 wojskowych.
Tradycyjnie zajmujemy miejsce przy stole, na tych miejscach co zawsze. Zdzisław przeliczył stoły na sali i było ich 10, z tym że w niektórych przypadkach była zastawa na 10 osób, a w niektórych na 11. Można zakładać, że jest przygotowane na ponad 100 osób. Powoli przybywają koledzy myśliwi z Kół. Zajmują miejsca przy stołach, gdzie siedzieli w roku ubiegłym. Dzięki pani Małgosi ustalam, że na spotkaniu opłatkowym są myśliwi z Kół: z Gdańska Bekas, Cietrzew, WKŁ nr 284 Raróg, Cyranka, Daniel, Drop, Hodowca, Jedność, Knieja, Kulik, Ogar, Sokół nr 7 i Sokół Kolejarz; z Gdyni: Nadmorskie nr 19, Ponowa, Nr 1, im. Wojskiego, WKŁ nr 288 Daniel, nr 326 Łoś, nr 350 Jaźwiec i nr 500 Bielik; z Sopotu Odyniec; z Kościerzyny Nemrod; Słonka Pruszcz; Kociewiak Rudno; Ryś Starogard; Łoś Skórcz; Szarak Tczew; Odyniec Ostrowo; Karwi i Głuszec Wejherowo. Przybyli również kapelani: z archidiecezji gdańskiej ksiądz Jacek Tabor kapelan leśników i myśliwych, z diecezji pelplińskiej ksiądz prałat Andrzej Koss kapelan myśliwych, leśników i rycerzy. W przypadku kapelanów tylko prałat Koss jest myśliwym i jest w mundurze myśliwego. Ktoś przy stoliku mówi, że może być biskup pomocniczy Zieliński. Widząc, że obaj kapelani zakładają stuły, jestem pewien, że tylko oni będą obecni na tym spotkaniu.
Spotkanie opłatkowe otwiera prezes Okręgowej Rady Łowieckiej w Gdańsku kolega Marek Gorski, który wita wszystkich obecnych na tym spotkaniu i prosi kapelanów o rozpoczęcie liturgii. Rozpoczyna kapelan Jacek w koncelebrze z Andrzejem. Na sali rozlega się pieśń "Wśród nocnej ciszy" i co ciekawe - że wyróżnia się głos prezesa Marka, pomimo że wszyscy śpiewają. Słowa ewangelii i modlitw odbierane są z wielkim szacunkiem. Następuje moment łamania się opłatkiem. Ja w trakcie wykonuję kilka ujęć.
Na czas posiłku sekretarz RO PZŁ w Gdańsku Wojciech Kraiński prosi, aby się przesiąść do stołów i stworzyć większe grono. Nasza czwórka, to jest Zdzisław, Leszek Meler, Stanisław Marciniak i ja, dosiadamy do kolegów Jerzego Bławata, Marka Szymborskiego i Wiesia Wysieckiego. Tym samym następuje integracja.
Należy wspomnieć, że tym razem prezes Marek dość ostro wypowiedział się wobec tych kolegów, którzy nie uczestniczą w dzisiejszej uroczystości, sugerując, że są obrażeni na OR PZŁ w kwestii nieotrzymania medali dla członków. Wnioski na odznaczenia rada odrzuciła, gdyż sam fakt, że ktoś jest 30 lat myśliwym i poluje, to nie znaczy, że musi dostać medal. Odznaczenie jest dla tych, którzy pracują na rzecz łowiectwa poza miarą. Ktoś na sali szeptem wypowiedział słowa: "Tak bywa, że nieroby otrzymują medale, a dla tych którzy pracują - nie ma". Przykre jest, że część Kół, a dotyczy tych, których dziś nie ma, że nie odpowiadają na apele Rady, ba, nie czytają komunikatów. Rada będzie rygorystyczna wobec tych, którzy nie respektują nakreślonych zadań. Musimy wykonywać zalecenia naszych zwierzchników, pomimo że mamy inne zdanie. Należy utrzymywać przyjazne kontakty z rolnikami i do szacowania szkód kierować kolegów niekonfliktowych, takich którzy potrafią się dogadać z rolnikiem. Nawiązać trwały kontakt ze szkołami i propagować łowiectwo. Zrobić wszystko, aby było widać mundur myśliwego na wszelkich uroczystościach. Jako przykład podał mszę hubertusowską w Oliwie. Można być osobą niewierzącą i uczestniczyć w mszy. Podziękował wszystkim, którzy zawsze uczestniczą w uroczystościach łowieckich. Kończąc powiedział, że to nie utyskiwanie i żal, ale apel o budowę właściwego obrazu polskiego myśliwego. To wystąpienie prezesa Marka zostało nagrodzone gromkimi brawami. Czy da owoce? To zobaczymy za rok - jeśli dożyję, to napiszę o tym. Kapelan ks. prałat Andrzej omówił, jakie zadania stoją przed parafią Śliwice w związku z utworzeniem sanktuarium św. Huberta w Okoninach. Szkoda że nie wszyscy uczestniczymy w takich spotkaniach, a czas płynie niemiłosiernie szybko. Kształtowanie wizerunku myśliwego nie jest trudne. Po prostu musimy umieć znaleźć wspólny język z wszystkimi osobami: i tymi zwolennikami, i przeciwnikami.
Ps. Pozwolę zacytować słowa z książki "Odstrzał zwierzyny płowej" z 1957 roku:
"Złom myśliwski wręcza się myśliwemu, po ubiciu przez niego grubego zwierza, jako oznakę osiągniętego sukcesu łowieckiego. Jeśli sukces ten został osiągnięty przy współudziale innej osoby, np. tropiciela czy kolegi, który postrzałka dostrzelił, to myśliwy z otrzymanego złomu powinien odłamać odnogę i z podziękowaniem za pomoc wręczyć ją tej osobie. Otrzymany złom zatyka się za wstążkę kapelusza lub klapę kurtki". Zostawiam bez komentarza.

Antoni
Skórcz, 06 grudnia 2017 roku

Powrót do góry


04 listopada 2017 - Msza Hubertusowska i polowanie

Dziś zgodnie z planem w kościele w Barłożnie ma się odbyć msza hubertusowska, któraś już z kolei w Kole, a po niej tradycyjnie polowanie zakończone biesiadą. Organizacji tego święta podjął się kolega łowczy Krzysztof Bąkowski, który w trzecim roku sprawowania tej funkcji czyni to po raz pierwszy. Do niego należy uzgodnienie mszy świętej z ks. proboszczem Jarosławem Skwierawskim z parafii św. Marcina w Barłożnie.

Na miejsce zbiórki przed kościołem jadę samochodem z kolegą Sławomirem Kuklińskim. Wraz z nim jedzie jego syn Patryk, uczeń Technikum Leśnego w Tucholi. Sławek informuje mnie, że chce obmyć samochód na myjce, gdyż jest lekko przy brudzony. Proszę go, aby jechał, gdyż chcę zapalić z jego ojcem znicze na grobie myśliwych z naszego Koła oraz księdza kanonika Krefta. Od dwóch lat wprowadziliśmy taki zwyczaj, który został zapoczątkowany podczas mszy Hubertusowskiej w Kamionce. W trakcie jazdy informuje Sławka, że dotyczy to byłych myśliwych, jak śp. Franciszka Laskowskiego z Mirotek, który był w Kole strażnikiem i śp. Jerzego Kamińskiego z Barłożna. Sławek pana Laskowskiego nie znał, gdyż miał wtedy trzy lata, natomiast Kamińskiego tak. Sławek za Mirycami wyprzedza jadącego na mszę Daniela Dworakowskiego z synem Kubą. Przypomniałem Sławkowi, jak z bratem Waldemarem z dumą nosili kapelusz myśliwski ojca Zygmunta. Po dojechaniu do Barłożna zatrzymujemy się przy świetlicy, gdyż na placu przed kościołem odbywają się prace przy utwardzaniu parkingu. Całe szczęście że Zygmunt też przyjechał z synem Waldemarem i możemy udać się na cmentarz. Próbuję jeszcze kogoś zabrać z zarządu, lecz nie widzę i się spieszymy, bo o godzinie 8:00 ma się rozpocząć msza. Również dojechał na miejsce ks. proboszcz Tadeusz Galikowski z Kamionki. Pierwszy znicz zapalamy na grobie ks. kanonika Aleksandra Krefta, który znajduje się przy kościele. Udajemy się na miejscowy cmentarz, gdzie z Zygmuntem zapalamy znicze na grobie śp. Franciszka Laskowskiego i Jerzego Kamińskiego. Udajemy się dość szybkim krokiem z cmentarza do kościoła na mszę świętą.

W kościele są już koledzy myśliwi i stażyści, jest były sołtys z Kierwałdu pan Henryk Grochowski. Z wszystkimi się witam przez podanie ręki, w tym z dwiema paniami: panią Bolesławą Jabłonką z Piły i panią Janiną Michną z Barłożna. Na chórze już jest nasz sygnalista kolega Tadeusz Wentowski, w którego sygnałówce odbijają się światła żyrandola. Jestem zdziwiony, że poczet sztandarowy tworzą ci sami koledzy, to jest Krzysztof Walkowski, Daniel Dworakowski i Sławomir Kukliński. Mszę świętą celebruje ks. proboszcz Tadeusz Galikowski z parafii św. Andrzeja Boboli w Kamionce. Cóż, na mszy nie ma organisty. Zamawiając mszę Krzysztof miał poprosić proboszcza o odprawienie mszy w koncelebrze, gdzie być może byłby organista. Kościół w Barłożnie zmienił się bardzo od ostatniej mszy hubertusowskiej. Po prostu wypiękniał, gdyż zmienił się wystrój ołtarza, posadzka, odrestaurowano ołtarze. W swej homilii proboszcz Tadeusz wskazuje na rolę myśliwych w kształtowaniu przyrody polskiej, utrzymanie zagrożonych wyginięciem gatunków zwierzyny, jak i na potrzebę kontroli zwierzyny przed nadmiernym jej rozwojem. Przecież nie kto inny jak myśliwi poświęcają swój wolny czas na gospodarkę łowiecką. Wspomina również o nawałnicy, jaka miała miejsce w diecezji pelplińskiej w tym roku i zniszczyła duże ilości drzewostanów, które trzeba odtworzyć i zapewnić w tych miejscach byt zwierzynie. W imieniu kolegów podziękowałem koncelebrantowi dzisiejszej mszy i służbie liturgicznej. Wspomniałem również o mym zaskoczeniu, że ze sztandarem nie stoją młodzi koledzy. Czy my się wstydzimy munduru myśliwskiego? Dziś nie jest nas dużo obecnych na tej mszy. Można przyjąć, że uczestniczy w niej elita Koła. Wskazałem na potrzebę kontynuowania tradycji w Kole, jaką przyjęliśmy podczas mszy hubertusowskich: składanie zniczy na grobach zmarłych kolegów myśliwych i odprawianiu mszy w poszczególnych kościołach. Jestem za wszelkimi nowoczesnymi formami podziękowania Bogu. Nasze dzierżawione obwody znajdują się na terenie dekanatów gniewskiego, nowskiego i skórzeckiego. Tworzenie wizerunku myśliwego w społeczeństwie jest bardzo ważne i to nie tylko od święta, ale na co dzień. Musi być współpraca z rolnikiem i nawet ze starszą babcią. Podziękowałem kolegom, którzy w tym roku uczestniczyli w mszy hubertusowskiej w bazylice Oliwskiej i nigdy nie odmówią udziału w poczcie sztandarowym. Po mszy przed kościołem wspólnie z proboszczem robimy pamiątkowe zdjęcie. Od Zygmunta dowiaduję się że pani Janinie Jabłonkowej podobała się msza święta, a szczególnie granie na rogu myśliwskim.

Udajemy się do Kierwałdu na miejsce zbiórki, gdzie ma się rozpocząć polowanie. Dziś prowadzącym polowanie jest łowczy kolega Krzysztof Bakowski wraz z pomocnikiem Maciejem Lewandowskim. Rola naganiaczy przypada kolegom Adrianowi Wohlertowi (były stażysta w naszym Kole, w tym miesiącu przystępuje do egzaminu dla nowowstępujących do PZŁ), stażyści Krzysztof Gliński, Jan Kochanowski, Olgierd Muszyński i Błażej Walkowski. Pozostali to syn Daniela Kuba, Jan Jabłonka i Piotr Lisewski. Musimy czekać, gdyż powstała przerwa pomiędzy mszą a polowaniem. Wśród nas jest kolega Krzysztof Sturgulewski z dwoma swymi psami myśliwskimi.

Następuje odprawa myśliwych.Łowczy wręcza podziękowania kolegom szacującym szkody: Wojciechowi Furgalskiemu i Waldemarowi Kuklińskiemu. Polujemy na 21 myśliwych. Mnie dziś udało się wylosować kartkę z nr 14.

Pierwszy miot jest pędzony na "Młyn", w kierunku drogi na Gąsiorki. Przypada mi stanowisko na skarpie i mam piękny widok na rzeczkę Jonkę. Ten niepozorny ciek wodny przy dużym stanie wody wygląda groźnie. Pięknie wije się pośród łąk i lasów leżących przy niej. Tylko łoskot wody świadczy o tym, że bobry zrobiły tamę i woda się przez nią przelewa. Ten odgłos jest przyjemny dla ucha, nie to co hałas niosący się od autostrady. W niej niejeden z myśliwych zamoczył się podczas jej przechodzenia. Dziś zaliczył to Paweł Manuszewski. Faktycznie potężne pokrzywy dają stuprocentowe bezpieczeństwo lisom i dzikom, gdyż przez nie zobaczę ich.

Słyszę w oddali strzały, lecz hałas niosący się od autostrady zagłusza dosyć skutecznie odgłos przechodzącej zwierzyny. Koledzy Ryszard Rzoska i Czesław Krocz strzelali do lisa, bez efektów. Po prawej stronie na skarpie widoczne są ślady żerowania bobrów. Tym razem wybrały sobie klon. Widzę za rzeczką naganiaczy Adriana Wohlerta i Błażeja Walkowskiego oraz biegające psy. Po nich dochodzi do mnie Patryk, którego nie widzę jak idzie obok Jonki - pokrzywy go skutecznie kryją. Po 5 minutach mam następnych naganiaczy Piotra Lisewskiego i Jana Jabłonkę. W tym czasie coś się przesuwa w pokrzywach, tylko widać ich lekkie falowanie. Okazuje się że to dwa dziki, które przechodzą obok Piotra. Za chwilę słychać strzały. To Sławek Kukliński pozyskuje dzika. Kolega Krzysztof Bąkowski, Wojciech Furgalski i Maciej Lewandowski strzelali również do dzika, bez efektów. Następne strzały od tych będą po kilku minutach, gdy Paweł Szreder pozyska drugiego dzika. Po pędzeniu okazuje się że zaproszony łowczy z WKŁ nr 203 "Daniel" kolega Janusz Banasiak widział dziki, lecz z uwagi na zarośla nie mógł oddać strzału. Ja idąc ze stanowiska na miejsce zbiórki przy "gruszce" (w tej chwili nie rośnie tam gruszka, ale w latach 80-tych tak) na drodze przed krzyżem widzę tropy (ślady) wejścia pięciu jeleni podczas pędzenia tego miotu, gdyż odciski racic są po śladach opon samochodów, którym jechali koledzy obstawiać ten miot oraz jeden trop dzika - wejście i wyjście.

Drugie pędzenie to kompleks leśny przy "Ordonie". Po prawej stronie mam kolegę Tadeusza Wentowskiego, za nim jest kolega Daniel Dworakowski, który w tym miocie widzi chmarę jeleni wychodzących z miotu, lecz nie może strzelać do nich. Po lewej stronie jest kolega Wojciech Furgalski, który też nic nie widział, ale przejeżdżający młody motocyklista, który zatrzymał się przy nim, przekazał informację, że przed chwilą widział watahę dużych dzików - około 10 sztuk. Za Wojciechem stał kolega Stanisław Partyka, który też nic nie widział. Ja co prawda też nic nie widziałem, lecz mogłem podziwiać w blasku słońca opadające liście leszczyny (krzew) i drzewa czeremchy amerykańskiej i grochodrzewu (popularna nazwa akacji). Poza liśćmi przypatrzyłem się dobrze pniom tych roślin. Są faktycznie piękne poprzez korę, która ma różne kształty i ubarwienie. Od 12:00 do 12:02 padły trzy strzały. Kolega Andrzej Liedtkie pozyskał lisa za drugim strzałem. Pierwszy strzał był kolegi Krzysztofa Sturgulewskiego, bez efektu.

Ma być brany jeszcze trzeci miot przy wierzbie, tak zwany miot pocieszenia. Tym razem po prawej stronie mam Stanisława Partykę a po lewej Wojciecha Furgalskiego. Tym razem widzę przebiegającego rogacza sarnę i co ciekawe ma jeszcze jeden parostek. Po dłuższej chwili nadchodzi naganka. Stażysta Krzysztof Gliński informuje, że widział potężnego byka jelenia, który pobiegł w następnym miot. W tym to miocie Krzysztof Walkowski rozmawiał z panem Kłosińskim, który pracował ciągnikiem na polu i dowiedział się, że po polu dziś chodziła wataha dzików.

Wracamy na miejsce zbiórki, gdzie będzie pokot z dwóch dzików i lisa. Sygnalista kolega Tadeusz Wentowski gra sygnały myśliwskie (nastąpiło otrąbienie, tak w języku łowieckim brzmi). Łowczy dekoruje kolegów myśliwych. Medalem pudlarza odznacza kolegę Wojciecha Furgalskiego, II wice-królem zostaje kolega Andrzeja Liedtkie, I wice-król Paweł Szreder. Panującym królem zostaje Sławomir Kukliński. Jego panowanie trwa do najbliższego zbiorowego polowania. Na uroczyste zakończenie łowów przybyli członkowie rodzin myśliwych i stażystów, pani Małgorzata Jabłonka sołtys wsi Kierwałd i pan Piotr Laniecki - wójt gminy Morzeszczyn. Wszyscy są proszeni na biesiadę myśliwska do świetlicy, którą przygotował kolega Maciej Kasiarz. Apetyty wszystkim dopisywały.

Ps. Najważniejszym elementem dzisiejszego dnia była przepiękna pogoda. Po prostu wyjrzało tak upragnione słońce.
Na koniec cytat Stanisława Hoppe z książki "Polski język łowiecki":
"Przy pokocie odbywała się też ceremonia pasowania młodych, początkujących myśliwych, po ubiciu pierwszej sztuki grubego zwierza, na rycerzy Św. Huberta i przyjęcie do społeczności myśliwych, po wykazaniu swoich kwalifikacji myśliwskich. Młody myśliwy przyklękał na lewym kolanie, trzymając w lewej dłoni broń, po czym najstarszy wiekiem i rozporządzający autorytetem uczestnik polowania lub gospodarz polowania dokonywał aktu pasowania. Uderzał trzykrotnie młodego myśliwego kordelasem w ramię i kreślił nim, po zanurzeniu w farbie powalonego grubego zwierza, znak krzyża na jego czole, powtarzając odwieczną formułę: "W imię Boga, św. Jerzego, św. Michała pasuję cię na rycerza św. Huberta. Bądź mężnym, odważnym i szlachetnym jego wyznawcą". I tak róbmy naprzeciw wszystkim, którzy chcą zniszczyć polskie łowiectwo.

Antoni
Skórcz, 41 listopada 2017 roku

Powrót do góry


1 listopada 2017 roku w Skórczu

Dzień 1 listopada jest dniem szczególnym dla wszystkich Polaków, bez względu na przekonania religijne i zapatrywania polityczne. Odwiedzamy miejsca pochówku tych, którzy odeszli - czy najbliżsi z rodziny, przyjaciele, czy osoby których nie znaliśmy, a poznaliśmy dzięki historii Polski, którą tworzyli. W Skórczu mieszczą się miejsca ich spoczynku. Jednym z nich jest cmentarz wojenny, ten pod lasem. Spoczęły na nim ofiary II wojny światowej ekshumowane z grobów masowych, Polacy, żołnierze rosyjscy, którzy zginęli podczas walk w okolicach Skórcza, Osieka oraz ci, którzy zmarli w szpitalach na skutek obrażeń odniesionych podczas tych walk. Cmentarz ten podlegał renowacji i w porównaniu do lat poprzednich dziś nabrał kształtu cmentarza zadbanego gdzie znalazło się miejsce dla krzyża i gwiazdy - symbolu żołnierzy rosyjskich. Do dziś nie znamy wszystkich pochowanych osób z imienia i nazwiska, zarówno tych narodowości polskiej i rosyjskiej. Przy bramie cmentarnej przyczepiona jest kartka, na której jest prośba Urzędu Miejskiego w Skórczu o przekazanie, w celu identyfikacji, imion i nazwisk Polaków tu spoczywających.

Będąc dziś na tym cmentarzu zapaliłem znicz na grobie zamordowanego w październiku 1939 roku przez Niemców w lesie Zajączek nadleśniczego nadleśnictwa Drewniaczki Antoniego Tinza. Wykonałem kilka zdjęć i poczułem się w pewnym momencie bezradny, gdyż nigdy nie myślałem, że w naszym społeczeństwie jest nienawiść do poległych Rosjan, którzy też walczyli przeciwko Niemcom. Aż nie chce mi się wierzyć, ale wyrwano gwiazdę na cmentarzu wojennym, oznakowanym miejscu pamięci narodowej, miejscu spoczynku 202 żołnierzy oraz 21 Polaków poległych w walce z okupantem hitlerowskim. Każdy z nas winien znać historię, sam ją ocenić, ale pochowanym tam należy się szacunek. Ich rodziny nie znają miejsca pochówku. Gdyby wiedzieli, że tu leżą ich krewni, zadbaliby o groby tych poległych żołnierzy, a i my sami byśmy wiedzieli, kto spoczywa na naszym cmentarzu. Obowiązkiem nas, mieszkańców, Polaków, gospodarzy tego terenu, jest szacunek dla zamordowanych w II wojnie światowej, szczególnie tych, którzy polegli w okolicy.

Wykonałem kilka zdjęć cmentarza i pomnika w miejscu przetrzymywania osób aresztowanych przez Niemców. Na cmentarzu jak i przy pomniku były kwiaty i paliły się znicze.

Antoni
Skórcz, 01 listopada 2017 roku

Powrót do góry


To polowanie miało dać nam poprawę w odstrzale dzików

Pierwsze w tym roku polowanie zbiorowe w naszym Kole odbyło się 29 października 2017 w obwodzie nr 298. Prowadzącym był kolega skarbnik Paweł Szreder, pomocnikami Maciej Kasiarz i Paweł Manuszewski. Polowanie to tym się różniło od dotychczasowych, że po raz pierwszy zostały użyte specjalnie sprowadzone psy (sfora kilka psów myśliwskich. Byłem przekonany, że w pewnym stopniu da ono nam poprawę w odstrzale dzików, jaki nałożono na wszystkie koła w Polsce w związku z walką dotyczącą afrykańskiego pomoru świń. Zgodnie z przyjętymi zasadami zgłosiłem do prowadzącego kolegi Pawła Szredera fakt mojego udziału w polowaniu. W trakcie rozmowy wskazał że chętnych z Koła jest niespecjalnie dużo, lecz być może zaproszeni goście pozwolą na zwiększenie frekwencji.

Sobota nie napawa optymizmem co do pogody, gdyż deszcz i wiatr dają się we znaki. Wspólnie ze Sławkiem Kuklińskim udajemy się na polowanie. Od Sławka dowiaduję się, że kolega Jan Kołosiński nie będzie na polowaniu, gdyż choruje. Po drodze zabieramy Sławka kolegę Ryszarda Różyckiego, który chce być naganiaczem. Po dojechaniu na miejsce zbiórki jesteśmy zaskoczeni ilością samochodów i myśliwych. Rozpoznaję Michała Włodarczaka, Romana i Krzysztofa Sonnweldów, seniora i juniora Marków Tawlińskich, Zbigniewa Rybaka, Daniela Pustkowskiego, Patryka Banaczek, Czesława Krocza, Waldemara i Zygmunta Kuklińskich. Nie wymieniam wszystkich, gdyż będę wspominał ich w relacji z polowania. Witamy się z wszystkimi uczestnikami polowania.

Prowadzący dokonuje odprawy myśliwych i naganiaczy. Podaje ilość pędzeń. Pokazane zostają psy biorące udział w tym polowaniu, należące do podkładaczy Arka Płotki i Marcina Wyszkowskiego. Odbywa się losowanie stanowisk. Wylosowałem kartkę z nr 8. Polujemy na 24 myśliwych. Dotyczy to tych, którzy zostaną rozstawieni przez prowadzącego. Ciekawostką jest, że w dzisiejszym polowaniu korzystać będziemy z podwody do przewożenia myśliwych, którą ciągnie ciągnik z przednim napędem (okaże się, że taki ciągnik spełnia swą funkcję z uwagi na rozmokniecie dróg leśnych i polnych).

Pierwsze pędzenie odbywa się przy przelotnych opadach deszczu i wichrze. Po mej lewej stronie staje kolega Maciej Kasiarz, z prawej strony mam kolegę Marka Tawlińskiego seniora. Obok mnie pomiędzy Markiem siada fotograf Jakub Neumann, który chce robić zdjęcia i okaże się, że udało mu się zrobić lisa, który uszedł z miotu. W oddali słyszę strzały. Jestem pewien, że strzelano do jeleni, ale to były strzały do lisa. Słyszymy gon psów (szczekanie, ujadanie psów goniących zwierzynę) i padają kolejne strzały. Zauważam wybiegającego z miotu psa. Później okaże się, że za tym psem musiano się udać, gdyż się oddalił. Ustalono to oczywiście na podstawie "czypi-esu", gdyż każdy pies miał założoną obrożę z antenką. W tym pędzeniu kolega Roman Sonnenweld strzelił łanie. Przemek Lewicki miał również wychodzące jelenie z miotu, lecz nie strzelał.

Udajemy się na drugie pędzenie, lecz jest przerwa na posiłek, gdyż koledzy jadą po psa, który się oddalił. W drugim pędzeniu po lewej stronie mam kolegę Romana Sonnenwelda, a po prawej kolegę Kazimierza Spejnerowicza. Trochę czuję dziwnie, gdyż za plecami mam uprawę kukurydzy, gdzie za szkody wyrządzone przez zwierzynę zapłaciliśmy odszkodowanie ponad 10 tysięcy złotych. Korzystam z krzesełka myśliwskiego (laski) i obserwuję dwie sójki, które odpoczywają na gałęzi drzewa. Kolega Roman oddaje trzy strzały i, co dziwne, sójki nie reagują zerwaniem się i odleceniem. W tym pędzeniu psy również głoszą gon i od naganiacza dowiaduję się, że były dziki i jelenie. W tym miocie do dużego dzika strzelano dwukrotnie. Pierwszy strzelał Tomek Łabuński - bez efektu. Drugi strzał - mojego sąsiada Romana był trafny. Jelenie miał w tym miocie kolega Krzysztof Sturgulewski, ale ze względu na warunki bezpieczeństwa nie oddał strzału do nich. Natomiast kolega łowczy Krzysztof Bąkowski pozyskał sarnę koźle.

W trzecim pędzeniu moim lewym kolegą jest Krzysiu Sturgulewski, a z prawej Paweł Szreder. To miejsce gdzie jesteśmy jest przepiękne. Dzięki opadłym liściom na ziemi mamy przepiękną kolorystykę. Ja co prawda nic nie widziałem, lecz koledzy składali się do strzału, ale nie strzelali. Mi udało się im strzelić zdjęcie w pięknym krajobrazie. W tym miocie kolega Daniel Dworakowski pozyskał sarnę koźle.

W trzecim miocie po lewej stronie mam Krzysia Sturgulewskiego, a po prawej stronie Daniela Dworakowskiego. W sumie wyznaczone miejsce nie jest idealne, gdyż rosnące dość potężne sosny uniemożliwiają dobrą obserwację. W sumie mogę się przesunąć trzy metry w prawo lub lewo, ale to nic nie da. Najważniejsze że mamy nawiązany kontakt wzrokowy przez podniesienie ręki i spokojnie ładuję naboje do broni. Patrząc na wprost widzę przesuwające się jelenie. Gestem ręki pokazuję Danielowi, lecz on ze względu na podszyt nie widzi ich. Obserwując stare sosny, które się dość mocno kołyszą, zauważam przebiegające jelenie. Co prawda zdążyłem oddać strzał do cielaka, lecz był on spóźniony. Daniel po strzale zauważył te jelenie, lecz nie strzelał. Również Krzysiu widział je, lecz nie były na strzał. Po chwili na tropie pojawiły się trzy psy, które głosiły i wrócił w miot. Słyszeć było kilka strzałów, z czego okazał się jeden trafny - kolegi łowczego Krzysztofa, pozyskując łanię.

Prowadzący podaje, że kolega Piotr Radomski ze swymi psami sprawdzi, czy zwierzyna do której strzelano została trafiona. Później okaże się, że sprawdzenia Piotra dały wynik negatywny, po prostu jest coś takiego jak pudlarz. I całe szczęście że znalazł się ktoś z kolegów, który spudłował do byka i medal pudlarza powędrował do niego, a nie do piszącego jak i innych kolegów, którzy na dzisiejszym polowaniu spudłowali.

Ostatnie pędzenie. Po mej lewej stronie mam kolegę Piotra Dondorowicza i, co ciekawe, ja poza kolegą naganiaczem Błażejem Walkowskim nic nie widziałem. Co prawda kolega Błażej poinformował, że w miocie był dzik szafa. Słyszałem gon psów i trzy strzały. Byłem pewien, że strzelano do dzików.

Prowadzący zbiera myśliwych i dojeżdżamy do miejsca, gdzie strzelano. Tym razem wycinek podszedł pod lufy Dawida Raduńskiego, który strzelił trzykrotnie do niego. Tego dzika przez moment widział kolega Piotr Rudnik, lecz nie był na strzał.

Wracamy na miejsce zbiórki, gdzie koledzy układają pokot. Kolega prowadzący Paweł pyta się mnie, czy kończymy, czy czekamy na Piotra i Macieja, którzy pojechali sprawdzić z psami strzały oddane do zwierzyny. Proponuję, aby poczekać, gdyż sam kiedyś przerabiałem ten temat, gdy szukałem z psem zwierzyny, a już koledzy mieli załatwiony pokot i biesiadowali. Były przypadki, że nie padło słowo podziękowania, gdyż biesiada po polowaniu była najważniejsza, ale to była przeszłość.

Wracają koledzy z poszukiwań i odbywa się tradycyjny pokot. Prowadzący ogłasza króla polowania, który został kolega Roman Sonnenfeld, który pozyskał łanię jelenia i wycinka. Wice królem zostaje kolega Krzysztof Bąkowski, pozyskując łanię jelenia i kozę. Medalem pudlarzy udekorowano kolegę Marka Taflińskiego seniora.

Sygnalista kolega Patryk Banaczek odtrąbił sygnały myśliwskie: jeleń , dzik, sarna i lis na rozkładzie. Padły podziękowania za dyscyplinę na polowaniu, miłą atmosferę, za bezinteresowną pomoc w świadczeniu transportu do przewozu myśliwych, dla podkładaczy psów i kolegów naganiaczy. Pięknie niosły się dźwięki sygnałówki pożegnanie z knieją, gdzie w rogu odbijały się płomienie palącego się ogniska. Sygnalista Patryk należy do KŁ Bór Rytel. To tam tegoroczna nawałnica powaliła las w ich dzierżawionym obwodzie i dlatego z takim namaszczeniem grał, gdyż wie, że wystarczy kilka chwil, aby nie istniał bór. Podczas biesiady w powietrzu roznosił się zapach bigosu i pieczonej na ogniu kiełbasy.

Ps. Pomimo fatalnej pogody polowanie to wypadło świetnie. Z punktu finansowego Koła to można powiedzieć, że w przypadku przeliczeń to wychodzi, że zwierzyna nie pokryłaby kosztów organizacji polowania. Szkoda że bateria w komórce mej siadła i nie mogłem wykonać końcowych zdjęć.

Antoni
Skórcz, 30 października 2017 roku

Powrót do góry


VII spotkanie w Bazylice w Gdańsku Oliwie

Tradycyjnie, co roku myśliwi spotykają się w bazylice oliwskiej na mszy św. hubertusowskiej. W tym roku również nasze Koło wystawiło poczet sztandarowe, podobnie jak inne koła łowieckie z OR PZŁ w Gdańsku. Poczet sztandarowy KŁ Łoś Skórcz stanowili koledzy Krzysztof Walkowski, Sławomir Kukliński i Andrzej Liedtkie. Kolega Stefan Filbrandt i ja też byliśmy, na wypadek niemożności udziału któregoś z wymienionej trójki. Podczas jazdy samochodem do Oliwy Sławek stwierdził, że ci sami koledzy są w pocztach sztandarowych, gdyż spotyka się ich na uroczystościach w Sierakowicach, czy w Rajkowach. Czyli inne koła mają podobny problem z wystawieniem pocztu sztandarowego. Krzysztof dodał, że na naszych pogrzebach nie będzie sztandaru, gdyż nie będzie komu iść z nim.

Gdańsk przywitał nas lekką mżawką. Parking przy bazylice był już zapełniony, lecz Sławkowi udało się znaleźć miejsce na postój samochodu. Na placu przed bazyliką były widoczne mundury leśników. Wśród nich wypatrzyłem dyrektora RDLP w Gdańsku dr Inż. Adam Kwiatkowski, który prowadził ożywioną rozmowę z prezesem OR PZŁ w Gdańsku kolegą Markiem Gorskim, jak również nadleśniczych nadleśnictw Cewice Elżbietę Popiel, Gdańsk Jacka Szulca, Kaliska Andrzeja Przewłockiego, Kartuz Jana Szramkę, Kolbud Andrzeja Gajowniczka, Lęborka Jana Domienieckiego, Lipusza Macieja Kostkę, Lubichowo Bronisława Szneidera i Starogardu Romana Tomczaka. Kilka słów zamieniam z komendantem PSŁ w Gdańsku Krzysztofem Dymkowskim i st. strażnikiem Krzysztofem Sikorskim. Byli też znajomi leśniczowie i pracownicy ALP: Małgorzata Gass- Pięta, Radosława Krysiak, Jan Ciarkowski, Jan Glaza, Małgorzata i Zenon Niesiołowski, Joanna i Jarosław Kaszubowscy, Maciej Jodko, Piotr Fiałkowski, Piotr Dawidowski, Mirosław Gutkowski, Adam Graban, Andrzej Plutowski i Adam Michna. Dopisali koledzy myśliwi: prezes Rysia Andrzej Górski, łowczy Szaraka Tczew Jan Mazurowski, łowczy Bekasa Jan Taraziewicz. W tym roku na placu przed bazyliką były ustawione namioty z krzesłami i scena, stoiska z akcesoriami myśliwskimi i wyrobami z dziczyzny Jana Myśliwca ze Śliwic. Wydawało się, że jest więcej sztandarów kół, niż w ubiegłym roku, lecz po sprawdzeniu należy stwierdzić, że było miej o 6 sztandarów z kół, natomiast doszły sztandary nadleśnictw Kaliska, Wejherowo, Lębork i Lipusz. Wzorem lat ubiegłych obecny był sztandar RDLP w Gdańsku. Jak co roku obecność pocztów sztandarowych sprawdzał Leszek Meler z Pelplina i byłem pewien, że od niego uzyskam dane co do kół i nadleśnictw, które uczestniczyły we mszy świętej. Poczet sztandarowy Nemrod z Kościerzyny tworzyli koledzy Marek Kleinschmidt, Łukasz Partyka i Adam Kropidłowski, Jeleń Wejherowo koledzy Marcin Wesołowski, Jan Grenwald i Kazimierz Ciskowski, Szarak Tczew koledzy Mariusz Nagórski, Marcin Januszewski i Olgierd Wojtuszkiewicz, Ryś Starogard koledzy Stanisław Lange, Piotr Pietraszek i Jan Szopiński, Bekas Gdańsk koleżanka Katarzyna Krejci-Badowicz, koledzy Adam Marszałek i Krzysztof Nowicki.

Sztandary wystawione przez ORŁ PZŁ, KŁ: Trop, Knieja, Sokół 7, Tur, Ogar, Kulik, Hodowca, Sokół, Kolejarz, Cyranka, Szarak, WKŁ Raróg 284 i Drop z Gdańska, Nr 1 ,Łoś, WKŁ Grom 319 z Gdyni, Leśnik Okoniny, Darz Bór i Głuszec z Wejherowa, Głuszec i Łabędź z Kartuz, Bażant z Rumi.

Wchodzimy ze Stefanem do bazyliki. Zauważam, że po lewej stronie ławki są zajęte przez pracowników nadleśnictwa Lubichowo. Siadamy kilka ławek dalej i mamy przyjemność siedzieć razem z paniami z biura ZO PZŁ w Gdańsku Elżbietą Maksymowicz i Małgorzatą Relugą. Kilka ławek za nami widzę siedzącego łowczego ZO PZŁ w Gdańsku Piotra Ławrynowicza. W trakcie wykonuję kilka zdjęć, z których część będzie do niczego. Po prostu jednak choroba oka nie pozwala na wykonanie dobrych zdjęć. To samo będzie wśród kolegów, którym wykonywałem zdjęcia ich sprzętem fotograficznym. Jednego zdjęcia żałuję szczególnie, jak mała córeczka szła z ojcem, który był w poczcie sztandarowym.

Po wprowadzeniu sztandarów do bazyliki wysłuchaliśmy koncertu Akademickiego Chóru Politechniki Gdańskiej. Oprawę muzyczną mszy świętej zapewnił zespół Hubertus Brass z Gdyni. Msza zaczęła się z opóźnieniem, nie tak jak podano w komunikacie. Przewodniczący Komisji Kultury OR Łowieckiej w Gdańsku kolega Ryszard Mazurowski powitał uczestników mszy świętej i głównego koncelebranta biskupa pomocniczego Zbigniewa Zielińskiego wraz z kapelanami myśliwych i leśników. Biskup Zieliński w ciepłych słowach przywitał uczestników mszy świętej leśników, myśliwych, grupę dzieci z gminy Chmielno i wszystkich pozostałych wiernych. Kapelan Andrzej Koss z diecezji pelplińskiej odczytał ewangelię. W swej homilii biskup Zieliński nawiązał do sylwetek dwóch świętych, to jest św. Franciszka patrona leśników i św. Huberta patrona myśliwych. Wskazał, że tylko ubarwienie mundurów jest nieco inne, lecz cele realizacji zadań w zakresie przyrody są te same. Bo przecież większość leśników jest myśliwymi i w ich domach - leśniczówkach panuje specyficzny klimat, taki sam jak w stanicach myśliwskich. W swym życiu sięgamy do korzeni wiary i kultury. To piękna tradycja wspólnej modlitwy leśników i myśliwych w tej starej bazylice zwanej „Wawelem pomorskim”. Należy w swym życiu „Być dobrym jak chleb” - słowami św. Alberta. Muszę powiedzieć, że z przyjemnością wysłuchuje się homilii biskupa Zielińskiego.

Po mszy świętej dalsza część uroczystości odbywa się przy bazylice. Kolejno zabierają głos główni organizatorzy. Prezes Marek Gorski w swym wystąpieniu wskazuje na rolę myśliwych w kształtowaniu przyrody, nie pomijając przy tym obowiązku odstrzelenia odpowiedniej ilości dzików. Wspomina również o pięknej inicjatywie budowy kapliczek św. Huberta w lasach przez myśliwych. Dyrektor Adam Kwiatkowski z kolei w swym wystąpieniu wskazuje na zgodność celów myśliwych i leśników oraz potrzebę wspólnego działania na rzecz przyrody ojczystej. Jako przykład podaje zachowanie różnych gatunków zwierzyny, pomimo zmian w przyrodzie i wielu głosów mówiących, że nastąpi bezpowrotna ich utrata.

Bo przecież ludzie w zielonych mundurach są przedstawicielami skarbu państwa, który dba i eksploatuje zasoby leśne. Widać również kamerę TVP3 z Gdańska robiącą materiał z tej uroczystości. W tym przypadku widać rolę kolegi prowadzącego tą uroczystość, która przebiega zgodnie ze scenariuszem. Następuje dekoracja kolegów myśliwych odznaczeniami. W dwóch przypadkach najwyższym odznaczeniem jakim jest Złom, Medalami za Zasługi Dla Łowiectwa złotymi, srebrnymi i brązowymi. Wśród odznaczonych jest kolega Piotr Pietraszek z KŁ Ryś Starogard. Odznaczone zostały również dwa KŁ: sztandar WKŁ Grom 319 z Gdyni Złomem oraz sztandar KŁ Bekas w Gdańsku Złotym Medalem za Zasługi Dla Łowiectwa. Dekoracji kolegów i sztandarów dokonali prezes Marek Gorski i przewodniczący Ryszard Mazurowski.

Miłym akcentem było przybycie przedstawicieli szczebla wojewódzkiego Policji, Państwowej Straży Pożarnej, wojska i Urzędu Wojewódzkiego oraz pozostanie również na drugiej części biskupa Zielińskiego i proboszcza bazyliki.

Po tych uroczystościach na terenie ZO PZŁ na ulicy Jaśkowej Dolinie 114 w Gdańsku nastąpiła trzecia część. Z uwagi na to, że nie mogliśmy uczestniczyć w tej części, nie podaję co serwowano, ale z ustaleń wynika, że jadła było pod dostatkiem.

Ps.

To pierwsze wspólne obchodzenie święta leśników i myśliwych wypadło pięknie i tak trzeba to kontynuować, dla dobra polskich lasów i łowiectwa. Przepraszam Koła, gdzie źle podałem nazwę, lecz posiłkowałem się z zapisów kolegi Leszka, a w przypadku nazwisk lub imion mogło dojść do przekształceń, lecz to z uwagi na pewną utratę słuchu w mym przypadku.

Antoni
Skórcz, 22 października 2017 roku

Powrót do góry


V Dzień Kuropatwy w Rajkowach

23 września 2017 roku, na zaproszenie Komisji Hodowlanej ds. Zwierzyny Drobnej, Komisji Kultury Łowieckiej ORŁ w Gdańsku oraz Stowarzyszenia na Rzecz Wspierania Bioróżnorodności Perdix, odbył się kolejny piknik ekologiczny w Rajkowach. Na stronie internetowej ZO PZŁ w Gdańsku była stosowna informacja. Czyli na ten piknik mógł przybyć każdy mieszkaniec powiatu tczewskiego, nie mówiąc o mieszkańcach samej wsi, czy miasta i gminy Pelplin.

Tradycyjnie poczty sztandarowe Kół spotkały się na parkingu przed kościołem. Wielu z nas nie poznało się, po prostu starzejemy się. Sztandary Kół prezentowały się pięknie. Na sztandarze WKŁ 286 Sokół z Pruszcza Gdańskiego był wyhaftowany sokół i szachownica wojsk lotniczych. Skład pocztu sztandarowego tworzyli prezes Koła ppłk. pilot Marcin Kurandy, sekretarz Jan Żygowski i skarbnik Andrzej Karaś. Sztandar KŁ nr 19 Drop z Gdańska - sztandarowym był kolega Józef Kitowski sekretarz tego Koła i prezes Perdixu. Józef przybył na uroczystość sam, pomimo że przebywał na leczeniu szpitalnym. Stawiły się poczty sztandarowe: KŁ Głuszec z Kartuz, KŁ Drop z Stężycy, KŁ Knieja Tczew, KŁ Bekas z Gdańska, KŁ Cyranka Pruszcz Gdański, KŁ Nemrod Kościerzyna, KŁ Szarak w Tczewie. Sztandar ORŁ w Gdańsku dzierżył Piotr Radomski w asyście prezesa Jarosław Waruszewskiego, a w składzie pocztu sztandarowego KŁ Łoś w Skórczu znaleźli się Krzysztof Walkowski, Stefan Filbrandt i Antoni Chyła. Pięknie wkomponował się sztandar OSP Rajkowy, którego druhowie wystąpili w pięknych hełmach strażackich.

Po raz V Dzień Kuropatwy był organizowany przez Koło Łowieckie Szarak w Tczewie. Za każdym razem jest inny. Są stałe elementy, jak msza święta Hubertusowska w miejscowym kościele pod wezwaniem św. Bartłomieja, czy festyn. Kościół ma swą specyfikę, piękny wewnętrzny wystrój. To stara świątynia, do budowy której, np. sufitu, wykorzystano drewno.

Wszystkich uczestników mszy świętej przywitał Zdzisław Kamieniecki. Oprawę muzyczną mszy przygotowała Zespół Muzyki Myśliwskiej Hubertus ze Sztumu W tym roku było obecne diecezjalne Radio Głos z Pelplina z jego dyrektorem ks. prałatem Ireneuszem Smaglińskim. W swej homilii proboszcz ks. Łukasz Pierowicz wskazał na wielką rolę leśników i myśliwych w tworzeniu przyrody polskiej. Nawiązał również do ostatniej nawałnicy, jaka dotknęła obszar diecezji pelplińskiej, gdzie wiele hektarów lasu przestało istnieć. Wielkie wyzwanie stoi przed leśnikami i myśliwymi, aby przywrócić to, co zniszczyła wichura. Przewodniczący Komisji Kultury Łowieckiej ORŁ w Gdańsku Ryszard Mazurowski podziękował proboszczowi za odprawioną mszę i wręczył książkę o łowiectwie gdańskim. Był również żartobliwy wierszyk o myśliwym w wykonaniu dziewczynki Zuzanny Tomaszewskie z Rajków. Na mszy byli obecni członkowie ORŁ w Gdańsku z prezesem Markiem Gorskim na czele, włodarze miasta i gminy Pelplin, wśród nich burmistrz Patryk Demski, z-ca burmistrza Dariusz Górski , przewodniczący Rady Gminy Mirosław Chyła i wielu innych zacnych gości.

Po mszy odbył się przemarsz uczestników pikniku z kościoła do świetlicy, z udziałem orkiestry dętej z Pelplina. Należy wspomnieć też o koledze Januszu Góralskim, który wykonywał zdjęcia. Na festynie było oblegane stoisko edukacyjne Parku Krajobrazowego Mierzeja Wiślana ze Stegny. Dużym zainteresowaniem cieszyły się pokazy sokolnicze. Nie mówiąc o pieczonym dziku, który był serwowany dla wszystkich. Na festynie spotkałem kolegę Marka Kowalewskiego, Michała Laskę z małżonką i córeczką, Jasia Taraziewicza z małżonką, Jasia Mazurowskiego, Zygmunta i Sławka Kuklińskich, Marka Zawodzińskiego i innych kolegów.

Szkoda tylko, że na żadnym ze sztandarów kół nie było kuropatwy - tego kiedyś pospolitego ptaka, którego masa wynosi około 0,4 kg. Natomiast ptaki na sztandar obecnych na tym pikniku to: drop masa 10-16 kg, głuszec masa 3,5 - 5,5 kg, cyranka masa 0,42 kg, bekas masa 0,15 kg i sokół wędrowny masa 1 kg. Z tych ptaków to już nie ma w Polsce dropia, a pozostałe są. W przypadku głuszca trwa introdukcja, aby przywrócić w te miejsca, gdzie kiedyś bytował.

Dziękujemy organizatorom za trud, jaki co roku ponoszą przy realizacji tego wydarzenia.

Artykuł ten pisałem po 23 dniach od tej imprezy. To miej więcej tyle, ile musi wysiedzieć kuropatwa na swych jajkach, aby wylęgły się pisklęta. W tym przypadku przyroda wzbogaci się o kilka piskląt, w przypadku tego artykułu nic nie pozostanie.

Antoni
Skórcz, 14 października 2017 roku

Jak to nic, Panie Antoni!!!!!! Uwiecznione wydarzenie i ludzie!

Powrót do góry


Czy nasze łowiectwo wybudowaliśmy na skale?

Dla wielu myśliwych 15 lipca 2017 rok był dniem, bym powiedział, normalnym, kiedy można było się spotkać z rodziną na grillu lub innej uroczystości. Wielu zapomniało, że gdzieś tam w Sierakowicach organizują jak co roku mszę świętą hubertowską. Chciałem napisać o tym wydarzeniu, lecz stwierdziłem po co i dla kogo. Lecz po pewnym czasie uznałem, że należy napisać i tym samym podziękować organizatorom tego przedsięwzięcia.

Gmina Sierakowice corocznie organizuje Festiwal Kultury Łowieckiej Knieja 2017 Sierakowice - Ostrzyce. W tym roku to już XIV edycja! Okręgowa Rada PZŁ w Gdańsku informowała o tym fakcie i prosiła o wystawienie pocztów sztandarowych oraz o udział myśliwych we mszy. W naszym Kole przy stanie ponad 50 myśliwych z wielkim bólem udało się wystawić poczet sztandarowy - w osobach kolegów Czesława Krocza, Stefana Filbrandta i mnie.

Korzystaliśmy z pojazdu kolegi Czesława, z tym że kierowcą był syn Czesława Dawid. Kolega Krzysztof Walkowski nie mógł brać udziału, gdyż był na urodzinach u kolegi Eugeniusza. Sam przejazd do Sierakowic przebiegał bez problemu, za wyjątkiem dużego nasilenia ruchu samochodów osobowych, z których na pewno część udawała się na Kaszuby na wypoczynek, a część już wracała. Jadąc można powiedzieć że wieś po prostu wypiękniała nam i mamy już coraz lepsze drogi.

W Sierakowicach byliśmy po 14-tej, tak że mogliśmy pozwiedzać wystawy związane z tym wydarzeniem. W drewnianym zabytkowym kościółku była ciekawa wystawa fotograficzna nadleśnictwa Kartuzy pt. "Leśny zwierzyniec". Odbyło się tez uroczyste wręczenie nagród uczestnikom kaszubskiego przeglądu sygnałów muzyki myśliwskiej. Zawsze podziwiam zaangażowanie dyrektor GOK i W pani Ireny Kulwikowskiej. Miałem możność spotkać się z prezesem OR PZŁ w Gdańsku Markiem Gorskim i przewodniczącym Komisji Kultury Łowieckiej OR Ryszardem Mazurowskim oraz kolegami Kazimierzem Kroskowskim i Leszkiem Melerem. W rozmowach poruszaliśmy problem, jaki wynika z małego zainteresowania tym wydarzeniem przez myśliwych, a szczególnie tych młodych. Wraz z kolegami z innych kół stanęliśmy przed kościołem św. Marcina na zbiórce, gdzie Leszek Meler na swej liście odhaczał obecnych. Miał spisane 52 poczty sztandarowe i dopisał jeszcze dwa, co daje liczbę 54, ale faktycznie przybyło nas tylko 19 i tak z Gdańska: KŁ Bekas, Cyranka, Hodowca, Kulik, Łowiec, Szarak i OR PZŁ; z Tczewa KŁ Szarak i Knieja; z Rudna KŁ Kociewiak, z Lipusza KŁ Jeleń, z Wejherowa KŁ Głuszec, z Kartuz KŁ Głuszec, z Czarnej Woda KŁ Leśnik, ze Skórcza KŁ Łoś, z Kościerzyny KŁ Nemrod, z Gdyni KŁ nr 1, z Sierakowic KŁ Słonka i z Sopotu KŁ Odyniec.

Po pewnym czasie padła komenda, że mamy się ustawić na dole przed ołtarzem. Tam po chwili ponownie polecono ustawić się przed kościołem, gdzie w szyku wraz z celebrantami tej mszy przeszliśmy przed ołtarz. Oprawę muzyczną mszy zapewnił zespól muzyki myśliwskiej Hubertus ze Sztumu. W trakcie mszy wójt gminy Sierakowice Tadeusz Kobiela zapoznał wszystkich z historią organizacji festiwalu i mszy hubertowskiej. Ja byłem w lepszej sytuacji niż koledzy, gdyż jednak można oprzeć się o drzewiec sztandaru. Homilię wygłosił kapelan myśliwych, leśników i rycerzy Diecezji Pelplińskiej ksiądz prałat Andrzej Koss ze Śliwic.

Podczas mszy do wody wskoczył owczarek, który po prostu miał pragnienie i wtedy mogłem zobaczyć, że zbiornik ten nie jest głęboki, gdyż pies brodził w wodzie. Po napiciu wyszedł na brzeg i poszedł w kierunku krzaków.

Sam ołtarz robi wrażenie, lecz bez krzyża, tego z góry Jana Pawła II w Pelplinie, staje się innym ołtarzem. Miejscowy proboszcz ks. Tadeusz Knut dziękował nam myśliwym za udział w mszy. Przez moment pomyślałem sobie, że przecież przy tym ołtarzu 6 czerwca 1999 roku nasz wielki Polak papież Jan Paweł II tam, na górze, w tym czasie nazywanej biskupiej, powiedział do nas wszystkich znamienne słowa: "Błogosławieni którzy słuchają Słowa Bożego… Każdego kto tych słów moich słucha i wypełnia je, można porównać z człowiekiem roztropnym, który dom swój zbudował na skale. Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i uderzyły w ten dom. On jednak nie runął, bo na skale był utwierdzony". Mam do wszystkich myśliwych pytanie: czy nasze łowiectwo wybudowaliśmy na skale, czy może na piasku?

Po mszy udaliśmy się na XVII biesiadę myśliwską "Pomorskie spotkania z muzyką myśliwską im. Bronisława Lisa w Mirachowie". Przy muzyce wszyscy się bawili. Wykonałem kilka zdjęć, jak również wykorzystałem zdjęcia byłego stażysty w naszym kole Macieja Tomaszewskiego i Dawida syna Czesława. Utrwaliłem również najmłodszego ochotnika z OSP, który był w samochodzie bojowym w Mirachowie.

Wracając do domu koledzy Stefan i Czesław stwierdzili, że na Kaszubach nie ma dzików, bo plantacje owsa były nieruszone przez dziki, a kilka lat temu to spotkaliśmy dziki żerujące w owsie.

Bardzo ważne, że w tym dniu niebo się kwasiło, lecz deszcz nie spadł. Być może św. Hubert wyprosił u Boga, żeby tych paru myśliwych nie zmoczyć.

Antoni
Skórcz, 26 lipca 2017 roku

Powrót do góry


Zawody o tytuł Mistrza Koła na jeziorze Jelonek

11 czerwca 2017 roku Zarząd Koła PZW nr 74 w Skórczu zorganizował na jeziorze Jelonek zawody wędkarskie o tytuł Mistrza Koła. Te zawody cieszą się uznaniem koleżanek i kolegów wędkarzy i dlatego bardzo szybko jest zamykana lista uczestników. Jak zawsze część kolegów będzie sędziować i obsługiwać grilla. Umawiam się z kolegą Grzesiem, że pojedziemy na zawody razem, jego autem. W tym roku nie jedzie Irek Krzyżanowski, gdyż ma uroczystość rodzinną – chrzciny, a tak zawsze brał udział. Grześ informuje, że zabierze się z nami Piotr Zawoliński i wyjazd będzie 6:20.

U Grzesia jestem dwie minuty przed czasem i punktualnie wyjeżdżamy, po drodze zabierając Piotra. W czasie jazdy rozmowa toczy się na temat brań. Za „Suchym Jelonkiem” spotykamy kolegę Stefana Filbrandta, który wybrał się rowerem na objazd łowiska. Proszę Grzesia o zatrzymanie i wychodzę, aby przywitać się ze Stefanem, który pokazuje mi na drodze ślady wilka. Potwierdzam Stefanowi, że to trop wilka. Nie robię zdjęcia, gdyż wilk jest widziany w tym obwodzie łowieckim Długie i nie stanowi żadnej sensacji. Po dojechaniu na miejsce zbiórki stwierdzamy, że jest większość uczestników ,z tym że w zawodach będzie startować tylko jedna koleżanka, gdyż druga zachorowała. Wśród uczestników trwa wymiana zdań co do ewentualnych brań i zanęt. Pogoda jest wyśmienita. Tafla wody jeziora spokojna.

Prezes Tomasza Domarus otwiera zawody. Ten oddaje głos głównemu sędziemu zawodów wiceprezesowi Włodzimierzowi Szarafinowi. Kolega Piotr Laskowski jest sędzią sekretarzem, który sprawdza obecność uczestników zawodów. Po zapoznaniu wszystkich z regulaminem przystępuje się do losowania stanowisk. Każdy z zawodników podchodzi i losuje. Ciekawe jest, że każdy z nich musi przejść mostkiem nad strugą z jeziora do rzeki Wdy. Wykonuję każdemu zdjęcie, potem okaże się że mam tyle zdjęć, że nie sposób je wszystkie ująć w reportażu. Po losowaniu część zawodników jedzie na stanowiska samochodami, gdyż są po drugiej stronie jeziora przy parkingu z figurką NMP.

Pan Łukasz Flatał z Mirotek przy pomocy syreny ręcznej obwieszcza rozpoczęcie zawodów. Jest godzina 8:00. Każdy z sędziów otrzymuje karty stanowiskowe z nazwiskami osób, którym będzie sędziować. W moim przypadku, z uwagi na wiek, przypadają stanowiska bardzo blisko. Po pewnym czasie obchodzę stanowiska, gdzie zawodnicy podpisują karty. W rozmowach wynika, że na razie brak brań. Na jednym z pomostów jest koleżanka, której towarzyszy mąż. Jest z nim młody wędkarz, który przejdzie chrzest, wpadając do wody z pomostu.

Postanawiam wykorzystać okazję i udaję się na poletko łowieckie sprawdzić, czy posadzony topinambur wschodzi. Na drodze zauważam świeże ślady jeleni, tak zwany trop gonny (galop w ucieczce), najprawdopodobniej za sprawą wilka. Po drodze sprawdzam, jak rośnie orzech włoski, który przesadzaliśmy wspólnie z Danielem Dworakowskim. Orzech rośnie, pomimo zmiany gleby, gdyż w Skórczu rósł na dobrej glebie, pomimo że to był nieużytek. Ciekawy jestem, czy za mojego życia wyda orzechy. Na poletku widać wschodzący topinambur. Jest nadzieja, że za dwa lata będzie świetna plantacja. Wracam nad jezioro, gdyż na przejście muszę poświęcić 25 minut. Idąc drogą wśród młodników zauważam leżącą monetę. Wykonuję zdjęcie. Jest to 10 groszy wybite w mennicy państwowej w 1976 roku, czyli moneta ma 41 lat, w sumie więcej jak niejeden zawodnik. W jaki sposób doszło do zagubienia tej monety? Można przypuszczać, że zgubił ją pracownik leśny lub grzybiarz. Cóż, podczas obejścia jeziora mogę zobaczyć, że nadal na Jelonku są bobry, gdyż widoczne są świeże ślady żerowania oraz widać naloty świerku i dęba (samosiew), czyli mamy odnowienie naturalne drzewostanu.

Po przyjściu na miejsce skarbnik koła informuje, że był chrzest kolegi, który wpadł do wody, a po za tym słabe brania. Wykonuję zdjęcie stolika z pucharami i nagrodami. Postanawiam obejść wszystkie pomosty i wykonuję wszystkim zdjęcia informując, że będą wykorzystane do kroniki Koła, którą prowadzi Kazimierz Grzenia. Zawodnicy narzekają na słabe brania i podają, że na razie biorą ukleje i płocie. Zbliża się godzina 12:00 i sygnał syreny oznajmia zakończenie wędkowania. Do stolika podchodzą zawodnicy ze złowionymi rybami. Głównie to ukleje, płocie, jest lin i złocisty karaś. Komisja skrupulatnie warzy, a sekretarz zapisuje. Po podliczeniu okazuje się, że 1. miejsce 7802 punkty zdobył Gliniecki Grzegorz, 2.- 3671 punktów Karaszewski Piotr, 3.-3666 Kajut Krzysztof, 4.- 3544 Szulman Karol , 5.- 3281 Mucha Tomasz, 6.- 2405 Legaszewski Jarosław, 7.- 2260 Wojtasik Czesław, 8.- 2090 Wysocki Zygmunt, 9.- 2089 Derdowski Łukasz, 10.- 1721 Sulczyk Piotr, 11.- 1456 Bukowski Dawid, 12.- 1379 Miszewski Zygfryd, 13.-1303 Legaszewska Maria, 14.- 1052 Borkowski Łukasz i 15.- 1047 Galikowski Edmund. Następuje wręczenie pucharów i nagród. Wykonujemy wspólne zdjęcie zwycięzców i następuje biesiada. Należy dodać, że kolega Kazimierz ufundował również nagrodę pocieszenia - to jest mydło i ręcznik, która to nagroda również została wręczona koledze. W trakcie biesiady jak zwykle rozmowy toczą wokół zawodów i ryb. Cóż jeszcze można powiedzieć o tych zawodach. Że młodzi doganiają starszych, doświadczonych kolegów. Wracając z zawodów mam satysfakcję, że jadę z Mistrzem Koła „profesorem” Grzegorzem.

Antoni
Skórcz, 16 czerwca 2017 roku

Powrót do góry


Spotkanie z kurczakiem w Rynkówce

Wczoraj z kolegą Krzysztofem odwiedziliśmy państwa Ciesielskich. W sumie to mieliśmy sprawę to pana Mateusza. Przyjęła nas jego matka - pani Ewa. W dłoni trzymała pisklaka. Poprosiłem, czy mogę zrobić mu zdjęcie. Pani Ewa trzymała go w dłoni, ale on nic sobie z tego nie robił. Jakie to dziwne, że niektórzy mają z nas parcie na szkło, a on miał to wszystko w ogonie. Za czwartym razem odwrócił się i wykonałem względne ujęcie. Ten kurczak to jest z własnego chowu! Pani Ewa otrzymała od znajomej jajka, które następnie wysiedziała kluka. Wylęgło się piętnaście piskląt i co ciekawe - to są kury czubatki. To pisklę faktycznie miało czuprynkę. I tak u państwa Ciesielskich będzie piękny widok czubatek na podwórzu.

Często podczas prac polowych mamy możność obserwacji różnych ptaków. W przypadku koszenia łąk nierozłącznie pojawia się bocian, któremu nie przeszkadza ciągnik z kosiarką. W trakcie koszenia łąki w obwodzie łowieckim udało mi się zrobić takie oto zdjęcie.

Antoni
Skórcz, 26 kwietnia 2017 roku

Powrót do góry


Historia nadleśnictwa Drewniaczki - do uzupełnienia



Wydawało by się, że historia nadleśnictwa Drewniaczki jest już w miarę odtworzona. Na dzień dzisiejszy mamy pewne ustalenia faktów, które zostały potwierdzone w oparciu o uzyskane dokumenty. Lecz dzięki wnuczkom Antoniego Tinza, paniom Agnieszce i Ewie Tinz, jesteśmy w posiadaniu historycznych zdjęć. Być może uda się ustalić tożsamość osób, które są na nich uwiecznione. Dla ciekawości ustaliłem dni tygodnia, w których były wykonywane zdjęcia. To czwartek, piątek, sobota i niedziela, która była preferowanym dniem tygodnia, w którym wykonywano zdjęcia.

Dwa zdjęcia związane są z okresem ciąży pani Mari Tinz. Zdjęcie z 1 marca 1934 roku w lesie z mężem Antonim i szwagrem Marianem. W dniu 9 kwietnia 1934 roku w Woziwodzie na świat przyszedł syn Zdzisław. Drugie zdjęcie to Maria z Antonim, wykonane 9 czerwca 1935 roku w pokoju sekretarzówki w Drewniaczkach. To zdjęcie oddaje klimat panujący w domu. Na ścianie widoczne obrazy i parostki rogacza na desce, gdyż Antoni Tinz polował. Widzimy również część radia (pan Zdzisław potwierdza, że radio było w domu). 18 sierpnia 1935 roku w Drewniaczkach na świat przychodzi drugi syn - Lech.

Na innych zdjęciach są panie i panowie. W jednym przypadku dwóch praktykantów leśnych (na podstawie relacji komendanta SL Grzegorza Sławnego świadczą o tym oznaczenia na kołnierzach kurtek) wspólnie z rodziną Tinz. Również nie można wykluczyć, że na którymś ze zdjęć jest pani Waleria Popielarczyk i jej mąż Aleksander Popielarczyk (zamordowany w lesie Zajączek 26.10.1939). Rodzina Tinz jak i Popielarczykowie byli sobie bliscy. Z relacji Zdzisława Tinza wynika, że po wojnie matka wróciła z nimi do Drewniaczek, krótko mieszkali u państwa Popielarczyk. Pani Waleria Popielarczyk pomogła matce odzyskać część mebli i książek z biblioteki.

Jest prośba, szczególnie do rodziny państwa Popielarczyk, aby na podstawie zdjęć rodzinnych pomóc w ustaleniu, czy na tych zdjęciach z Drewniaczek jest Waleria i Aleksander Popielarczyk? Proszę też o pomoc w identyfikacji innych osób, które rozpoznały swych krewnych lub znajomych.

Antoni
Skórcz, 19 kwietnia 2017 roku

Powrót do góry


"Wołam Was, pracowników Służby Leśnej II Rzeczpospolitej: Antoniego Tinza - nadleśniczego nadleśnictwa Drewniaczki..."

"Wołam Was, pracowników służby leśnej II Rzeczpospolitej: Antoniego Tinza - nadleśniczego nadleśnictwa Drewniaczki..."

11 października 2015 roku słowa te padły podczas czytania przez chorążego rezerwy MW Sławomira Bochniaka apelu pamięci przy Masowych Grobach w lesie Zajączek. Słowa te sprawiły, że doszło do spotkania rodziny Antoniego Tinz z burmistrzem Skórcza Januszem Koseckim, nadleśniczym nadleśnictwa Woziwoda Mariuszem Brunką, zastępcą dyrektora RDLP w Toruniu Witoldem Pajkertem i nadleśniczym nadleśnictwa Lubichowo Bronisławem Szneidrem. W spotkaniu z rodziną wzięły udział inne osoby, lecz nie podaję nazwisk, gdyż zabrało by to dużo miejsca. Pierwszy kontakt z przedstawicielem rodziny to e-mail skierowany przez panią Agnieszkę Tinz do Gminy Skórcz, w związku z planowanym wyjazdem śladami historii swojej rodziny, a następnie nawiązanie kontaktu telefonicznego ze mną. Zawiązuje się korespondencja pomiędzy nami. Pani Agnieszka, wnuczka Antoniego Tinz, przesyła szereg zdjęć związanych z okresem pracy dziadka w dwóch nadleśnictwach, to jest Woziwoda i Drewniaczki. W międzyczasie druga wnuczka - pani Ewa Tinz czyni to samo. Dzięki starym fotografiom udaje się odtworzyć klimat tamtych czasów. Na niektórych widnieją opisy miejsc i czasu wykonania ujęć. Rodziny są w posiadaniu części dokumentów z tamtego okresu. Ważne, że żyje syn Antoniego Zdzisław i rodzina planuje odwiedzić miejsce pracy Antoniego. O tym fakcie powiadamiam nadleśniczego Bronisława Szneidra, który jest otwarty na przyjazd rodziny. Ja staram się zebrać jak najwięcej wiadomości z okresu przedwojennego o byłym nadleśnictwie Drewniaczki. Z uwagi na brak dokumentacji archiwalnej nadleśnictwa jest to trudne. Dużą pomoc okazują dyrektor Witold Pajkert, komendanci straży leśnej z Lubichowa Grzegorz Sławny i Woziwody Marek Ligmann. Dlatego też w mych artykułach dotyczących tamtego okresu używam różnych określeń - jak nadleśniczy i pracownik administracji lasów państwowych.

Zbliża się termin spotkania, to jest 30 marca 2017 roku. Około godziny 15:40 spotykamy się w moim mieszkaniu. Jest pan Zdzisław - syn Antoniego, pani Agnieszka - wnuczka i prawnuk Wojciech Dziedzic, którzy przyjechali z Katowic. Po kilku minutach opuszczamy mieszkanie i udajemy się na cmentarz wojenny. Przejeżdżając obok obelisku upamiętniającego obóz przejściowy podczas okupacji informuję, że Niemcy przetrzymywali w nim Antoniego Tinza i inne osoby, które zostały rozstrzelane w lesie Zajączek lub przewiezione do więzienia w Starogardzie. Po przybyciu na cmentarz panu Zdzisławowi przypomina się pogrzeb zamordowanych, którzy zostali ekshumowani, w tym jego ojca. Uczestniczył w nim 16 maja 1946 roku razem z matką Marią. Wskazuje miejsce pochówku swego ojca. Zapalamy znicz na grobie. Pan Zdzisław wspomina, że za małym płotkiem były groby rosyjskich żołnierzy. Udajemy się do lasu Zajączek na groby masowe, gdzie również zapalamy znicz. Pan Zdzisław wspomina, że gdy był z matką, to był tylko rozkopany dół, który mieścił się około 100 metrów od drogi.

Z uwagi na przemęczenie pana Zdzisława udajemy się do leśniczówki Czarne, gdzie będzie przebywać rodzina Tinz na czas pobytu. W Czarnym spotykamy się na uroczystej kolacji z Wojciechem Furgalskim, który reprezentuje nieobecnego nadleśniczego. Jest również Janusz Stachulski. Omawiamy, co będziemy zwiedzać w piątek. Uzgadniamy, że odwiedzimy burmistrza Skórcza i pójdziemy ulicami miasta do miejsca, gdzie odbyła się uroczysta msza pogrzebowa. Następnie udamy się do Woziwody.

Tak tez robimy. W piątek składamy wizytę Januszowi Koseckiemu - burmistrzowi miasta Skórcza, gdzie zostajemy bardzo mile przyjęci. W rozmowie z burmistrzem pada stwierdzenie, że nie ma możliwości umieszczenia przez rodzinę płyty pamiątkowej na grobie. Rodzina otrzymuje jednak zapewnienie, że imię i nazwisko Antoniego Tinz znajdzie się z pozostałymi nazwiskami zamordowanych osób, których również dotychczas nie umieszczono, na nowym kamieniu pamiątkowym stojącym obok obecnego.

Po wyjściu z urzędu udajemy się w kierunku dolnego targowiska. Pani Agnieszka wykonuje fotografie barwne, natomiast syn Wojciech w kolorze czarno białym, aby porównać ze zdjęciami z czasu pogrzebu. Wracamy do samochodu i jedziemy przez Śliwice i Czersk do Woziwody. Dzięki komendantowi Straży Leśnej z Woziwody wiem, że zlokalizowano miejsca wykonania przedwojennych zdjęć, jak również ustalono niektóre osoby na zdjęciach. Po przyjeździe na miejsce zostajemy przyjęci przez nadleśniczego Brunka. Przedtem komendant Ligmann przekazuje na ręce pani Agnieszki zdjęcia z teraźniejszości, aby mogła porównać ze starymi ujęciami. Podczas pobytu w nadleśnictwie spotykamy się z zastępcą dyrektora RDLP w Toruniu Witoldem Pajkertem (kolega z dzieciństwa, spotkanie po pięćdziesięciu latach), który pomagał mi ustalać fakty z okresu pracy Antoniego Tinza w lasach. Pani Agnieszka pozostawia kserokopie części przedwojennych zdjęć, aby można je było wykorzystać przy spisywaniu historii nadleśnictwie Woziwoda. Dalszą opiekę nad nami przejmuje Dorota Rząska-Lis - specjalista SL ds. edukacji, która oprowadza nas po ośrodku edukacji przyrodniczo - leśnej i osadzie nadleśnictwa. Trzeba zauważyć, że przetrwał dąb nad Brdą, pod którym zrobiono zdjęcie przed wojną. Jedynie usunięto konar i podniesiono ziemię przy rzece. Komin, widoczny na zdjęciu, to komin byłej gorzelni, która w chwili obecnej jest nieczynna i stanowi własność prywatną. Figura NMP znajduje się w tym samym miejscu przy drodze. Pani Agnieszka wykonuje kilka zdjęć ojcu, który przyszedł na świat 09 kwietnia 1934 roku w Woziwodzie i teraz odwiedził to miejsce po 83 latach.

Po powrocie do Czarnego, w tym samym dniu, w godzinach popołudniowych, dołącza do nas następna wnuczka - pani Ewa Tinz z Poznania. Z powodu choroby nie jest obecny wnuk Antoniego Mariusz Tinz. Udajemy się na cmentarz wojenny w Skórczu na grób Antoniego Tinza. Na wieczornym spotkaniu w hotelu Czarne oglądamy zdjęcia i dokumenty, które przywiozła pani Ewa. Część zdjęć dotyczy tych samych zdarzeń, z tym że są inne ujęcia. Są też nowe dokumenty rodzinne.

01 kwietnia spotykamy się z nadleśniczym nadleśnictwa Lubichowo Bronisławem Szneidrem i przyjmujemy plan zwiedzania Drewniaczek. Ten dzień dla Wojciecha Dziedzica rozpoczął się pomyślnie, gdyż spacerując wokół jeziora Czarne Północne znalazł tykę jelenia byka dwunastaka i tym samym ma pamiątkę z pobytu na Kociewiu. Dziś poruszamy się dwoma samochodami. Razem z Wojciechem korzystamy z samochodu pani Ewy. Udajemy się do Drewniaczek. Pani Agnieszka porusza się za samochodem nadleśniczego. Po dojechaniu do skrzyżowania dróg Ocypel - Kościerzyna - Skórcz jedziemy na wprost, a samochód nadleśniczego w lewo na Ocypel, lecz zawraca i jedzie za nami. Proszę panią Ewę o zatrzymaniu się przy sekretarzówce. Wychodzimy z samochodu. Zatrzymuje się przy nas samochód z pozostałymi uczestnikami. Pan Szneider twierdzi, że sekretrzówka mieści się dalej, ja zaś - że tu. Proszę panią Agnieszkę o zdjęcie tego budynku z okresu przedwojennego. Z relacji nadleśniczego wynika, że budynek ten wraz z terenem został sprzedany rodzinom tu zamieszkującym. W obejściu widać pana Szarmacha którego pan Szneider pyta o możliwość zwiedzenia terenu przez rodzinę Tinz. Ten wyraża zgodę. Oglądając stare zdjęcie twierdzi, że pamięta ten stary budynek, który jednak został przebudowany. Pan Zdzisław wspólnie ze mną obchodzi teren. Pokazuje, w którym miejscu mieściło się biuro, gdzie był sad. W chwili obecnej jeszcze pozostały dwa stare drzewa owocowe oraz pnie po wyciętych drzewach. Z relacji Szarmacha wynika, że te stare drzewa bardzo owocowały i część z nich uszkodził wiatr, łamiąc je gdy były obwieszone owocami. Jest staw, gdzie Zdzisław z Leszkiem puszczali motorówkę, którą kupiła im matka Maria. Z tą motorówką to była zabawa, gdyż musieli biegać za nią, bo docierała ona na przeciwległy brzeg i trzeba było ją nakierować na nowy tor pływania. W chwili obecnej staw ten jest porośnięty drzewami i nie ma w nim wody. W trakcie zwiedzania pan Zdzisław stara się nie okazywać wzruszenia, ale widać, że przeżywa te odwiedziny po latach. Wspomina, że w latach 70-tych był w Drewniaczkach i rozmawiał z jedną rodziną, która poinformowała go, że leśniczy jest w Szwecji. Wtedy nie obchodził terenu. Pan Zdzisław pamięta, jak nad sekretarzówkę latał niemiecki samolot dwusilnikowy (nadlatywał od strony Wdy, na podstawie określenia kierunku przez pana Zdzisława przyjąłem że od wsi Wda) i ostrzeliwał szosę, na której byli uciekinierzy i wojsko. Pokazał miejsce, w którym chowali się z matką, gdy Niemcy wieczorem jechali samochodem do nadleśnictwa, gdzie przetrzymywali zatrzymanych leśników i inne osoby oraz zmieniali wartowników. Obeszliśmy budynek nadleśnictwa w stronę Zelgoszczy, przeszliśmy częścią alei lipowej. Pan Zdzisław mówił, że ich królestwem była sekretarzówka. Mieli zakaz chodzenia do nadleśnictwa, który respektowali. Przypomniał mu się fakt, jak ojciec zgubił złoty zegarek w stogu i wyznaczył nagrodę w wysokości 10 złotych za znalezienie go. Zegarek odnalazł jeden pan ze służby. Podczas oglądania nowych zdjęć natrafiłem na fotografię braci na tle stawu w Drewniaczkach. Nie jest tajemnicą, że nadleśniczy Antoni Tinz zabezpieczył przed Niemcami dokumentację nadleśnictwa Drewniaczki, którą umieścił w metalowej szafie, a tę ukrył. Z relacji pana Zdzisława wynika, że matka pokazała mu miejsce ukrycia tej szafy. To było w 1946 na pogrzebie ojca i innych osób, które były ekshumowane w lesie Zajączek. W chwili obecnej nie pamięta, gdzie było to miejsce. Matka wspominała też, że ojciec ukrył również kosztowności rodzinne.

Antoni Tinz ukończył 3 klasy gimnazjum i 4 klasy agronomicznej 7 - klasowej Szkoły Edwarda Rontalera w Warszawie. Zdał egzamin na pomocnika leśnego. Od 1 grudnia 1918 roku do 15 czerwca 1921 roku służył w Wojsku Polskim. Pracę w Lasach Państwowych podjął 3 sierpnia 1925 roku (na kontrakcie), od 1 stycznia 1931 roku jako pracownik stały (mianowany). Sekretarzem nadleśnictwa Woziwoda był w latach 1927 - 1933 (okres udokumentowany). Od 1935 roku do 1939 roku pełnił funkcję sekretarza nadleśnictwa Drewniaczk, a od 1939 nadleśniczego, którym byłi do czasu aresztowania i rozstrzelania 28 października 1939 roku w lesie Zajączek przez Selbstschutz. Rodzina jest w posiadaniu dokumentu wystawionego przez Starostwo w Przemyślu z 12 listopada 1930 roku poświadczenia, że Antoni Tinz posiada obywatelstwo Państwa Polskiego. Data wydania dokumentu, to jest dziewięć lat przed wybuchem II wojny, potwierdza fakt śmierci Antoniego za Polskę.

Kończąc swój pobyt w Czarnym rodzina serdecznie podziękowała panu nadleśniczemu Szneidrowi za umożliwienie pobytu w hotelu .Ja również otrzymałem podziękowania. Ofiarowałem wnuczkom Antoniego cztery sadzonki cisów własnej hodowli, aby przypominały im, że w Drewniaczkach żyli Antoni, Maria, Zdzisław i Lech Tinz.

Antoni
Skórcz, 04 kwietnia 2017 roku

Powrót do góry


Przerwane dzieciństwo synów Antoniego Tinz.

W ostatnim okresie wspólnie z członkami rodziny Antoniego Tinz z Drewniaczek próbujemy otworzyć losy tej rodziny. Antoni Tinz z małżonką Marią Teresą z domu Dorożalska mieli dwóch synów. Zdzisław (rodzice i babcia wołali "Diduś") urodził się 9 kwietnia 1934 roku w Woziwodzie, a Lech (rodzice i babcia wołali "Lelek") 18 sierpnia 1936 roku w Drewniaczkach. Urodzili się w osadach leśnych, ponieważ ojciec Antoni był pracownikiem administracji lasów państwowych. Ciekawostką jest, że ojciec Antoniego - Ludwik Tinz był również leśnikiem i redaktorem czasopisma "Echa Leśne". Obecnie żyje tylko Zdzisław. Lech zmarł przed dziesięcioma laty. Z okresu dzieciństwa pozostały fotografie, na których można rozpoznać miejscowości i napisy, jakiego okresu dotyczą. Obu synom nierozłącznie towarzyszyły psy myśliwskie, to jest jamnik szorstkowłosy Zdzisława i gładkowłosy Lecha. Ojciec Antoni posiadał wyżła szorstkowłosego o imieniu Tel, który dożył starości. Antoni Tinz był myśliwym i na fotografii widać, że był posiadaczem dubeltówki i sztucera. Na podstawie zdjęć można przyjąć, że dzieciństwo braci przebiegało w sielskiej atmosferze, aż do czasu wybuchu II Wojny Światowej. Ostatnie zdjęcia synów z rodziną pochodzą z lipca 1939 roku, gdzie jak zawsze są w towarzystwie ojca Antoniego, matki Marii i babci Stanisławy Dorożalskiej. Po śmierci ojca opuścili Drewniaczki i zamieszkali w Ostrowie. Myślę, że warto pooglądać stare zdjęcia. Można zobaczyć budynki, które być może nie istnieją, jak ten w Drewniaczkach, gdzie dokonano gruntownej zmiany przez dodanie piętra. Budynek z podcieniem, gdzie stoi pani z dzieckiem na ręku i pies, to tak zwana "sekretarzówka", gdzie mieszkali państwo Tinz. Wynika to z relacji pana Zdzisława, który pamięta, że ojciec chodził do pracy pieszo, drogą obok budynku, do biur nadleśnictwa. Z relacji nadleśniczego pana Romana Tomczaka wynika, że jego ojciec też tam mieszkał przez krótki okres czasu.

Antoni
Skórcz, 05 marca 2017 roku

Powrót do góry


Nieudane śniadanie

Dziś, 6 marca 2017 roku, około godziny 7:00, panu Marcinowi z Wielbrandowa, jadącemu samochodem do pracy do Skórcza, pomiędzy zabudowaniami państwa Fankidejskich a Szymurów, w odległości około 80 metrów przed samochodem, z lewej strony jezdni na prawą przebiegł wilk. Biegł on wilczym truchtem w kierunku pasących się po prawej stronie drogi saren. Pan Marcin wyhamował samochód i cofnął. Postanowił wykonać kilka zdjęć komórką. Wilk obserwował samochód i cofnął się z prawej strony na lewą. Tym samym wilczym truchtem oddalił się w kierunku państwa Raduńskich. Sarny, do których się zbliżał wilk, uciekły. Pan Marcin na ścieżce technologicznej odnalazł trop tego wilka i wykonał zdjęcie. Zaliczył ubarwienie ciała do szarego.
Tak to pan Marcin przyczynił się do nieudanego śniadania wilka.

Antoni
Skórcz, 06 marca 2017 roku

Powrót do góry


Dzień Żołnierzy Wyklętych

W lipcu 2011 roku oraz czerwcu 2014 roku przebywałem z rodziną w gminie Łukta. Korzystając z gościnności mieszkańca tej gminy znajomego - Huberta Hajdeczko, miałem możność zapoznać z okolicami, gdzie mogła przebywać Danuta Siedzikówna "Inka". Inka pracowała w nadleśnictwie Miłomłyn pod zmienionym imieniem i nazwiskiem jako Danuta Obuchowicz. Z tej miejscowości wyszła na szlak walki o wolną Polskę w składzie szwadronu V Wileńskiej Brygady AK. Wracając do Skórcza podjechaliśmy do nadleśnictwa, gdyż byłem ciekawy, czy w Miłomłynie upamiętniono pamięć Inki. Żadna z ulic w tej miejscowości nie nosi jej nazwiska, a szkoda. Ulica prowadząca do nadleśnictwa to ulica Nadleśna 9. Przy okazji - ciekawe, że budynki nadleśnictw Miłomłyn i Lubichowo wyglądają jak bliźniaki.

P.S. Nadal szukam osób pamiętających Żołnierzy Wyklętych, aby upamiętnić ich działalność.

Antoni
Skórcz, 01 marca 2017 roku

Powrót do góry


Odtwarzam historię nadleśnictwa Woziwoda

Zapoznaję się z historią nadleśnictwa Woziwoda, które w okresie przedwojennym wchodziło w skład inspekcji terenowej Toruń-Tuchola, którą kierował inspektor lasów Edelman. W tym roku uzyskałem zdjęcia dotyczące nadleśniczego Antoniego Tinz - przedwojennego nadleśniczego nadleśnictw Woziwoda i Drewniaczki. Przesłała mi je wnuczka Antoniego pani Agnieszka Tinz-Dziedzic. Na jednym z tych zdjęć są pracownicy nadleśnictwa Woziwoda z członkami rodzin przy dębie. W oddali jest widoczny most. Na tym, jak i pozostałych zdjęciach, jest nadleśniczy Antoni Tinz w towarzystwie żony Mari i brata Mariana (kpt. WP) oraz innych osób.

Przewiduję opracowanie biografii nadleśniczego Antoniego Tinza, który 25 października 1939 roku został aresztowany przez Niemców i osadzony w obozie w Skórczu. 28 października 1939 roku z innymi więźniami został zamordowany i pogrzebany we wspólnym grobie w lasach koło Zajączka.

Ps. Zdjęcie z Drewniaczek to synowie Lech (na koniku), Zdzisław (na rowerku), w białej sukni żona Maria, nadleśniczy Antoni i matka pani Marii.

Antoni
Skórcz, 26 lutego 2017 roku

Powrót do góry


Wyjazd do Poznania

18 lutego 2017 grupa myśliwych z Kół Łowieckich z Kociewia: Bóbr, Rogacz i Łoś udała się do Poznania na Targi Myślistwa i Strzelectwa Knieje, Sprzętu Pływającego i Sportów Wodnych, Wędkarskie Rybomania i Turystyczne. Na stoiskach myśliwskich można było się zapoznać z tym wszystkim, co jest niezbędne do polowania, od broni, optyki, noży myśliwskich po ubiór jak również literaturę łowiecką. Byli przedstawiciele firm produkujący sprzęt do przechowywania tusz zwierzyny pozyskanej poprzez jej przerób do produktu finalnego. Wystawiano wyroby ceramiczne, meble, biżuterię itp. Ciekawa była również wystawa wieńców łosi, jeleni, danieli i rogaczy. Pewnym zaskoczeniem był fakt pokazu budowy ambony przez myśliwych. Sprzęt pływający oraz sprzęt wędkarski budziły duże zainteresowanie zwiedzających. Można było uzyskać autograf autorów książek o łowiectwie. Były również pokazane psy myśliwskie. Dźwięk muzyki myśliwskiej w wykonaniu zespołu myśliwskiego rozchodził się po hali wystawowej. Każdy z nas miał możność zwiedzania indywidualnie wystaw i mogłem tylko uchwycić aparatem Zygmunta. Wspólne zdjęcie wykonałem na parkingu podczas powrotu i tak od lewej strony w kapeluszu myśliwskim stoją: Zygmunt, Michał, Marek, Michał, Tomek, Zbyszek. Kierowcą był Mirek, który nam zapewnił bezpieczny przejazd.

Antoni
Skórcz, 18 lutego 2017 roku

Powrót do góry


Koszenie łąk oraz budowa zwyżek i ambon

Wielu z nas pamięta sianokosy z dzieciństwa. Przygotowanie dobrego siana na zimę jako karmy w gospodarstwach rolnych było ważnym zadaniem. Dotyczyło to wszystkich rolników jak i robotników, którzy posiadali bydło mleczne, kozy, owce czy króliki. Z tym że ci pierwsi byli w lepszym położeniu, gdyż mieli czym i na czym zwieźć siano z łąk.

Na okres sianokosów wozy były przygotowane w ten sposób, że zakładało się drabie i wóz był rozciągany. Tym sposobem rosła możliwość przywiezienia większej ilości siana. Warunkiem też było, że w przypadku wożenia siana z wałków ładowało się go na wóz mniej, gdyż siano było bardziej nastroszone - nie to co ładowanie z kopek, gdzie było już odparowane i bardziej ściśnięte. Pamiętam, jak niektórzy przy pomocy kary (taczki) wozili siano do stodoły. Ci, co musieli najmować rolników do wożenia siana, musieli odrabiać zwózkę u rolnika. Podczas wożenia siana ważne było ułożenie fury, gdyż w przypadku złego ułożenia siana fura się przewracała na zakręcie lub gubiono siano na drodze. Gdy siano przewożono na dalsze odległości, to stosowano drąg, który leżał pośrodku fury i był ściągany kietami (łańcuchami) lub linami.

Rolnicy, opisuję tych z lasów, mieli łąki w naturalnych zagłębieniach terenowych, jak i nad jeziorami i rzeką Wda. Różnice między łąkami były spore, gdyż te nad jeziorami czy rzeką były dość często podtopione lub zalewane na dłuższy czas, a te drugie miały stabilną wilgotność i występowały na nich bardziej szlachetne gatunki trawy. Łąki było można podzielić również w zależności od rodzaju własności prywatne i państwowe te ostatnie wchodziły w skład nadleśnictwa. Każdy robotnik leśny, leśniczy i gajowy otrzymywał deputat w postaci pola oraz łąki lub pastwiska. Były również przypadki dzierżawienia łąk przez rolników od lasów (nadleśnictwa, z konkretnym wskazaniem leśnictwa). W leśnictwach były również łąki z przeznaczeniem na siano dla zwierzyny leśnej. Te łąki były zasilane nawozem mineralnym, który rozsiewany był przez pracowników leśnych. Te łąki były również wałowane na wiosnę wałem betonowym, którego ciągnęła para koni. W leśniczówce Lasek był taki wał, który był wypożyczany do innych leśnictw. Ciekawostką tego wału były dwie smarowniczki na olej z takimi małymi klapkami, aby się nie dostało zabrudzenie. Kiedyś po latach w pewnym miejscu natknąłem się na rozbity wał i wydawał mi się on znajomy. Faktycznie był to wał z Lasku, który długo służył, lecz uległ uszkodzeniu na skutek złej eksploatacji (ciągnięty ciągnikiem po drodze z kamieniami).

Pierwsze sieczenie (koszenie) łąk przypadało po Janie. W początkach to robotnicy kosili kosami. Jaki to był piękny widok. Dwunastu lub czternastu pochylonych mężczyzn, jeden za drugim równo ciągnęli i odkładali na pokos skoszoną trawę. Po skoszeniu pewnej części łąki następowało ostrzenie kos. Kosiarz pochylał się i sięgał ręką po garść trawy którą oczyszczał kosę. W tym czasie kosisko było wciśnięte w ziemię i lewą ręką obejmował je, trzymając dłoń na końcu kosiska. Sięgał po osełkę i bardzo szybko ostrzył przemiennie raz w górę, raz w dół, przekładając przy tym osełkę. To ostrzenie to była pełna gracja! Wydawało się, że osełka nie dotyka ostrza kosy. Tylko charakterystyczny dźwięk ostrzenia odbijał się od ściany lasu. Nie wiem, skąd kosiarz wiedział, że w niektórych miejscach na krótkich odcinkach kilkukrotnie ostrzył kosę. Na zakończenie ostrzenia osełka wykonywała ruch na całej długości ostrza z góry do dołu i z powrotem.

Koszenie to zaczynało się o świcie, jak jeszcze była rosa. W czasie przerw robotnicy wymieniali uwagi na temat jakości kos. Najlepsze notowania miały kosy przedwojenne, które były kupowane u Niemca na Żuławach lub w Polsce. Suchej nitki nie pozostawiali na nowych kosach, które pogardliwie nazywali „blachówy”, jak również śmiali się z kosisk, które ich zdaniem kompletnie nie nadawały się do używania. Podczas koszenia zawsze jeden z nich przewodził i był to pan Stanisław Dubiela. W przypadku koszenia łąki ojca pracownicy otrzymywali posiłek, to jest chleb obłożony polską z weka lub polska sucha z wędzarni w plastrach; w piątek obligatoryjnie z serem, do tego prawdziwa kawa w kance. Ten chleb był układany w nowym koszu do ziemniaków, wyłożonym białym, lnianym ręcznikiem i takim samym przykryty. W drugim, mniejszym były kubki do kawy. Każdy robotnik otrzymywał od ojca również paczkę papierosów, a pan Stanisław pieniądze za koszenie, które miał podzielić pomiędzy kolegów. Te pieniądze każdy z nich chował do portfela. Te miały różny kształt i format. Niektóre z nich musiały pamiętać wojnę, tak mówił pan Stanisław. Po koszeniu wszyscy udawali się do domów. W przypadku Józefa Rocławskiego kosa była przytroczona do roweru, a ostrze kosy zabezpieczone materiałem.

W tym samym dniu jeszcze trzeba było rozrzucić pokosy trawy. Czyniono to przy pomocy wideł lub grabi drewnianych. W zależności od temperatury i nasłonecznienia trzeba było siano przetrząsnąć. W przypadku wysuszenia następowało zgrabianie w wały i robienie kopek. W przypadku pogody decydowano się na pozostawienie siana w wałach i branie jego bezpośrednio na wóz. W pewnym okresie pojawiły się kosiarki konne na żeliwnych kołach ciągnięte przez parę koni. Specyficzne było to, że konie musiały jednostajnie ciągnąć tę kosiarkę, a w przypadku cofania można było usłyszeć terkot sprzęgła. W słoneczną pogodę konie szybko się męczyły, dlatego sieczenie odbywało się szybko rankiem lub pod wieczór. Ważne było aby podczas koszenia mieć zapasową wyostrzoną kosę oraz zapasowe nożyki i nity, gdyż na skutek pozostawionych metalowych różnych części nożyka się urywały lub się nożyk się wyszczerbiał. W tym czasie konie odpoczywały i zjadały trawę z pokosu. Józef Wałdoch z Zajączka zaczynał koszenie wypowiadając słowa „W imię boskie”. Kosiarki konne na żeliwnych kołach zostały zastąpione przez takie na kołach gumowych. Dyszel kosiarka miała wykonany z metalu. Były przypadki, że niektórzy rolnicy, którzy mieli jednego konia, kosiarki te wyposażali w napęd silnika motocykla, z tym że najlepiej sprawował się silnik od skutera Osy, który miał wentylator na magnecie. Koń w tym przypadku ciągnął tylko samą kosiarkę i zamiast dyszla były dyszułki. Często dodawano jeszcze jedno koło gumowe, aby konia nie obciążać. Z chwilą powstania kółek rolniczych koszenie przejęły one i weszły kosiarki zawieszane Osa. Traktorzyści, którzy pochodzili z gospodarstw, to mieli pojęcie o koszeniu, a ci co nie mieli do czynienia z koszeniem, to była tragedia w tym sensie, że pozostawiali kawałki łąki nieskoszonej i wszelkiego rodzaju grzywy. Furorę zaczęły robić kosiarki rotacyjne. To już była klasa! Nie było kłopotu z ostrzeniem kos, tylko wymianą nożyków.

Nasze Koło Łowieckie ma kosiarkę rotacyjną, którą kosimy nasze dzierżawione z nadleśnictwa łąki. Kosili koledzy Henryk Muchowski, Marek Raduński, Zygmunt Kukliński , Henryk Partyka i ja osobiście. Z tym koszeniem to było różnie. W przypadku Marka Raduńskiego, to wpadł do rowu na „IV”, że musiał go przyjechać wyciągnąć ciągnikiem kolega Marek Klin. Był przypadek skoszenia przez kolegów nie naszej łąki. W obwodzie Frąca otrzymaliśmy od nadleśnictwa w dzierżawę łąkę, którą musieliśmy zrekultywować, to jest wyrwać zakrzaczenie i wykopać rów, który rowem był tylko z nazwy. Przy tej łące napracowali się koledzy Zygmunt, Waldemar, Sławomir Kuklińscy, Czesław Krocz, Stanisław Partyka, Jan Burant, stażyści oraz ja sam z racji prezesowania. Pierwsze koszenie na tej łące przypadło mi samemu. Kosił łąki i pastwiska kolega Zygmunt Kukliński i Stanisław Partyka. Na Gębach miałem możność kopować siano w kopy. W sumie to lubię robić w sianie, gdyż można samemu zobaczyć efekt końcowy.

Z wywożeniem siana do paśników bywa różnie. Są przypadki, gdy zwierzyna płowa korzysta z siana w przypadku śnieżnych i mroźnych zim. W przypadku zim łagodnych siano nie jest pobierane w paśnikach. Myśliwy taki oddany łowiectwu pierw pracuje w łowisku, aby polepszyć warunki bytowania zwierzyny i czasem nie starcza czasu na polowanie. A w przypadku polowań na byki - nie zdąży usiąść na ambonę, bo są obsadzone przez innych kolegów, którzy nie mają czasu popracować w łowisku, a są przyzwyczajeni do pracy siedzącej. I jak tu podchodzić zwierzynę?

Mamy możność polowania z podchodu, ambon i zwyżek. W dzieciństwie widziałem urządzenia łowieckie, które powstały podczas okupacji. Były to już rozlatujące się zwyżki, których siedzenie dla myśliwego było bezpośrednio przybite do drzewa i wchodziło się na nią po drabinie. Te zwyżki w leśnictwie Lasek były zrobione na ścianie lasu przy polach uprawnych i łąkach. Były one przytwierdzane przeważnie do brzóz lub olch. Wiązało to się z tym, że myśliwy się nie ubrudził żywicą. Do zbijania siedzeń używano porządnych desek. Robotnicy leśni wspominali, że za Niemca to były wygrabiane ścieżki do zwyżek i ambon, jak również ścieżki podchodowe na łąki przy rzece Wda. W okupację na polowania często jeździł motocyklem nadleśniczy z Drewniaczek i te ścieżki musiały być czyste. Teraz też wykaszamy i oczyszczamy ścieżki do ambon. W dzieciństwie pamiętam budowę ambon. Robotnicy stawiali je rozpoczynając od wkopania słupów nośnych.

Stanisław Dubiela miał wprawę w budowie ambon, które były solidnej konstrukcji. Pokrycie dachu stanowiła papa. Drabina posiadała poręcz, a sama ambona mogła śmiało pomieścić trzech tęgich myśliwych. W Kole przyjęto budowę ambon poprzez stawianie gotowej ambony. Wiąże to się z potrzebą użycia przyczepy, wywrotki i ciągnika. W ubiegłym roku udało się nam wykonać kilkanaście ambon przenośnych do polowań typu szwedzkiego. Patrząc z perspektywy czasu trzeba stwierdzić, że chęci w tym wszystkim są najważniejsze, bo zorganizowanie materiału, jego obróbka przez wykorzystanie piły tarczowej napędzanej pasem od ciągnika, poprzez zbijanie i rozwiezienie pochłonęło kilka dni. Duży wkład w realizacje tego zadania, gdzie niektórzy powątpiewali, że to się uda, wnieśli koledzy Stefan Filbrand, Zygmunt, Sławomir Kukliński, Daniel i Kuba Dworakowski, Andrzej i Eryk Liedtkie, Grzegorz Kolaska, Krzysztof Walkowski, Czesław Krocz, Paweł Szreder i stażyści Adrian Wohlert i Maciej Tomaszewski. Miałem możność kierować podczas budowy tych ambon kolegami i zbijać pierwszą ambonę z kolegą Adrianem Wolhert. W sumie to wszyscy staramy się pracować na rzecz łowiectwa. Tych których pominąłem, nie wspominając o ich pracy, przepraszam. Nagrodzi ich św. Hubert.

Ps. Te kilka zdjęć obrazuje naszą pracę w łowisku i tym samym kończę cykl opowiadań łowieckich.

Antoni
Skórcz, 15 lutego 2017 roku

Powrót do góry


Jak bobry poczęstowały sosną jelenie

Dziś wspólnie z Zygmuntem Kuklińskim postanowiliśmy uzupełnić sól w lizawkach w obwodzie nr 259 - Skórcz. Wykładanie soli przebiegało bez przeszkód. Idąc do lizawki przy Jonce (prawidłowa nazwa Janka), zobaczyliśmy leżącą potężną wierzbę. Po dojściu stwierdziliśmy, że twórcami tego mostu są bobry. Podczas upadku drzewa korona jego połamała rosnące sosny, a część z nich po prostu swym ciężarem przygniotła do ziemi. Bobry przystąpiły do żerowania i przenoszenia części drzewa do siebie, ściągając je do Jonki. Widoczne dwie wyżłobione w glebie ścieżki do wody. W jednym przypadku niedokończone żerowanie - czyżby koniec pracy? Ciekawe w tym wszystkim jest to, że jelenie zaczęły spałować sosny (obdzieranie zębami kory z drzew, w której znajdują się składniki pokarmowe), które ucierpiały wskutek upadku drzewa. Pozostała jeszcze sosna z uszkodzeniami kory, gdzie być może zalegną się szkodniki i dzięcioł będzie miał co robić. Zażartowałem do Zygmunta, że Koło Łowieckie Łoś ze Skórcza zyskało kładkę przez Jonkę. Wystarczy tylko zamontować poręcz. I jak tu nie chwalić bobrów?

Antoni
Skórcz, 13 lutego 2017 roku

Powrót do góry


Byłe nadleśnictwo Drewniaczki

Dla wielu z nas, mieszkańców Skórcza orazmin Skórcz, Osiek i Lubichowo, nazwa Drewniaczki wiąże się nierozłącznie z byłym nadleśnictwem Drewniaczki.

Na podstawie dokumentów wynika, że w 1827 roku na terenie Rejencji Gdańskiej istniały dwie inspekcje nadzorujące gospodarkę leśną, z tego jedna w Starogardzie. W jej skład której wchodziły nadleśnictwa: Drewniaczki, Wirty, Mątowy, Okonin, Stolin, Darźlubie, Mirachowo, Oliwa i Piekiełka. Rozporządzeniem Rady Ministrów z 16.01.1925 roku o utworzeniu dyrekcji lasów państwowych ( Dz. RP z 30.12.1924 roku U RP nr 9), w oparciu o Rozporządzenie Prezydenta RP z 30.12.1924, utworzono Dyrekcję Gdańską z siedzibą w Toruniu, która posiadała trzy inspekcje terenowe. Pierwsza inspekcja Toruń- Starogard obejmowała nadleśnictwa: Jawornik, Lubichowo, Drewniaczki, Błędowo, Osieczno, Leśna Huta, Bartel Wielki kierowana była przez inspektora Lasów Sobieszańskiego oraz sekretarza Chyłę.

W latach 1936 - 1938 utworzono Okręg Pomorski z siedzibą Dyrekcji LP w Toruniu. W skład tego okręgu wchodziły powiaty starogardzki i tczewski. Ten schemat trwał do wybuchu II Wojny Światowej. Dyrektorem był Władysław Chwalibogowski. Jako ciekawostkę można uznać, że wody oddano w całości w latach 1928 - 1929 w administrację DLP w Toruniu. Zajmowały one łącznie obszar 10854ha, z tego 226 jezior zajmowało 8864ha oraz 73 obiekty rzeczne. W drodze przetargów publicznych wydzierżawiano w celu rybołówstwa wody na okres 12 lat. Czynsz był ustalany w kg szczupaka lub w złotych w złocie z jednostki powierzchni. DLP Toruń z tego tytułu wyliczył 57 ton szczupaka. W przypadku jeziora Kałębie - 466ha - wynosił 2447kg szczupaka, a Czarne Północne-Południowe - 177ha - tylko 929kg.

W okresie okupacji Drewniaczki to Wilhelmswalde, było również siedzibą nadleśnictwa. Po okresie okupacji nadleśnictwo Drewniaczki weszło w skład nadleśnictw LP, których Dyrekcja mieściła się w Gdańsku, czasowo w Toruniu.

31 grudnia 1972 roku nastąpiła likwidacja nadleśnictwa Drewniaczki i jako Obręb Drewniaczki z dniem 1 stycznia 1973 roku weszło w skład nadleśnictwa Lubichowo. Specyficzną cechą byłych nadleśnictw jest określenie ich budynków mianem "sekretarzówka" - te w których zamieszkiwał sekretarz nadleśnictwa oraz "nadleśnictwo" - gdzie mieszkał nadleśniczy i znajdowały się biura nadleśnictwa.

W przypadku Drewniaczek, wjeżdżając od skrzyżowania dróg Skórcz- Kościerzyna (Lubichowo, Pączewo) - Ocypel, przy krzyżu po lewej stronie znajduje się tak zwana "sekretarzówka". Za tym budynkiem w kierunku nadleśnictwa istnieje nieczynny staw. Za nim odchodzi droga leśna w kierunku byłego leśnictwa Lasek (obecnie Bojanowo). Po przejściu kilku metrów po lewej stronie znajdują się garaże zbudowane w okresie powojennym, a za nimi sad ze starymi drzewami owocowymi. Z relacji pani Krystyny Graban ze Szlagi wynika, że tam gdzie są garaże, dawniej były pomieszczenia biurowe, które uległy zniszczeniu na skutek działań frontowych w 1945 roku. Pamięta ona mury tych pomieszczeń. Jeśli chodzi o staw, to pani Krystyna mówi, że był on stale czynny, wypełniony wodą, nawet do czasu, gdy już sama miała rodzinę i musiała uważać, aby dzieci nie wchodziły do niego bez jej zgody. Budynki inwentarskie w nadleśnictwie były kryte dachówką. Droga, prowadząca do Zelgoszczy półkolem, obiega budynek dawnego nadleśnictwa. Od strony Skórcza mamy widok na szczyt budynku i dawne podwórze z trzema starymi kasztanami. W dali, po lewej stronie, jest budynek inwentarski. Od strony Skórcza rośnie pojedyncze drzewo iglaste, na podstawie pnia można przyjąć, że dosyć wiekowe. Od strony wsi Wielki Bukowiec widać charakterystyczną drewnianą werandę. Po wejściu do niej, po prawej stronie, znajdowały się drzwi, które prowadziły do dwóch pomieszczeń, w których do lat 90-tych mieścił się Posterunek Straży Leśnej nadleśnictwa Lubichowo (z ustnej relacji komendanta SL Grzegorza Sławnego). W pierwszym oknie po prawej stronie werandy mieszczą się kraty. To pomieszczenie, w którym przechowywana była broń służbowa straży leśnej. Następne okno też z tego pomieszczenia. W szczycie budynku od strony Zelgoszczy (droga z aleją lipową) widać ślady po starych drzewach - pnie są dużej średnicy. Po wejściu na podwórze po prawej stronie są budynki inwentarskie, za nimi jest stodoła z jednym klepiskiem, za nią cztery pokaźne dęby. Ogrodzenie byłego nadleśnictwa jest zachowane we fragmentach. Również część budynków uległa zniszczeniu. Na podstawie kubatury można sądzić, że budynek byłego nadleśnictwa Drewniaczki był duży w porównaniu do innych budynków byłych nadleśnictw. Dziś ten budynek jest we władaniu prywatnych osób (zamieszkuje kilka rodzin).

Warto by było na podstawie starych fotografii odtworzyć czas świetności tego miejsca. Było to miejsce szczególne ze względu na fakt istnienia w tym budynku instytucji niezwiązanych z lasem.

Ps. Czynię starania w pozyskaniu starych zdjęć, jak również odtworzeniu z imienia i nazwiska osób związanych z tym nadleśnictwem. W tym opowiadaniu korzystałem z opracowań leśników z OLP Toruń i Gdańsk dostępnych na stronie internetowej. Duża ilość wykonanych zdjęć pozwoli na odtworzenie w wyobraźni kształtu tamtej osady z okresu przedwojennego.

Antoni
Skórcz, 12 lutego 2017 roku

Powrót do góry


Za cel wybrałem Długie, czyli rzecz o poletkach

Pojęcie poletka dla nas myśliwych jest czymś prostym, tak jak chleb z masłem. Ja z pojęciem "poletko" zapoznałem się szybciej, gdyż takie miałem możliwości, jak wspominałem w poprzednim opowiadaniu.

Pamiętając poletka z dzieciństwa to mogę stwierdzić, że były one przeważnie grodzone drewnianym płotem z drągów i były dwie bramy wykonane z wsuwanych drągów. Grodzenie miało na celu zabezpieczenie uprawy poletka przed zwierzyną, do czasu pełnej wegetacji roślin. Następnie w bramach usuwano drągi i zwierzyna mogła wchodzić. Były przypadki, że ktoś celowo wyciągał drągi, aby zwierzyna szybciej mogła korzystać z poletek.

Alfons Osowski był leśniczym ds. łowieckich w nadleśnictwie Lubichowo i mieszkał w leśniczówce Młynki. Jak ujawnił taki fakt, to się denerwował i mówił do ojca "Józef! Coś z tym trzeba zrobić". Ojciec odpowiadał: "Daj spokój Alfons, my nic nie możemy zrobić". Na tych poletkach były uprawiane ziemniaki, owies z peluszką, seradela lub łubin słodki. Starano się, aby utrzymać względny płodozmian, z tym że bonitacja gleby na tych poletkach była różna -od piasków po czarnoziem. Sam kształt poletek był różny. I tak poletka na Długich Błotach (za wsią Ziemianek, środkiem przebiegał rów, w którym była woda), czy przy Brzózkach, przy Kantakowym moście były podłużne, natomiast przy Dębie z czarnym bocianem miały kształt kwadratu. Drągi i słupy były najczęściej sosnowe, ale poletko przy Dębie miało słupy dębowe. Co do tych słupów to pamiętam, jak pan Alfons Osowski mówił do ojca: "Józef! Nadleśniczy Wysocki powiedział, że słupy mają być dębowe, gdyż dłużej trzymają i płot ma być wysoki, solidny". Chcę zaznaczyć, że to poletko w początkowej wersji miało nie być grodzone, gdyż sądzono, że z uwagi na czarnoziem będzie można szybciej uzyskać karmę dla zwierzyny płowej. Znajdowało się w odległości około 400 metrów od pól naszej leśniczówki i kilometra od pól leśniczówki Bojanowo, Śmierducha i Głodowa, gdzie robotnicy mieli swe deputaty (pola i łąki od lasów).

Z tym poletkiem mam również wspomnienie, że pomimo tak wysokiego płotu jelenie przeskakiwały do środka. Podczas niedzielnego obchodu mych stałych tras obserwacyjnych, przy tym poletku spotkałem leżącego martwego byka. Po jego dokładnym sprawdzeniu stwierdziłem, że przyczyną padnięcia jest skręcenie karku. Byk ten, podczas przesadzania płotu, wskoczył na leżące gałęzie bukowe i nie mogąc badylami dosięgnąć ziemi, wywrócił się i wieniec zaklinował się w tych gałęziach, powodując uszkodzenie kręgosłupa. Wieniec tego byka był potężny, lecz jeszcze w scypule. O tym byku powiedziałem ojcu. Poszliśmy w to miejsce wspólnie. Ojciec był przekonany, że ktoś do niego strzelał, lecz wspólne oględziny wykluczyły taką możliwość. W poniedziałek skontaktował się z panem Osowskim, któremu pokazałem tego byka. Pan Osowski, oglądając go, kręcił głową "Nie możliwe, aby taki byk się uszkodził!" Podziwiał jego wieniec i mówił, że go weźmie. Z ojcem podjęli decyzję, że tego byka trzeba ściągnąć i zakopać, a dziki zrobią z nim porządek. W tym czasie padnięta zwierzyna była zakopywana, obsypana wapnem i dziki zjadały padlinę. Pozostawały tylko najtwardsze części szkieletu. Dziś nie do pomyślenia jest, żeby w ten sposób postępować z padniętą zwierzyną, która jest odbierana do utylizacji. Koszty z tego tytułu ponosi, jako dzierżawca obwodu, koło łowieckie. Wtedy to zadanie miałem wykonać ja. Do zakopania miałem wykorzystać dawny dół do dołowania sadzonek. Przy pomocy naszego konia Basi wyciągnąłem byka tam gdzie trzeba. Odciąłem łeb z wieńcem, który zaniosłem w pobliże dużego mrowiska, gdyż byłem przekonany, że mrówki zrobią porządek, to znaczy oczyszczą dokładnie łeb i wieniec. W pewnej mierze wykonywałem zalecenie pana Osowskiego. Po tygodniu sprawdziłem - faktycznie było widać, że mrówki robią swoje. Pan Osowski pytał się co z jego wieńcem? Zapewniałem, że mrówki działają. Na pytanie "Gdzie on jest?" odpowiadałem, że musiałem go przenieść w inne miejsce, gdyż ktoś go już chciał zabrać. Faktycznie w drugim tygodniu wieńca nie było tam, gdzie go pozostawiłem, był w innym miejscu. Postanowiłem go przenieść bliżej leśniczówki ,a Osowskiemu zakomunikowałem, że wieniec przepadł, gdyż był faktycznie duży. Osowski był zawiedziony. Tłumaczyłem, że duży był, ale kolor jego był nieciekawy, gdyż biały. Ten wieniec zaginął podczas przeprowadzki rodziców z leśniczówki. Co ciekawe, w tym miejscu faktycznie bytowały byki z potężnymi wieńcami i było to ulubione miejsce do podprowadzania myśliwych dewizowych podczas polowań na byki.

Powracając do poletek, to były one uprawiane zaprzęgiem konnym, najczęściej jednym koniem. Sama orka z bronowaniem, wysiewem nawozu i siewem ziarna zabierała sporo czasu ,a w tym czasie były już normy na poszczególne prace. Najczęściej uprawiał poletka Władysław Noga z Ziemnianka. Ciekawe z nim były rozmowy, był przecież żołnierzem WP w 1939 roku i często wspominał ten okres. Zapamiętałem, jak wspominał, że podczas czyszczenia konia w wojsku trzeba było ze zgrzebła usypać kilkanaście kupek brudu. Jak mieli źle ci, co nie mieli do czynienia z końmi i dostawali przeważnie konie narowiste, w tym często kopiące i gryzące! Dlatego też poświęcał dużo czasu codziennemu czyszczeniu konia, który błyszczał w słońcu. W sumie był wesołym człowiekiem. Zapamiętałem, że zawsze jak wrócił z prac polowych czy pracy w lesie, był pierw karmiony koń, a później na posiłek udawał się pan Władysław. Ciekawe, że miarką do śruty żytniej, którą wymieszało się z sieczką żytnią, był hełm niemiecki. Koń ten, po zjedzeniu obroku, był wyprowadzany na pastwisko, gdzie często brykał, czyli jak mówił Władysław, miał dobrze. Dzięki Władysławowi mogłem nauczyć się, jak obchodzić się z koniem. Często powtarzał, że za dobroć odpłaci ci dobrocią. Podczas prac w lesie Władysław często zabierał obrok dla konia w drewnianym korytku, z tym że wodę trzeba było nosić w wiadrze z najbliższego rowu. Te konie były dobrze karmione, gdyż musiały ciężko pracować przy różnych pracach w lesie. Na przykład podczas zrywki kopalniaków ciągnęły trzy do czterech kopalniaków. W przypadku dołożenia jednego więcej koń po zrobieniu trzech kroków stawał i nie chciał ciągnąć, trzeba było go odhaczyć. Te konie w sumie wykonywały podczas zrywki slalom pomiędzy drzewami. Lejce do powożenia były przypięte do śli (uprząż) i konie same podejmowały decyzję, jak mają iść. Dotyczyło to koni starszych, które co najmniej jeden sezon pracowały w lesie. Co prawda wydawane im komendy były dla mnie początkowo dziwne, jak np. "curyk", "nazad" (koń cofał), "wio" (ruszał). "prrr", "stój" (zatrzymywał się) i "zachodź" (koń wchodził w rzędy ziemniaków lub buraków, dotyczyło obsypywania ziemniaków lub pielenia buraków). Władysław pozwalał trzymać rączki pługa podczas orki (najczęściej były to łuski po pociskach i zawsze się świeciły) i nie był nerwowy, jak mi pług wyskoczył z ziemi. Samo bronowanie też miało urok, bo można było chodzić boso, zapadając się nogami w ziemię. Raz pamiętam, jak idąc za blisko bron zostałem pod nie wciągnięty. Dobrze, że koń był spokojny i zaraz stanął. Ten koń, gdy ja coś nim robiłem, to często przystawał lub zmieniał kierunek, aby ugryźć trawę. Wysiew nawozów mineralnych odbywał się ręcznie, ziarno było wysiewane ręcznie z płachty. Raz pamiętam, jak Władysław poczęstował mnie kawałkiem ułamanego chleba kupionego w sklepie we Wdzie i posypał go cukrem. Ale to był smak! Oczywiście pan Władysław też zajadał. Pamiętam również żonę Władysława - panią Franciszkę. Nosiła piękny długi warkocz, który codziennie plotła. Była również córka Krysia, ten sam rocznik co moja siostra Lidzia, i Majka, i Stasiu. Panią Franciszkę zapamiętałem jako osobę bardzo ciepłą i opiekuńczą. Robiła bardzo smaczne posiłki i zawsze na twarzy miała lekki uśmiech.

Dziś poletka są również uprawiane i są przypadki wysiewu ręcznego ziarna, co prawda nie z płachty, ale z miski do wysiewu, którą nosi się na pasku przewieszonym przez ramię. Często wspominam z Zygmuntem, jak prezes Józef Krocz siał zboże ręcznie z wiadra, a myśmy mu donosili ziarno. Dziś sami z Zygmuntem dokonywaliśmy ręcznego siewu. Co prawda niektóre poletka obsiewane są agregatami rolniczymi, lecz taki sposób jest bardzo kosztowny i wiąże się z uszkodzeniem sprzętu. W obwodzie "Frąca" kolega Jan Kulczyński wykonywał pełną uprawę poletek swym sprzętem.

Do orki dziś wykorzystuje się ciągniki z przednim napędem, ale bywały przypadki, gdy na Węgorni Czesław Krocz dosłownie zakopał się ciągnikiem i tylko LKT ciągnik do zrywki go wyciągnął przy pomocy lebiody. W naszym przypadku do bronowania używaliśmy kłada, który dawał sobie radę z bronami, a za jego kierownicą był Arek Kubicki. Natomiast Daniel Dworakowski na Węgorni ciągnął brony za samochodem terenowym. Najważniejsza jest chęć pracy. Same słowne frazesy nic nie dadzą. Również orano pasy przeciwpożarowe przy drogach głównych i przy linii wysokiego napięcia. Dziś nic nie pozostało z tej słynnej linii 110, biegnącej z elektrowni Gródek do Gdyni. W pewnej mierze dawała ona żer dla zwierzyny płowej (jelenie i sarny, śladowo występowały daniele). Dotyczyło to okresu zimowego, gdyż rosnący tam wrzos miał idealne warunki do wzrostu. Wszelkie wyrastające drzewka były wycinane.

W okresie kwitnienia wrzosów do leśniczówki często były przywożone przez pszczelarzy ze Skórcza ule z pszczołami. Przywiezione pszczoły znosiły cenny nektar wrzosowy, który stawał się w końcowym efekcie wrzosowym miodem o specyficznym kolorze i barwie. W tym czasie na wysokim napięciu było słyszalne brzęczenie pracujących pszczół i można było zobaczyć skąd przylatują i dokąd odlatują.

W późniejszym czasie orki poletek, jak i pasów przeciwpożarowych, zaczął wykonywać ciągnikiem Zetor (bocian) pan Anastazy Szumała z Zelgoszczy. Pan Anastazy miał nowego Zetora (czas odwilży Gomułkowskiej - część rolników mogła nabyć ciągniki, gdyż Gomułka uważał, że konie zjadają zboże chlebowe i część koni ulegnie likwidacji). Podczas prac można było siedzieć na błotniku - to było już coś! W tym ciągniku Czesi mieli zaprojektowane dodatkowo ręczne sterowanie pompą paliwową. Ta orka ciągnikiem - to było już coś innego, z tym że przy orce niektórych poletek trzeba było uważać, bo było mokro i łatwo można było się zakopać. Cóż, orka była szybciej wykonana, tylko zamiast potu konia pozostawał zapach spalonego oleju napędowego. Pamiętam, że podczas orki Zetorem pan Anastazy zgubił teczkę z posiłkiem, którą miał zahaczoną za tył siedzenia. Próby jej znalezienia nie dały rezultatu. Pan Anastazy zażartował, że z tej teczki wyrosną młode. Nigdy nie myślałem, że za kilka lat z takim ciągnikiem przyjdzie mi się spotkać w TR Owidzu. Bardzo przydała się obserwacja w dzieciństwie orki ciągnikiem, w tym ustawienie pługa.

W tamtym okresie każdy kawałek pola i łąki był wykorzystywany (nie obowiązywały żadne dopłaty za uprawę, jak dziś). Zwierzyna się rozchodziła i szkody były znośne. Aby zmniejszyć szkody wiele osób stosowało, poza grodzeniem, różne metody odstraszania, jak słynne strzelanie z puszek. Do tego potrzebny był karbid stosowany w wytwornicach acetylenowych. Podstawowym elementem była puszka metalowa, w której dnie robiono otwór przy pomocy gwoździa i po wrzuceniu gródki karbidu do puszki i zwilżenie go wodą należało puszkę szybko zamknąć pokrywką, zapalić zapałkę i skierować jej płomień w okolicę otworu, skąd wydzielał się gaz acetylen, który się zapalał i na wskutek wybuchu pokrywka wylatywała. Były przypadki poparzeń, gdy za mocno wciśnięto pokrywkę. Wieczorem odgłosy strzelania z puszek dobiegały do leśniczówki. Tę metodę stosowali młodsi użytkownicy pól i te osoby, które potrafiły załatwić deficytowy karbid. Ta metoda nie dawała 100 procentowej pewności ochrony pola przed zwierzyną.

Każdy pracował i musiał się wyspać. Wtedy miałem możność z ojcem usłyszeć i zobaczyć żerującą zwierzynę. Dziki miały specyficzny żer - dotyczy to dużych sztuk jak maciory i odyńce. Było to coś w rodzaju jakiegoś majestatu. Wpierw gwizdem pod ryty krzak ziemniaka i w pysku ląduje ziemniak, który jest miażdżony. I mlaskanie przy stałej obserwacji, czy nie ma zagrożenia. Młodzież, czy to prosięta, czy warchlaki - to wszelkie próby przepychania, gonienia się. Lochy prowadzące również karmiły prosięta kładąc się na ziemię, wydając przy tym rechot zadowolenia i sprawdzanie, czy obcy prosiak nie próbuje się nakarmić. W tamtym czasie pamiętam watahy dzików, gdzie w każdej były co najmniej dwie lochy prowadzące z ubiegłorocznymi warchlakami.

Dziś mamy problemy z dzikami, jeleniami, danielami i sarnami, które czynią szkody w uprawach rolniczych pozostały. W okresie mego dzieciństwa u rolników, których gospodarstwa terytorialnie znajdowały się w granicach leśnictwa, szacowaniem szkód łowieckich zajmowali się leśniczowie. Dziś w kołach szacowaniem szkód trudnią się myśliwi, którzy mają ukończone odpowiedni kurs. Same szacowanie szkód nie należy do przyjemnych czynności, gdyż są rolnicy spokojnego charakteru, ale są i nerwowi. Są tacy, którym przeszkadza zwierzyna, która tylko przechodzi przez jego grunty, ale są i tacy, których jest bardzo mało, którzy nigdy nie zgłaszali szkód, pomimo występowania, gdyż są takiej zasady, że zwierzyna była i będzie, i od wieków żerowała na polu - i starczy dla rolnika i dla zwierzyny. Czynione są przedsięwzięcia, że szacowanie szkód ma powrócić do lasów, czyli historia lubi się powtarzać. Jako koło przerabiamy ten nierozłączny temat szkód. Co ciekawe w obwodzie "Frąca" mamy dwie armatki hukowe do użytkowania na płoszenie zwierzyny, które po uprzednim uzyskania zezwolenia od marszałka województwa, przekazaliśmy rolnikom. Zdają one egzamin, lecz z uwagi na okres wyłączenia ich z używania od 1 stycznia do 31 marca, dziki wykorzystują okazję i odwiedzają pola, szczególnie te, gdzie była uprawiana kukurydza na ziarno i posiano następnie pszenicę lub pszenżyto.

Ps. Pozostało mi jeszcze wspomnieć o koszeniu łąk i budowie ambon i zwyżek. Uczynię to w następnej gawędzie.
Zdjęcie z Zetorem - pan Anastazy Szumała z synami: na ciągniku Rysio, na przyczepie Janek.
Zdjęcie pana Alfonsa Osowskiego z małżonką i synami (niższy Rysio i Tadeusz). Na innym zdjęciu na przyjęciu Janka Szumały do I Komunii Św.
Pan Władysław podczas obredlania ziemniaków (uważam, że krótko po elektryfikacji Ziemianka).
Zdjęcie pani Franciszki z córką Krystyną.
Zdjęcia przy domu:
1. Od lewej strony: syn Stanisław, kuzynka, córka Maja, kuzyn, Józef Noga starszy brat Władysława, pan Władysław i kuzynka z wnukiem Grzegorzem.
2. Od lewej syn Stanisław, kuzynka, córka Maja, kuzyn, brat Józef, pan Władysław i kuzynka z wnukiem Grzesiem.
Zdjęcie ojca, siostry Magdaleny i mnie. Matki brakuje jeszcze siostry Lidzi i brata Andrzeja.

Antoni
Skórcz, 27 grudnia 2016 roku

Powrót do góry


Ostatnie polowanie zbiorowe na "Długim"

Ten rok gospodarczy 2016/2017 w naszym kole dobiega powoli ku końcowi. Dotyczy to również wszystkich kół łowieckich w kraju. W okresie tym koła muszą pozyskać zwierzynę grubą zgodnie z rocznymi planami łowieckimi zatwierdzanymi, w naszym przypadku, przez nadleśniczych nadleśnictw Lubichowo i Starogard. W przypadku niewykonania zaplanowanego pozyskania zwierzyny grubej płowej nadleśnictwa naliczają kołom kary. W obwodzie nr 282 był zagrożony plan pozyskania łań jelenia i z tych względów zaplanowaliśmy tam odbycie dodatkowego polowania zbiorowego. To polowanie postanowiłem poprowadzić osobiście. Co prawda w tym roku polowanie zbiorowe Hubertusowskie, które prowadziłem w tym obwodzie, nie wypaliło z przyczyn niezależnych od koła. Do udziału w nim chętnych było mało kolegów. Miało też odbyć się ślubowanie nowo przyjętego do koła kolegi Macieja Kasiarza. Kolega Sławek Kukliński zapewnił mnie, że zabierze mnie na to polowanie swym samochodem. Dziwne, że do tego polowania podchodziłem z podenerwowaniem. Być może z powodu presji, że wszyscy będą liczyć na udane polowanie, a może wyjść, że nic nie padnie, jak to na polowaniu.

Po przybyciu na miejsce zbiórki do leśniczówki Wdecki Młyn - okazuje się, że jest więcej osób, niż się pierwotnie zgłosiło. Z uwagi na nieobecność łowczego kolegi Krzysztofa postanawiam, że pomocnikiem moim będzie kolega Dawid Raduński. Daję mu moją sporządzoną listę myśliwych, którzy szybciej zgłosili swój akces w polowaniu z zaproszonymi kolegami. Na liście miałem pozostawione pozycje, w które miał wpisać pozostałych myśliwych. Witam wszystkich uczestników polowania, w tym gości kolegów Jana Komosińskiego, Ryszarda Szumałę i Kazimierza Szpojnarowicza.

Informuję, że w pierwszej części odprawy odbędzie się ślubowanie kolegi Macieja Kasiarza. Proszę wszystkich o uformowanie szyku (nie znoszę, jak koledzy stoją jak rozlana lawa), a składający ślubowanie z opiekunem przed szyk. Maciej odkrytą głową przyklękuje na lewe kolano z bronią opartą stopką o ziemię. Paweł Szreder, trzymając w prawej dłoni kordelas, kładzie go na jego ramię. Reszta myśliwych ma zdjęte nakrycia głowy. Odczytuję słowa ślubowania: "Przystępując do grona polskich myśliwych…". Po nich Maciej wymawia słowo: "Ślubuję!". Wstaje. Podchodzę do niego. Podaję mu rękę i wypowiadam słowa "Na chwałę polskiego łowiectwa bądź prawym myśliwym. Niech Ci bór darzy!" Koledzy odpowiadają gromko "Darz bór!" Maciej przyjmuje gratulacje od kolegów. Dziwne, ale w momencie ślubowania wyjrzało słońce, które odbiło się w kordelasie. Być może to dobry znak dla Macieja. Wręczam również srebrny znaczek Koła koledze Janowi Komosińskiemu za lata współpracy z naszym Kołem jak był leśniczym w leśnictwie Borkowo.

Przystępuję do odprawy myśliwych. Podaję ilość pędzeń i gdzie zaczniemy polować - w rejonie nr 6, to jest "Bobrowe". Proszę, aby w przypadku strzelania do dzików oszczędzać lochy. Przyjmujemy, że poruszać się będziemy sześcioma samochodami. Kierowcy nie biorą udziału w losowaniu stanowisk. W związku z prośbą sześciu kolegów, aby ich wyłączyć z losowania stanowisk, podejmuję decyzję, że będziemy polować bez kartek, a myśliwi będą obsadzani na wekslach. Naganka to dwóch kolegów: Patryk Kukliński i Cezary Mykowski. Okazuje się, że faktycznie w lesie jest dużo jeszcze śniegu i dojechanie leśnymi drogami dla pojazdów o jednym napędzie sprawia duże trudności.

Musimy chwilę poczekać na kolegów. Następuje rozprowadzenie na stanowiska od strony łąk na Bobrowym w kierunku Krępki i linią wysokiego napięcia do rzeki Wda. Ostatnie miejsce przypada Sławkowi. Ja wraz z dwójką naganiaczy ruszamy w miot. Pędzimy w stronę Wdy, odwrotnie jak zawsze na linię wysokiego napięcia. Idąc lasem stwierdzam, że z uwagi na duży śnieg dostanę w kość. Po chwili napotykam ślady jeleni w kierunku rzeki, lecz przed paśnikiem ponownie wracają w kierunku młodników, którymi porusza się dwójka naganiaczy. Pada strzał z kierunku łąk Bobrowego i po chwili następne strzały z kierunku na Ocypel. Są to strzały kulowe i jestem pewny, że koledzy strzelają do jeleni. Po wyjściu z miotu pytam Henia, czy strzelał. Odpowiada, że Rysio strzelał. Idę w kierunku linii myśliwych, gdzie są pozostali naganiacze. Z relacji Henia wynika, że Rysio strzelał do lisa i go nie trafił.

Następuje koniec pierwszego pędzenia. Dawid na stanowisku strzela dwie łanie, z tym że do drugiej stosuje strzał łaski. Trzecią łanię strzela Jerzy Chyła. Okazuje się, że również strzelał Andrzej Liedtka do łani która farbuje. Wspólnie z Pawłem objeżdżam następny miot, gdzie przypuszczam, że ta łania mogła tam zalec. Powracam na miejsce. Obstawiamy miot od torów nieczynnej linii kolejowej do linii energetycznej. Nagonka idzie od torów i faktycznie, w miocie jest ta łania którą dostrzeli Paweł Szreder.

Jest przerwa na posiłek i zapada decyzja, że jeszcze będzie brany miot przy "Bagienkach". W miocie natrafiam na świeży trop wilka. W rozmowie z Zygmuntem Kuklińskim dowiaduję się, że widział coś "ale nie była to sarna i nie wyklucza że mógł to być wilk".

Kończymy na tym dzisiejsze polowanie. Udajemy się na "Bobrowe", gdzie ułożony zostaje pokot. Ogłoszony zostaje król dzisiejszego polowania - Dawid Raduński i dwaj wicekrólowie: Jerzy Chyła i Paweł Szreder. Z uwagi na brak medali informuję, że zostaną wręczone w późniejszym okresie. Kolega Maciej Kasiarz organizuje poczęstunek dla wszystkich uczestników polowania, w tym bigos myśliwski podgrzewany na palniku gazowym. W powietrzu roznosi się zapach bigosu. Wszyscy uczestnicy polowania są zadowoleni z efektów, w tym niektórzy są zaskoczeni, że tak poszło, bo byli pewni, że nic nie wyjdzie. Faktycznie św. Hubert miał nas w opiece. Ja musiałem szybciej opuścić biesiadę myśliwską, gdyż jako członek PZW Koła nr 74 w Skórczu musiałem uczestniczyć w walnym zgromadzeniu Koła. Zygmunt skomentował to, cytuję: "Ty musisz być z twoją d… na dwóch weselach". Ja mu odpowiedziałem, że odebrałem telefon od Kazimierza Grzeni, który się pytał gdzie jestem, a ja odpowiedziałem że w Skórczu i zaraz przyjdę na zebranie. Takie jest życie myśliwego-wędkarza.

Ps. W tym obwodzie koło wyłożyło karmę, to jest objętościową suchą, treściwą i soczystą. W lizawkach została wyłożona sól. Buraki cukrowe przekazał Maciej Kasiarz, a ich transport zapewnił Paweł Szreder. Ja z Stefanem Filbrantem braliśmy udział w ich rozwiezieniu. Przy takiej pokrywie śnieżnej to była prawdziwa męka. Można by było napisać opowiadanie. Teren, który został opolowany przez nas, a przez okres roku nie odbywały się na nim polowania zbiorowe - i dlatego taki był efekt. Był również głos myśliwego, że i zbiórka myśliwych prezesowi wychodzi.

Antoni
Skórcz, 16 stycznia 2017 roku

Powrót do góry


"Lifting" paśników

Czy dziś możemy powiedzieć, że budowa paśników jest inna jak sześćdziesiąt lat temu?

Uważam, że te sprzed 1957 roku zbytnio się nie różnią od tych obecnie budowanych przez myśliwych czy leśników. W tamtym okresie paśniki były wykonane z okrąglaków, a pokrycie dachu stanowiła trzcina lub słoma żytnia (z omłotów cepami), gdyż struktura źdźbła była nie uszkodzona. Dach ten krył robotnik, który miał do tego smykałkę. Paśniki tamtego okresu cechowały się solidną konstrukcją i miały dużą pojemność. Dziś uważam, że wiązało to się z obniżeniem kosztów transportu, jak i w przypadku dużych opadów śniegu paśnik nie stawał się szybko pusty. W dzieciństwie miałem możność oglądać budowę paśnika w leśnictwie Lasek. Materiał użyty do budowy paśników to drewno sosny lub świerku. W przypadku sosny była używana zdrowa, natomiast świerk z posuszu. Okrąglaki te były pierw okorowane i po upływie co najmniej 2 tygodni używano je do budowy. W tamtym czasie do zbijania konstrukcji paśnika używano gwoździ drewnianych, które były wbijane w otwory wywiercone w drzewie wiertłem ręcznym. Przyglądając się z boku tej pracy wydawało mi się, że pan Stanisław Dubiela wywierca te otwory bez żadnego wysiłku. Stanisław tłumaczył mi, że do drewna i do metalu są inne wiertła. Posiadał też inne piły, jak płatnice. Oczywiście dał mi spróbować wiercić otwory, lecz najczęściej mówił z uśmiechem: "Daj pokój! My do zimy nie zrobimy tego paśnika!" Razem ze Stanisławem pracował pan Józef Rocławski. Doskonale się rozumieli. Były również używane gwoździe, lecz te, które otrzymali od ojca, uważali za "szajst". Wyciągali ze swych toreb stare gwoździe, które były najczęściej zgięte i mnie przypadało je prostować. Z ich relacji wynikało, że to są stare gwoździe poniemieckie i są lepsze od tych nowych. Faktycznie, nowe gwoździe się podczas wbijania wyginały, dotyczyło to szczególnie bali z świerku, a stare poniemieckie szły jak w masło. Pierw Stanisław wymierzał poszczególne elementy, a Józef przerzynał i zaciosywali. Robili to wszystko z pewnym namaszczeniem. Wkopanie dwóch nośnych słupów stanowiło podwalinę budowy paśnika. Mieli z sobą małe drabiny, których używali do ciągnięcia żywicy (napiszę o tym w innym opowiadaniu). Paśniki te stawiano na lekkich wzniesieniach i był do nich dojazd aby siano, snopówkę, czy liściarkę można było dowieźć wozem konnym lub saniami. Pokrycie dachu nie sprawiało im żadnej trudności i Stanisław wspominał, że jak będę na grzybach, a spotka mnie deszcz, to będę miał się gdzie schować. Faktycznie, solidny dach gwarantował, że śnieg czy deszcz nie napadał do siana, które tym samym nie utraciło wartości, w tym przyjemnego zapachu.

Dziś paśniki wykonuje się najczęściej z kantówek i pokrycie dachu to papa lub ondulina. Pamiętam jak kolega Kazimierz Malecki w latach 80-tych mnie i Zygmunta uczył krycia paśników trzciną. Do 2016 roku w obwodzie "Długie" magazyn na okopowe miał jeszcze dach z trzciny, lecz podczas wycinki drewna jakimś cudem ścinane drzewo padło na niego i dach uległ zniszczeniu. Ten paśnik postanowiłem ratować, to znaczy dokonać pełnego liftingu, gdyż ileś lat temu ze Stefanem Filbrantem go od podstaw zbudowaliśmy w oparciu o literaturę łowiecką. Przy okazji liftingowi również został poddany paśnik z Kochanki, który zmienił swe miejsce usytuowania z uwagi na nasadzenia nowej uprawy. Co prawda były głosy, aby go pociąć i będzie zrobiony nowy. W ramach małej "dyktatury" nic z tego nie wyszło, pozostał lifting. Przy modernizacji tych paśników pracowali Stefan Filbrandt, Zygmunt i Waldemar Kuklińscy, Adrian Wohlert i ja. Te paśniki nabrały innego wyglądu, tak jak kobieta u chirurga. W paśniku na okopowe składowane są buraki cukrowe, a w drugim siano.

Podczas odśnieżania w styczniu 2017 wrzosowisk i dróg dojazdowych do paśników z Czesławem Krocz mieliśmy możność zobaczyć, czy zwierzyna korzysta z wyłożonej tam karmy. Na śniegu tropy jeleni, saren i dzików, nadgryzione buraki i wyciągnięte siano świadczą, że zwierzyna korzysta. Pokrycie dachowe z onduliny gwarantuje, że jeszcze długo postoją. Paśnik na okopowe liczy sobie tylko 25 lat, a drugi 12 lat. Przy tym paśniku przy Kochance podczas uzupełniania soli w lizawkach z Bajką znalazłem zrzuty parostków kozła. Z paśnikami w kole mieliśmy przypadek, gdzie jeden z kolegów szczeble w drabinie paśnika tak blisko siebie przybił, że zwierzyna by nie była w stanie wyciągnąć siana - i tak bywa.

Ps .Paśnik przy Kochance był pokryty trzciną do roku 2013. Zmieniono ją na używaną ondulinę, która się powyginała z uwagi na duży rozstaw łat. Wykonanie pełnego liftingu tych paśników pochłonęło łącznie 36 godzin. Czy udało się nam jak chirurgowi plastycznemu? Oceniam, że zwierzyna zaakceptowała i to cieszy.

Antoni
Skórcz, 20 stycznia 2017 roku

Powrót do góry


Zdjęcia pana Konstantego "Kostka" Grabana - prośba o identyfikację osób ze zdjęcia z 1935 roku

29 grudnia 2016 roku wybrałem się w okolice Smolnik, aby wykonać kilka zdjęć do gawędy "Na dzika". Nie wypadało mi nie odwiedzić pana Kostka, dzięki któremu powstały gawędy "Strzały w okolicach Smolnik", "Drugi dzień wyzwolenia Smolnik" i "Po 68 latach tymi samymi drogami". W tych gawędach nigdy nie umieściłem zdjęcia pana Kostka, bo jak zrobiłem, to ostrość była fatalna. Dziś udało mi się zrobić oraz dzięki pani Teresie Graban (synowa) uzyskałem zdjęcia inne, w tym bardzo ważne zdjęcie uczniów szkoły Ziemianek. Byli to mieszkańcy Smolnik i Ziemianka. To zdjęcie było wykonane 1935 roku. Część uczniów ma żałobne opaski, gdyż w tym roku zmarł marszałek Józef Piłsudski. Na zdjęciu tym jest nauczyciel tej szkoły Tomasz Szczech (rozstrzelany w lesie Szpęgawsk). Pani Teresie udało się ustalić część nazwisk uczniów i jest prośba - gdyby ktoś rozpoznał swych krewnych, żeby podać pani Teresie.

I tak od góry od lewej strony Jan Rocławski, Wacław Jabłoński, ... Piłat, Bernard Graban, Jan Orłowski, Ludwik Cherek, Józef Nagórski, Jan Bieliński

Niżej Stanisław Nagórski, Zygmunt Nagórski, Anastazy Bieliński, Bernard Krocz, Ludwika Graban, Zofia Krocz (Nogga), Marian Graban, Jadwiga Ormanin, Leokadia Chyła (Klin), Aurelia Orłowska, Emergencja Engler, Agnieszka Graban.

Trzeci Anna lub Jadwiga Tomaszewska, Agnieszka Engler, Józef Graban, Elżbieta Ormanin, Elżbieta Krocz, Urszula Orłowska.

Na dole Kazimierz Graban, Konstanty Graban, Zygmunt Bieliński, Wacław Lis, Bronisław Pączek, Jadwiga Nagórska, Józefa Nagórska, Helena Graban, Tola Krocz (z tabliczką), Stefania Graban, ... Piątek i Jadwiga Cherek. Nauczyciel Tomasz Szech.

Może że tak późno, dzięki temu mamy zdjęcie uczniów szkoły z 1935 roku. S

Antoni
Skórcz, 29 grudnia 2016 rok

Powrót do góry


Na dzika

W swym życiu miałem możność polować na dziki z broni gładkolufowej zaraz po wstąpieniu do PZŁ. Po trzech latach przynależności zdałem egzamin na selekcjonera, który w tym czasie umożliwiał posiadanie broni gwintowanej. Nabycie broni kulowej nie było takie proste. Broń była na zapisy i trzeba było czekać. Wybierając się wtedy na dzika trzeba było po prostu go przechytrzyć, gdyż przy jego wyostrzonych zmysłach, jak węch i słuch, trzeba było używać różnych forteli, aby dojść go i ustrzelić. Na dzika chodzili też mieszkańcy Kociewia, z tym że robili to nielegalnie i przy pomocy psów i bagnetu. Było mi dane porozmawiać z nimi. Te polowania w ich wykonaniu mogły dla nich samych skończyć się tragedią, lecz najczęściej ginęły psy.

Nie jest dokładnie znane pochodzeniu psa, którego nabył Teofil. Z jego relacji wynika, że pochodził od leśnego, który polował. W tym czasie musiał dość dużo zapłacić za szczeniaka. Biorąc go od leśnego tłumaczył, że ma on służyć do podprowadzania myśliwych, którzy przyjeżdżają do Lasku, gdyż leśny Józef nie jest chętny do polowań. Bella, bo taką nazwę nadał Teofil nabytej suczce, miała coś z wyżła i wiejskiego kundelka. Była ukochanym psem rodziny Glanertów. Od zawsze chodziła wszędzie z Teofilem. Czy to z krowami na łąkę na "Węgielne", czy na obiadowy udój, czy wieczorem na sprowadzenie bydła do domu. Były również przypadki, że po bydło Teofil brał ją jak i Asa - średniej wielkości wiejskiego kundelka. Życiem Belli interesowali się również koledzy Teofila Jan i Paweł. Często po niedzielnej mszy, po wyjściu z kościoła zatrzymywali się na papierosa i pytali się Teofila, który mówił, że jest jeszcze za młoda na dzika, ale będzie z niej pociecha. Nikt we wsi, poza Janem i Pawłem, nie wiedział że Bella ma być ich psem na dzika.

Pierwszy kontakt Belli z dzikiem był na bagnach przed śluzą. W południe Teofil po napojeniu krów w strudze poszedł z Bellą wzdłuż rzeczki w kierunku śluzy. Po przejściu około 100 metrów Bella zatrzymała się robiąc stójkę i zaczęła wciągać nosem powietrze. Teofil zaczął się przyglądać pobliskim paprociom. Nic nie wskazywało na to, aby coś tam było. Powiedział do Belli: "Chodź". Wykonała kilka kroków i zobaczył, że cała drży. Wydał komendę "Bierz!" Skoczyła w zarośla i zaczęła szczekać. Z paproci podniosła się młoda maciora, która miała cztery prosiaki i poszła w kierunku Studzienic. Teofil pogłaskał Bellę i wtedy zrozumiał, że będzie z niej dobry pies. Faktycznie Bella była pojętym psem. Szybko zrozumiała, że Teofila interesują tylko dziki. Rogacz, koza i jeleń nie wchodziły w rachubę. Tak upływał dzień za dniem, a Bella nabierała doświadczenia i masy ciała.

W pewną grudniową niedzielę Teofil wyszedł po obiedzie do lasu, aby obejrzeć się za choinką, tak mówił do matki. Zabrał ze sobą bagnet na 1,5 metrowym drążku i razem z Bellą poszli w kierunku pól na Studzienicach. W tym czasie panowała ponowa, wszystkie ślady zwierząt były jak na dłoni. Teofil doszedł do "wysokiego napięcia" (linia przesyłowa Gródek - Gdynia) i skierował się w stronę "Brzózek" (bagno ciągnące się od "wysokiego napięcia" do "śluzy"). Liczył, że może spotka ślady postrzelonych dzików, które były strzelane wokół leśniczówki Lasek. Myśliwi, którzy przyjeżdżali na polowania, często ranili dziki nieśmiertelnie i one na leczenie ran wybierały bagno na Brzózkach, gdyż były tam miejsca borowiny, w których zwierzyna brała kąpiele. Będąc w połowie bagna, przy trzech sosnach, Bella zaczęła wąchać uschnięte paprocie i ciągnąć w kierunku sosen. Teofil pochylił się nad paprociami, lecz pomimo rozsuwania zielska nic nie zauważył. Zajęty sprawdzaniem usłyszał ujadanie Belli dobiegające za sosen. Pobiegł w tamtym kierunku i zobaczył, że Bella oszczekuje warchlaka, który ciągnął tył, gdyż miał przestrzelone szynki. Na rozkaz "Bierz!" Bella zaatakowała warchlaka, który próbował się bronić. Kilka razy chwyciła go za kark, a w pewnym momencie złapała go za ryj. Teofil podszedł i bagnetem skłuł dzika. Pozwolił Belli, aby go przez chwilę szarpała. Pogłaskał Bellę i zapalił papierosa, rozmyślając czy o tym fakcie powiedzieć Janowi i Pawłowi. Namyślał się przez chwilę, czy zabrać całego warchlaka, czy go wypatroszyć, czy zabrać tylko mięso. Postanowił, że oskóruje na miejscu wyjętym z kieszeni kurtki scyzorykiem, który był dość duży. Często, gdy używał go w obecności innych osób, zadawano mu pytanie: "Teofil, czemu ci jest potrzebny taki duży scyzoryk?" On odpowiadał, że jak wycina jałowiec na bat, to robi to jednym cięciem, albo robi koła do żaka z leszczyny - a jak małym scyzorykiem to jest udręka. Po odcięciu łba włożył warchlaka do marynarskiego wora, który dostał od wuja z Gdańska. Popatrzył na miejsce i doszedł do wniosku, że dziki załatwią pozostałości po współbracie i nie będzie śladu. Bella przez cały czas obserwowała swego pana. Pomaszerowali w kierunku domu, z tym że podczas przechodzenia drogi przy śluzie kilka raz pochodzili przy strudze, aby jadący drogą pomyśleli, że ktoś obchodzi już strugę pod kątem wybrania miejsca na wstawienie żaka podczas tarła szczupaka. Po przyjściu do domu worek złożył w stodole i matce powiedział, że dało. Matka tylko pokiwała głową i odpowiedziała, że na święta się przyda. Co ciekawe Bella leżała przy pozostawionym worku w stodole. Od tego czasu Teofil nie wiązał Belli na łańcuch i mogła swobodnie biegać po obejściu.

Wiosną Teofil zadecydował, że Bella może chodzić na dzika. Ta decyzja była spowodowana tym, że As już zaczął niedomagać, a Bej był mało agresywny. Dziwne, ale psy Teofila nigdy nie zaatakowały człowieka, tylko szczekały na obcych, którzy odwiedzali Glanertów. Każdy z psów miał swą budę: As na podwórzu, a buda Beja była z tyłu obory, przy stogu. Bella miała budę w stodole na klepisku, we wrotach stodoły był wycięty otwór. Ciekawe, że Bella od czasu niewiązania jej na łańcuch większą część czasu leżała pod wozem, który stał pod zadaszeniem przy stodole. Teofil w tym miejscu położył starą dekę, która pamiętała okres okupacji. Wiosną, krótko po posadzeniu kartofli, przy kościele Teofil dowiedział się od Jana, że przy rzece na kartofle chodzi duży lejba. Teofil odpowiedział Janowi, że w poniedziałek ma być na 18-tą na górce, przy grobie. W tym dniu szybko uwijał się przy pracy w gospodarstwie, aż zauważyła to matka. Na jej pytanie - dlaczego się tak spieszy - odpowiedział, że dziś okaże się, co warta jest Bella, która też wyczuła dziwne zachowanie pana. Przed wyjściem do lasu Teofil przysiadł na ganku werandy, wyciągnął "sporta" i się nim zaciągał. Myślami był w lesie koło Wdeckich Błotek (małe jeziorka), gdyż tam mógł zalec ten dzik. Bella w tym czasie położyła się obok, z głową na wyciągniętych nogach. Nie spuszczała wzroku ze swego pana. Teofil po spaleniu wstał, poszedł do stodoły, zabrał worek marynarski w którym miał owinięty bagnet na drążku. Podszedł do budy Beja, odpiął-rozpiął obrożę i poszli w kierunku lasu. Psy szły przy nim. Po przejściu dróg kierował się w stronę grobu. Jan już czekał na nich. Teofil powiedział, że pierw sprawdzą teren przy "Wdeckich Błotkach". Jan przytaknął na tę propozycję. Idąc lasem Teofil wydał komendę "Szukaj". Bella, a wraz z nią Bej, pobiegli żwawo w stronę młodnika. Podążali za nimi. Po pewnym czasie przybiegł Bej, a za nim Bella. Teofil skwitował: "Jan, tu nic nie ma". Jan odpowiedział, że trzeba iść na dęby przy rzece, może tam coś będzie. Idąc usłyszeli warkot motocykla, Teofil cicho zagwizdał, Bella tym razem pierwsza przybiegła, za nią Bej. Stali i patrzyli w stronę drogi. Zauważyli, że od strony Wdy jedzie na motorze szkólny. Jan skwitował: "Co za dziwak. Wybrał gorszą drogę. Że też po tych korzeniach chce mu się jechać". Po przejechaniu motocykla ruszyli dalej. Psy zaczęły znowu szukać. Po upływie gdzieś 30 minut usłyszeli szczekanie. Teofil rozpoznał, że pierwszy głos dała Bella i roześmiał się. Jan powiedział: "Teofil! Dawaj!" Pobiegli w kierunku z którego dochodziły odgłosy szczekania. Ich oczom ukazał się duży dzik. Z ust Teofila padło: "Ale lejba…" Jan odpowiedział, że chyba nie dadzą rady. Bella zaczęła ostro atakować dzika. Bej pozorował atak, aż Teofil krzyknął: "Bej bierz!". Dzik nie dawał za wygraną. Opędzał się od psów. Były momenty szarży na nie. Dzik próbował ustawić się tyłem do dębu, lecz Bella ostro cięła. W pewnej chwili chwyciła dzika za ryj i już nie puściła. Bej chwycił za tył. Dzik stanął potulnie. Teofil trzykrotnie pchnął dzika bagnetem. Przez otwory polała się krew i dzik po chwili przewrócił się na ziemię. Jan podał Teofilowi papierosa i zaczęli palić. Psy szarpały dzika. Jan powiedział: "Teofil, ta Bella to faktycznie jest uczała i ostra". Teofil powiedział: "Masz rację. Może i za ostra, ale będzie z psa pożytek. Mam szczęście do psów, a tak się martwiłem że nie znajdę psa na miejsce starej Perełki". Jan wspomniał: "Teofil, tyle razy byliśmy na dzika i żeby taki lejba stał jak mur, jak go Bella chwyciła za ryj?!... Nigdy takiego czegoś nie widziałem. Szkoda że Paweł tego nie widział". Teofil po zgaszeniu papierosa powiedział: "Jan! Bierzym się za robotę, bo leśne mogą nas nakryć". Podczas skórowania dzika Jan powtarzał: "Ale lejba…". Dzika przepołowili przy pomocy małej siekierki, którą z sobą miał Jan. Skórę z łbem i patrochy zanieśli w trzciny. Każdy z nich miał równą część dzika, z tym że Teofil zabrał wątrobę. Dzika tego po wypatroszeniu oszacowali na co najmniej 140 funtów (70 kg) i był to odyniec. Jan się roześmiał: "Szkoda, że go nie dostał leśny z Wdeckiego. By miał co powiesić na ścianie i położyć na podłodze". Chodziło o oręż jak i skórę. Dzik został rozebrany w ten sposób, że łopatka, szynka, karkówka, schab i żebra były oddzielone - lepiej się pakowało i było poręczniej nieść. Jan zapakował swój dziel do worka pocztowego, jego materiał nie pozwalała na wyciek krwi. Przed pójściem do domu jeszcze raz zapalili, z tym że poczęstował Teofil. Paląc zaczęli rozmyślać, skąd ten dzik mógł przyjść? Jan stwierdził, że jak był w Szladze w młynie, to Kolaska z Kasparusa wspominał, że na Gębach i Cisinach ma chodzić duży dzik i robi w bulwach szkody. Teofil skwitował, że może o jednego będzie mniej. Każdy z nich zarzucił na plecy worek i poszli do swych domów. Teofil szedł drogami leśnymi do drogi Lubichowo-Osiek i nią doszedł do domu. Worek złożył w stodole, Beja przywiązał do łańcucha i poszedł do domu, gdzie mama czekała na niego z kolacją. W czasie kolacji powiedział, że ma. Mama odpowiedziała, że widzi po wodzie w misce, jak wylewała. Teofil powiedział: "Matka, byście dali kwaterkę!" Na te słowa matka się roześmiała i rzekła: "Kieliszek możesz dostać, ale lepiej żebyś pomyślał o żeniaczce. Ja się robię stara i kto ci będzie gotować". Odpowiedział: "Mama, ja mam jeszcze czas!" "Teofil, zobaczysz moje słowa!" - odpowiedziała, uśmiechając się przy tym. Był to jej jedyny wymarzony syn, bo przecież miała jeszcze cztery córki, wszystkie poza domem. Przed pójściem spać Teofil poszedł do stodoły i rozłożył mięso z dzika na stole w sklepie (piwnica), który był pod wachem w stodole. Do oświetlenia używał latarki na płaską baterię, którą przywiozła mu z Gdyni siostra Wisia.

Czas płynął niemiłosiernie szybko. Teofil zdążył się ożenić, na świat przychodziły dzieci. Tylko matka Teofila zrobiła się starsza, bardziej pochylona, ale jej blask w oczach patrzących na wnuki był niezmienny. Często mawiała: "Teofil, jeszcze zdążyłeś za mego życia się ożenić. Teraz mogę spokojnie umierać". Z chwilą jak się ożenił, mniej chodził na dziki z Janem i Pawłem. Był bardziej zajęty pracą w gospodarstwie i pracą w firmie Las. Kontaktu z lasem nie utracił, gdyż w firmie robili w lesie paliki i kiszki faszynowe, które były ładowane w Skórczu na rampie kolejowej. Paliki i faszynę odbierały firmy melioracyjne w Polsce. Był dość dobry zarobek. W sumie to akord - ile zrobiłeś, tyle zarobiłeś. Bella zmężniała. Stała się psem, który nie miał sobie równych.

Przed świętami wielkanocnymi zmarła Maria, matka Teofila. Był to dla niego cios, gdyż odeszła ukochana matka, która zawsze czekała na niego kolacją, jak szli na dzika. To pani Maria walczyła o to, aby wyszedł z więzienia, jak z ojcem UB z Chojnic go zatrzymało i siedział w Chojnicach, a później w Starogardzie w więzieniu. Po świętach wielkanocnych, jak się spotkali przy kościele, Paweł zaproponował, aby pójść na dzika, gdyż dawno nie byli i mogą wyjść z wprawy, a Bella zesztywnieje. Jan zapytał, czy Bella jest już szczenna. Teofil machnął ręką. Nic z tego nie wychodzi, nie doczeka się od niej szczeniaków. A pytał się o szczeniaka od niej leśny Marian z Karszni. Planowane pójście na dzika nie doszło do skutku, gdyż Grześ - syn Teofila tak mocno zachorował, że musieli wzywać pogotowie do niego. Co prawda lekarz na prośbę żony Gosi pozostawił go w domu, lecz Teofil motorowerem Simson na dużych kołach musiał jechać po leki do apteki w Skórczu. Jak przyjechał ze Skórcza była już późna godzina i Gosia mówiła, że był Paweł i się pytał o niego. Powiedziała mu, że powie, że się o niego pytał. Po zjedzeniu kolacji przysiadł na krześle przy łóżku syna, tak samo jak to czyniła jego matka Maria, gdy był chory. Podane leki bardzo szybko zadziałały i tylko rozpalona twarz i spocone czoło świadczyło, że Grześ jest mocno chory. Ta izba była mu bardzo bliska, gdyż najczęściej w niej była choinka na święta. Tu spożywali wspólnie wieczerzę wigilijną, jak również posiłki, gdy dom odwiedzały siostry Emergencja, Agnieszka, Eleonora, Maria, Małgorzata, Dorcia i Wisia z rodzinami. Być może, że tylko brakowało lampy naftowej, która była stawiana w okienku ściany pomiędzy kuchnią a izbą, która oświetlała izbę i kuchnię - w tym blat kuchni, przy którym krzątała się matka. Szarpnięcie ręki zbudziło go. To Grześ ciągnął go za rękę i pytał się: "Co Ci się stało tato?" Teofil odpowiedział: "Nic, przysnąłem. To ty jesteś chory". Wydawało mu się, że miał sen, w którym matka Maria mówiła do niego: "Nie chodź".

Za kilka dni ponownie się umówili, że pójdą na dzika, z tym że Paweł powiedział, że pojadą wozem na Śmierduch, gdyż ma do wysiania juks (nawóz mineralny) na łąkę Zygmunta, a to jest paragraf i robi jako gajowy w Lasku. Około godziny 14-ej Paweł podjechał po Teofila, który jak zwykle zabrał swój ekwipunek. Bella wskoczyła na wóz, natomiast Cygana musiał włożyć. Był to jego nowy nabytek aż spod Pasłęka, gdy był w delegacji z firmy. Ten pies też go sporo kosztował, ale miał nadzieję, że przy Belli szybko się nauczy osaczać dziki. Juks wysiali bardzo szybko, tak im się spieszyło. Jan zapytał Pawła po co tak przykrywał ten nawóz? Odpowiedział: "A jak pojedziem nazad, to czym będzie przykryty dzik? Chyba że ty się na niego położysz. A nie słyszałeś, jak leśny z Lasku miał powiedzieć do gajowych, że ktoś podbiera dziki, a oni nic nie wiedzą i nie daj Boże, jak w lesie znajdzie się trupa". Odezwał się Teofil, że faktycznie, spotkał się z leśnym z Lasku "nad łąkami". Podszedł go, jak był z Bellą i Cyganem. Na pytanie: "Co robisz Teofilu tu z psami?" odpowiedział, że przyucza nowego psa do polowań dla panów z Gdańska. Leśny się roześmiał i odpowiedział mu aby ich za mocno nie nauczył, bo będą w pysku same nosić dziki bez strzału, a szkoda dobrych psów. Konia Paweł przywiązał do świerku i poszli w kierunku bagna na Śmierduszek. Po przejściu dosłownie 150 metrów rozległo się szczekanie psów. Jak zwykle pierwsza głosiła Bella, głos Cygana był inny. Pobiegli w kierunku szczekania. Na miejsce zaniemówili. Tego się nie spodziewali. Bella i Cygan oszczekiwały potężnego dzika. Wyglądał jak czarna szafa. Psy próbowały go chwycić go z boku, lecz on nie pozwalał. Pomimo potężnej masy opędzał się od psów i podejmował ataki na nie. Z pod jego racic wypryskiwało bagno tak, że psy jak i oni byli opryskani błotem. Walka trwała gdzieś około 10 minut, gdy Jan na głos powiedział: "Tu nic po nas, nie dostaniemy jego". W tym to momencie Bella próbowała chwycić odyńca za pysk. Zobaczyli tylko, jak Bella została podrzucona na wysokość 2 metrów i upadła na ziemię. Cygan był już przy nogach Teofila. Wszyscy pobladli. Tylko charczenie dolatywało od leżącej Belli. Potężny odyniec wykręcił się i pobiegł w kierunku Królewskiego Lasu. Teofil podbiegł do Belli. Była cała rozcięta. Z prawego boku całe wnętrzności pocięte były na zewnątrz, oczy stawały się mętne, nie oddychała. Teofil głaskał ją po głowie mówiąc do niej: "Moja Bellcia..." Pierwszy otrząsnął się Jan, mówiąc: "Nic tu po nas. Chodźmy". Teofil ułożył Bellę na worku marynarskim i zaniósł na wóz. Idąc obok konia ten dziwnie zarżał. Czy poczuł krew? - nie wiadomo. Bez słów odjechali ze Śmierducha. W połowie drogi Jan powiedział: "Boże, jak dobrze że dzik nie zaszarżował na nas, bo nic by z nas nie zostało". Paweł stwierdził, że miał on co najmniej ze cztery centnary i duże kły. Jan dodał, że to ten spod Lasku, gdzie sobie leży w mrowisku i leśny go widzi z okien kancelarii. Tylko Teofil nic nie mówił. Przed wsią powiedział do Pawła, że ma zajechać od lasu. Po zajechaniu zeskoczył z wozu, za nim Cygan, który popędził do budy. Zdjął z wozu Bellę i poszedł po szpadel. Nawet nie odebrał bagnetu od Jana, kazał mu go cisnąć. Ze szpadlem poszedł w stronę lasu i przy pierwszym jałowcu wykopał dołek. Nakładł na dół sosnowych gałązek i poszedł po Bellę, którą ułożył na gałązkach i ją też przykrył gałązkami. Przysypał piaskiem, ułożył na nim mech tak, że nikt nie zauważył, że coś jest zakopane. Wtedy coś w nim pękło, gdyż był uznawany jako twardziel. Po policzkach spłynęły łzy. Odeszła jego prawa ręka do polowań na dziki. Wracając rozmyślał. Odeszła ukochana matka, a dziś Bella - jemu tak bliska i oddana, a by się wydawało że tylko pies.

Od tego momentu na dziki zaczęli chodzić coraz rzadziej. Główną przyczyną był brak dobrych psów. Teofil już nie mógł trafić na odpowiedniego psa. W rozmowie ze mną Teofil dowiedział się po latach, że ten dzik "słynny czarny" padł od kul. Pierwszą kulę przyjął na Brzózkach, tam gdzie z Bellą dostał pierwszego dzika, a następne za Laskiem naprzeciw szkółki. Gdy opowiadałem o tym Teofilowi, to w jego oczach zauważyłem zadowolenie i powtarzał: "To jednak lejba się doczekał". Podczas rozmowy z Janem jak i Teofilem wszyscy oni podkreślali, że najważniejsze były psy. Sam fakt skłucia dzika uznawali jak coś w rodzaju, że każdy by to zrobił. Z tym że podkreślali, że trzeba było być wysportowanym i wiedzieć jak skłuwać. Cóż, dla nich było to normalne, lecz trzeba zaznaczyć, że byli w odległości 120cm od dzika, a chwyt rękoma drążka był na długości co najmniej 60cm.

Ps.
Dziś po latach trudno odtworzyć na fotografiach tamte miejsca, po prostu zmieniły się: las został wycięty i nowy posadzony, przy śluzie dziś jest dziś przepust, bobry zrobiły tamę przed śluzą i Brzózki zostały częściowo podtopione przez wodą spiętrzonej strugi, Wdeckie Błotka miejsce zbioru żurawin, Węgielne część działek rekreacyjnych itp. Przez kilka lat w byłym leśnictwie Lasek istniała dzicza zagroda. Co zostało z tamtych lat? Leśna zwierzyna...

Antoni
Skórcz, 01 grudnia 2016 rok

Powrót do góry


Wywózka drewna dawniej

Jak sięgam swą pamięcią do lat dzieciństwa, to wstęp do lasu był zawsze, z tym że poruszano się wtedy przy pomocy rowerów wszelkich marek. Dominowały głównie rowery marek przedwojennych, które uratowały się przed naszymi wyzwolicielami, którzy rekwirowali wszelkie rowery jako "trofiejne" - zdobyczne. Tak w sumie dla wielu Kociewiaków rower był głównym środkiem komunikacji i to do pracy, jak i do kościoła. Pojawiły się również krajowej produkcji rowery z Rometu Bydgoszcz, jak również produkcji niemieckiej IFA i Diament z DDR. Był produkt z Rosji - słynna Ukraina, nie ciesząca się uznaniem wśród użytkowników. P

owracając do dróg leśnych to trzeba powiedzieć, że były one w należytym porządku. Drogi prowadzące do miejscowości były naprawiane poprzez nawożenie gliny na piaszczyste dukty. To przecież pan Kostek pokazał mi "Glinicę", skąd brano glinę. Wszystko było wykonywane ręcznie. Glinę ładowano na wóz, a następnie wypełniano dziury w drodze poprzez nasypanie tejże gliny. Grabiami było wyrównane, ubite i tak to wszystko trzymało, gdyż był wszędzie zachowany spad, tak że woda deszczowa spływała z drogi do rowu. W tym przypadku najczęściej struktura drogi pozwalała rosnąć białej kończynie na drodze oraz trawom. Pamiętam, jak z tej zielonej masy korzystały jelenie i sarny. Istotą tych głównych dróg była ścieżka wyżłobiona w drodze przez rowery. Najczęściej była po prawej stronie drogi, z tym że korzystali z niej wszyscy - zarówno rowerzyści jak i motocykliści. Osoby jadące lewą stroną ustępowały tym, którzy jechali prawą. Były częste przypadki, że furmani korzystali z tej ścieżki, to znaczy jedna strona kół wozu toczyła się po ścieżce. Aby wyeliminować takie przypadki, stawiano obok ścieżki pale. Widok z takiej drogi sięgał bardzo daleko i co ciekawe na drogach mniej uczęszczanych na poboczu jak i w rowach rosły grzyby, które były zbierane.

Dziś z uwagi na ciężki sprzęt transportowy do wywozu drewna nadleśnictwa utwardzają drogi i najczęściej zamykają ich dostęp poprzez stawianie wszelkich szlabanów. Nie wspominam o fakcie niszczenia dróg przez samochody wywożące drewno z lasu. Główna przyczyna to brak odpływu wody z drogi i tworzenie koryta, gdzie podczas potężnej ulewy płynie woda. Okres pozyskania drewna przypadał na okres zimy, dotyczy to głównie pozyskania drewna tartacznego. W tym czasie ścinanie drzew następowało ręcznie przy pomocy pił. Dwóch drwali ciągnęło przemiennie piłę, a zęby jej wchodziły w drewno jak w masło nóż.

Kiedyś wybrałem się z ojcem na taki zrąb i poprosiłem, abym mógł spuścić kłodę. Każdy miał działkę wyznaczoną przez gajowego lub leśniczego. Pierwszą czynnością drwali było usunięcie butem poszycia leśnego przy drzewie, ustalenie miejsca obalenia drzewa i przystępowano do tworzenia klina poprzez przemienne cięcie siekierami z boku. To wszystko było bardzo proste. Byłem pełen podziwu dla tych ludzi, że nie dochodziło do zderzenia siekier. Następnie klękano i piłowano. Jak ja próbowałem, to wtedy stwierdziłem, że przy ścince drewna jest bardzo duży wysiłek. Ciąłem wtedy z panem Stanisławem Dubielą, który zorientował się, że puchnę i to on głównie ciągnął piłę. Kłoda upadła tam, gdzie miała i wtedy przystępowano siekierami do okrzesania. Jako ciekawostkę zapamiętałem, że robotnicy mieli nakolanniki wykonane własnym sumptem, gdyż te z przydziału z nadleśnictwa nie miały wzięcia. Po prostu nie nadawały się. Grubsze gałęzie były przeznaczone na opał, tak zwane "ryzki", pozostałe z igliwiem były zbierane przez mieszkańców na opał, tak zwaną "chojnę". Po odcięciu czuba kłoda czekała na tak zwane odebranie, nabicie numeru numeratorem (gdzie przed uderzeniem robotnik ocierał o pastę koloru czarnego, którą nanoszono na kawałek filcu przyszytego do skórzanego kawałka, który był umocowany do nogawki za kolanem). Przełączanie kolejnego numeru następowało poprzez naciśnięcie rączki - tak dodawano kolejne liczby. Te numery pan Stanisław miał w małym woreczku. Jeśli dobrze pamiętam, to na numeratorze było można zamontować pięć liczb. Pan Stanisław to była tak zwana złota rączka. Dla Pana Stanisława to nie przedstawiało żadnego problemu. Byłem pełen podziwu dla niego. Odbywało się przy tym mierzenie długości przy pomocy metrowego kija zakończonego z jednej strony ostrym trójkątem, a na końcu był nóż od nacinania drzew przy żywicowaniu. Pochylony robotnik odmierzał długość kłody. Inny mierzył średnicę kłody tak zwaną klupą i nabijał numery. Na kłodzie również bito cechówką na odziomku i wierzchołku. Był to nr leśnictwa, litery LP i godło. Ta cechówka była okrągła. Cechówka do nabijania na kradzionym drewnie miała znak trójkątny. Przy odbiorze był najczęściej leśniczy lub gajowy i dwóch robotników. Po odbiorze była wyliczana masa pozyskanego drewna. Na podstawie tych wyliczeń były obliczane zarobki robotników.

Podczas wyrębu w powietrzu unosił się zapach żywicy. Posiłek robotnicy spożywali przy ognisku, gdzie podgrzewali kawę w manierkach różnego rodzaju. Były niemieckie, angielskie i rosyjskie. Ustawiane były one na obrzeżach ogniska i odkorkowywane. W trakcie podgrzewania były obracane. Widocznym znakiem podgrzania był widok wydobywającej się pary. Było czuć aromat zwykłej zbożowej kawy. Chleb również był podgrzewany. Ten posiłek był konsumowany z namaszczeniem. Każda kruszyna chleba trafiała do ust i trzeba przyznać, że bardzo był przestrzegany post. Jedni przed zjedzeniem chleba sprawdzali z czym żona obłożyła go. Kawalerowie stękali, że mama obłożyła z tym samym co wczoraj. Siedzący wokół ogniska najczęściej mieli w przypadku zimy z opadami śniegu mokrą odzież, która parowała. Po zjedzeniu posiłku następowało zapalenie papierosa. Były to najczęściej "Sporty". Część paliła papierosy w lufkach drewnianych, wykonanych samemu z drewna wiśniowego; drudzy mieli kupne. Po spaleniu papierosa następowało usunięcie peta poprzez włożenie lufki w dłoń, energiczne uderzenie powodowało częściowe rozprężenie powietrza, co pozwalało na wyrzucenie peta. W przypadku nie udania się operację powtarzano, a gdy i to nie przynosiło zamierzonego efektu, to wyciągano przy pomocy agrafki lub cienkiego patyczka. Szklane lufki były dodatkowo czyszczone przy pomocy suchego źdźbła trawy, które po przeciągnięciu było pokryte lepką, brązową wydzieliną. Ci, co umieli dobrze ostrzyć piły, czynili to również tym, co nie umieli, a pozostali ostrzyli siekiery. W tym to czasie trwały rozmowy. Wspominano okres wojny, krytykowano jakość pilników, siekier, pił, które otrzymywali z nadleśnictwa. Te rozmowy były różne, w zależności kto był, gdyż często otwarcie mówiono, że "przy nim nie można mówić, bo może udać".

Dość dużym wyzwaniem było nadanie pile odpowiedniego szranku (rozwarcie zębów piły). Wtedy to można było się dowiedzieć, który kowal umie zrobić dobrą siekierę. W początkowym okresie nikt z nich nie nosił kasków ochronnych. Wprowadzono je z chwilą wprowadzenia mechanicznych pił dwuosobowych i jednoosobowych. Wtedy też wprowadzono przewoźne schrony, które były zbudowane na drewnianych płozach i przeciągane ciągnikiem. Po skończonej pracy wszyscy udawali się do domu, tak w sumie to jeden za drugim jechał.

Po odebraniu drewna przystępowano do jego wywozu na tartak do Skórcza. Wywóz odbywał się przy pomocy wozów na kołach z obręczami metalowymi (w późniejszym okresie weszły wozy ogumione) lub na saniach, tak zwanych "psach". W tym czasie obowiązywał tak zwany "szarwark" - bezpłatnie odrobienie prac na rzecz państwa przez rolników. Ładowano kłody na wozy lub sanie przy pomocy lady (proste urządzenie do podnoszenia kłody) i wieziono na tartak, z tym że wszyscy zatrzymywali się przy leśniczówce, gdzie były wypisywane kwity wywozu. Tworzyła się przy tym kolejka. A ile było narzekania na panujący ustrój! Rolnicy ze wsi Smolniki, Ziemnianek, czy Wdy mieli wprawę przy załadunku i przy wywozie. Najczęściej na wozie lub saniach spoczywał jeden kloc i na dole był podwieszony drugi, mniejszy. Te kłody były połączone przy pomocy kiet (łańcuchów). Konie, które pracowały podczas wywozu lub zrywki, były kute, a w czasie zimy miały wkręcane w podkowach hacele, aby się nie ślizgały. Woźnice najczęściej podczas wywózki szli pieszo. Nie dlatego aby koniowi było lżej, ale aby nie zmarznąć podczas mrozu. Nieodzownym atrybutem była deka (koc), którym okrywano konia podczas przerw na posiłek. Podczas mrozów z nozdrzy koni wydobywała się para.

Z boku obserwując wydawało mi się, że praca w lesie nie była ciężka, ale to była ciężka i niebezpieczna praca.

Antoni
Skórcz, 21 grudnia 2013 rok

Ps. To opowiadanie napisałem pod koniec 2013 roku. Nie udało mi się zebrać zdjęć z tamtego okresu. Postanowiłem, że niech o tamtym okresie pracy w lasach przeczytają Ci co mogą w tej chwili zobaczyć kombajn do cięcia drewna i sprzęt mechaniczny do zrywki drewna. Napiszę również o tych, co chodzili na dzika...

Powrót do góry


Spotkanie opłatkowe w ZO PZŁ Gdańsk

12 grudnia 2016 roku na Jaśkowej Dolinie w Gdańsku odbyło się opłatkowe spotkanie myśliwych ZO PZŁ Gdańsk.

Wspólnie z kolegą Zdzisławem Kamienieckim udajemy się na nie. Byliśmy przekonani, że poprowadzi je nasz kapelan ks. kanonik dr Bartłomiej Stark. Na to spotkanie byli zaproszeni prezesi kół łowieckich, przedstawiciele Rady Okręgowej i przewodniczący Komisji. Wszystkie stoły nie zostały zajęte - po prostu część kolegów nie przybyła. Z relacji prezesa Marka Gorskiego wynikało, że takie samo spotkanie odbywało się w Kurii Diecezji Pelplińskiej. Zdzisław stwierdził, że o takim spotkaniu nic nie wie, a jako radny winien wiedzieć. Ja sprawdziłem - 13 grudnia 2016 na facebooku - faktycznie takie spotkanie się odbyło. Z zaistniałej sytuacji wynika, że ktoś z organizatorów tych spotkań nie uzgodnił terminów niekolidujących się z sobą. Ja nadal uważam, że większość osób nie rozróżnia, co to jest archidiecezja (14 w Polsce; 25.03.1992 r.) od diecezji, a to jest bardzo proste. Prezes Marek wspominał o roli patrona św. Huberta którego figura znalazła miejsce w bazylice oliwskiej. Miłym akcentem była fakt, że przybyły kapelan z każdym z nas przywitał się indywidualnie. W sali były również przemiłe nasze koleżanki z biura Panie Zosia i Małgosia, które rozprowadzały czasopismo "Echo Pomorskiej Kniei".

W między czasie na spotkanie przybywa ks. biskup pomocniczy Zbigniew Zieliński, który wspólnie z kapelanem, na prośbę kolegi prezesa Marka Gorskiego, przystępują do ceremonii. Ksiądz kapelan czyta ewangelię. Po nim zabiera głos ks. biskup Zieliński, który mówi o łowiectwie takim, jakim jest. Wspomina ekologów, którzy chronią dzieło stworzenia, którzy bardziej pochylają się nad zwierzętami jak nad człowiekiem. Dziś te środowiska walczą o prawo do zabijania nienarodzonych dzieci, chorych i starych ludzi, a nie pozwolą skrzywdzić żadnego stworzenia w jakiejkolwiek formie. Mówił o roli myśliwego w procesie otwarcia się na drugiego człowieka, uczenia miłości do przyrody i świata, właściwego korzystania z dóbr świata, jakimi obdarzył Stwórca. Nawiązując do wspominanej przez prezesa Marka figury św. Huberta w bazylice podkreślił, że nie jest to martwa pamiątka, lecz braterska atmosfera braci myśliwskiej. Życzył zdrowia i dobrych pomysłów na rzecz przyrody w naszym codziennym życiu. Życzenia skierował również do nieobecnych, jak i naszych rodzin. Podczas łamania się opłatkiem składaliśmy sobie życzenia i wtedy stwierdziłem, że jaka szkoda że nie uwieczniłem momentów dzielenia się z opłatkiem z biskupem i wykonałem kilka ujęć, gdzie takowy fakt uwieczniłem. Dotyczy to kolegów Marka Krzemińskiego i Kowalewskiego oraz innych, których nie znałem. Krzysztofowi Dymkowskiemu wykonałem ujęcie z samym biskupem Zielińskim, gdyż nie uwieczniłem samego dzielenia się z opłatkiem. Oczywiście były śpiewane kolędy i odbył się poczęstunek zorganizowany przez kolegę Wojciecha Kraińskiego. Przy naszym stoliku nalewanie barszczu przypadło koledzy Krzysztofowi i skwitowałem to, że jako komendant wojewódzki PSŁ raz może coś zrobić dla kolegów. W miłej atmosferze przebiegło kolejne spotkanie opłatkowe i szkoda, że część kolegów na nim nie było, a przecież w historii tych spotkań był po raz pierwszy biskup pomocniczy.

Antoni
Skórcz, 14.12.2016 roku

Powrót do góry


Pierwsze "szwedzkie" polowanie na "Długim"



Po mszy wszyscy udali się na zbiórkę przy leśniczówce Wdecki Młyn. Tam witam wszystkich na dzisiejszym polowaniu. Kolega Wojciech Furgalski ma sporządzoną listę myśliwych i naganiaczy. W sumie na dzisiejsze polowanie stawiła się dość duża grupa kolegów. Czuję się nadal fatalnie. Prawdopodobnie podana przeze mnie informacja o całkowitym zakazie fotografowania na dzisiejszym polowaniu miała dotyczyć tylko miejsc przebywania myśliwych na ambonach. W pierwszej części dokonuję dekoracji kolegi Stanisława Partyki Brązowym Medalem za Zasługi dla Łowiectwa. Pomimo złego samopoczucia stwierdzam, że nikt nie sfotografował tego faktu i proszę aby zrobić zdjęcie. Wszyscy twierdzą, że był zakaz robienia zdjęć. Uścisk dłoni Stanisławowi uwiecznia Michał Szkołut.

Podejmuję decyzję, że ci koledzy co mają najwięcej przepracowanych godzin na rzecz tego łowiska, mogą wybierać ambony. Do nich należy Dawid Raduński, który wybiera "na górce" - 20 przy Jelonku, Stefan Filbrandt "na dużym lesie" - 22, Zygmunt Kukliński "na Stefana" - 3. Reszta kolegów przystępuje do losowania, i tak Janusz Roliński dostaje przydział "na cyplu" - 1, Daniel Dworakowski "na dębach" - 2, Krzysztof Walkowski przy "Suchym Jelonku" - 23, Ryszard Rzozka przy "Antkowym" -4, Krzysztof Bąkowski droga "na łąki" - 5, Marian Kuźma przy "topinamburze" - A 5, Sławomir Kukliński "na zakręcie" - 6, Eugeniusz Pior na "IV" - A 4, Wiesław Jabłonka "na skarpie" - 7, Waldemar Kukliński przy "budzie" - 8, Jerzy Chyła "przy pastwisku" - 9, Tadeusz Wentowski "przy zakolach" - 10, Wojciech Furgalski przy "rowie" - 11, Paweł Szreder przy "Świętej Strudze" - 12, Maciej Lewandowski "przy płocie - 13, Zdzisław Arentewicz "przy pomniku" - 14, Leszek Lewicki "przy leżącym kamieniu oddziałowym" - 15, Stanisław Partyka przy "ambonie na uprawie" - 16, Andrzej Liedtkie przy drodze "Wiesiowe" - 21, Przemysław Lewicki przy drodze "Cisiny" - 17, Paweł Manuszewski przy "drodze na parking z figurką" - 18 i Ryszard Szumała "przy Figurce" - 19. Nagonkę tworzą koledzy Józef (Marian) Gawrzyjał, Grzegorz Szmint, Adrian Wohlert, Maciej Tomaszewski, Maciej Kasiarz i Eryk Liedtkie. Podaję na co polujemy i planowany czas zakończenia polowania - godzinę 14:00. W międzyczasie do leśniczówki przyjeżdża leśniczy Jerzy Mokwa, który informuje, że jest wycinka drewna. Stwierdzam, że to nam nie przeszkadza, gdyż tam nie będziemy polować.

Wsiadamy do samochodów i następuje rozlokowanie kolegów na ambony, gdyż poza mną i Stefanem nikt dokładnie nie zna ich lokalizacji. Udaje się wszystkich rozmieścić, z tym że Leszek, Eugeniusz i Stanisław robią to sami. Wracam do naganiaczy i podaję kierunek poruszania się naganki. Pierwszą grupę naganiaczy prowadzi kolega Józef (Marian) Gawrzyjał, ja natomiast drugą, w której okazuje się, że dwoje Maciejów pomyliło kierunki i kierują się w stronę Cisin - my idziemy do drogi w kierunku Szlagi. Ja poruszam się z Adrianem Wolhert na odległość wzrokową i otrzymuję w trakcie dziwne telefony od Ryszarda, że co tu jest grane, gdyż wszędzie pełno ludzi chodzących po lesie. Mam przerwać polowanie, bo tak nie można polować. Ta rozmowa się rwie z uwagi na słabą łączność w lesie.

W międzyczasie Krzysztof dzwoni i mówi mi o sytuacji, jaka powstała. O tym zdarzeniu dowiedział się od Rysia. Faktycznie, idąc w lesie spotykamy młodych ludzi. Kurtuazyjnie się pozdrawiamy. Na pytanie do mnie, czy polujemy potwierdzam, że tak. Ja nie posiadam broni, tylko mam ubraną kamizelkę. Dodaję, że lasu wystarczy dla państwa jak i dla nas, z tym że musimy z niego prawidłowo korzystać. Jedna z osób próbuje wyeksponować przypadek postrzelenia przez myśliwego rowerzysty. Kwituję, że rozstrzygnie to sąd i po uprawomocnieniu wyroku będzie wiadomo, kto jest sprawcą. A tak to rzuca pan pomówienie. Po tej rozmowie każdy z nas idzie w swoją stronę.

Na dwa słyszane strzały okazuje się, że Paweł Manuszewski spudłował lisa, a Dawid Raduński strzelił sarnę. Zagubieni naganiacze próbują nawiązać z nami łączność, nadal bez skutku. Idąc zagajnikiem natrafiam na legowiska dzików. Dotykam ręką - jeszcze są ciepłe. Locha wyprowadziła watahę w stronę Cisin przy ambonie, która nie była obsadzona. Telefonuje Wojciech i podaje mi, że nie warto pędzić miotu przy rzece, gdyż wszędzie jest pełno ludzi i można przypuszczać, że to jest marsz na orientację. Adrian podał mi, że widział z sześć jeleni, jak szły na Andrzeja. O tych jeleniach wspominał mi, jak przechodziłem obok ambony Eugeniusz. Przy topinamburze widzę odchodzące trzy jelenie i jestem pewny, że nie wyjdą dla myśliwych. Rozmyślając słyszę pozdrowienie jednego pana, który prosi, abym podał gdzie jest. Odpowiadam, że pomiędzy Szlagą a Wdeckim Młynem. Mówi, że musi dotrzeć na punkt. Wskazuję mu rzekę ma mapie ze starymi numerami oddziałów. Wykonuję do Wojciecha telefon, aby o 13:00 jeszcze nie kończył polowania, podam mu kiedy.

Docieramy do celu i kończymy polowanie, z tym że zbieram jeszcze myśliwych. W trakcie rozmowy wszyscy są zaskoczeni powstałą sytuacją. Niektórzy nie wykluczają bojkotu polowania. Wszyscy są zaskoczeni, że w trakcie tej imprezy, psy biegały swobodnie po lesie, samochody poruszały się drogami leśnymi - całkowita samowola. Cóż. Robimy pokot. Sygnały myśliwskie wykonywane przez Tadeusza pięknie brzmią w lesie. Następuje dekoracja króla polowania - Dawida. Dziękuję wszystkim kolegom i naganiaczom za polowanie i zapraszam na biesiadę do świetlicy we Wdzie.

Na miejscu zastajemy stoły nakryte dzięki paniom Mari (Maryli) Łuczak, Julicie i Majce Mykowskim. Przygotowanie biesiady wzięła na swe barki koleżanka Wioleta Kuklińska, której dziś nie ma z nami, ale pieczę sprawuje jej matka pani Maria (Maryla). Wszyscy z zapałem przystępują do spożywania posiłku. Miło nam było gościć Janusza Piernickiego, Lecha Kolaskę, leśniczego Jerzego Mokwę z małżonką i Juranda Kolaskę z małżonką. Wójt Sławomir Czechowski przekazał nam podziękowanie za zaproszenie na biesiadę, z uwagi na rodzinne uroczystości nie mógł uczestniczyć. O gości zadbali koledzy Jan Kulczyński, Krzysztof Walkowski i Sławomir Kukliński. Ja wraz z kolegą Danielem opuściliśmy biesiadę szybciej - Daniel gdyż miał gości w domu, ja ze względu na złe samopoczucie. W domu Wandzia przywitała mnie słowami: "Jak ty wyglądasz?! Chodzący trup!"

Po umyciu się i zażyciu leków natychmiast zasnąłem i spałem do momentu, jak zadzwonił około godziny 22:00 Zygmunt, który skwitował: "Jak nie chcesz rozmawiać, to kończymy". Odpowiedziałem, że przebudził mnie i czuję się fatalnie. Z relacji Zygmunta wynikało, że biesiada się udała, a polowanie to żenada.

Ps. Organizatorem XII imprezy na orientację Szago był Uczniowski Klub Sportowy "Włóczykij" z Osieka. Do chwili obecnej ze strony uczestników nie padło słowo "przepraszam". Uzyskując zgodę Nadleśnictwa Lubichowo byli zobowiązani o powiadomieniu kół łowieckich o tej imprezie.

W tym przypadku nasze starania - jak budowa ambon z ich rozwiezieniem, inne czynności - to koszt, który poniosło Koło. Miało to być pierwsze testowe polowanie i wyszło odwrotnie. Co prawda kilka osób przepraszało myśliwych za powstałą sytuację, natomiast większość uważała, że to my jesteśmy intruzami w lesie. Ten obszar jest ostatnim miejscem bytowania jarząbka - ostatniego kuraka, tak cennego dla fauny Borów Tucholskich.

Z uwagi na kłopoty z uzyskaniem zdjęć z tego polowania artykuł ukazuje się z opóźnieniem (nie prowadzę cenzury zdjęć). Daję zdjęcie z dekoracji medalem Stanisława. Postanowiłem, że artykuł ten 7 grudnia 2016 przekazuję pani Basi bez zdjęć, gdyż na Mikołaja łowczy nie zrobił prezentu w postaci fotografii, które wykonał.

Antoni
Skórcz, 25.11.2016 roku

Powrót do góry


Za cel wybrałem "Długie", czyli rzecz o lizawkach

Mój kontakt z łowiectwem zawdzięczam ojcu, który był leśniczym, więc z tej racji miałem możność spotykać się ze zwierzyną leśną, brać udział w dokarmianiu jej, jak również nie obce były mi polowania indywidualne, czy zbiorowe. Leśnictwo Lasek wchodziło w skład obwodu wydzielonego. Leśniczym ds. łowieckich w nadleśnictwie Lubichowo był Alfons Ossowski. Będąc chłopcem z zaciekawieniem słuchałem jego opowiadań łowieckich. Zawsze pamiętałem pana Ossowskiego jako myśliwego ubierającego się w stylu niemieckiego myśliwego. Zawsze towarzyszył mu dryling i przewieszona na szyi lornetka. Najczęściej poruszał się na rowerze, tak zwanej "balonówie" (bardzo szerokie opony, dobre na piaszczyste drogi) z ową lornetką i plecakiem. W tym "rumzaku" (Rucksack), tak mówił na plecak, był nóż myśliwski, protokoły szacowania szkód i śniadanie. Przy rannych naszych spotkaniach padało pytanie: "A coś Antoni widział?" Referowałem dokładnie gdzie i ile zwierzyny wychodzi, po ile prosiąt prowadzą lochy, po ile koźląt prowadzą kozy, czy łanie cieląt. Oczywiście również podawałem stan rogaczy (saren) i byków (jeleni). Nie omieszkałem podać padniętych sztuk, najczęściej z przyczyny postrzeleń i nie dojścia postrzałków. Co ciekawe, ranna zwierzyna najczęściej ciągnęła w miejsca na bagnach, gdzie występowała borowina. Tak w sumie to każdy ubytek zwierzyny - czy to wskutek polowania, czy padnięcia - był bardzo łatwy do stwierdzenia, gdyż określona zwierzyna żerowała w określonych miejscach. Co prawda wtedy to wszystkie śródleśne i nadrzeczne łąki były koszone. W czasie sianokosów unosił się zapach suszonego siana, a było to siano naprawdę wysokiej jakości. W przypadku wykopek ziemniaków, to najczęściej odpust w Piasecznie był wskaźnikiem, że należy kopać, tak jak pierwsze sztygi ze zbożem - na odpust w Osieku. Obserwację zwierzyny mogłem dokonywać w dwóch etapach, to jest rano tropy zwierząt na drodze do szkoły i po lekcjach, kiedy można było zahaczyć o łąki na Śmierduch czy poletka łowieckie (część tych poletek jest jeszcze do dziś uprawiana na "Długich błotach"). Najlepszą porą był okres zimy, a szczególnie ponowa. Wtedy też było liczenie zwierzyny - co prawda nie z takim zamachem jak dziś, ale cało roczna obserwacja zwierzyny przez całą służbę leśną była dokładna. Nie poruszano się samochodami, a najczęściej rowerami i motocyklami. O przebywaniu zwierzyny w określonych miejscach sygnalizowali robotnicy leśni, gdyż ona niszczyła ich uprawy czy to na własnej ziemi, czy tak zwanych deputatach. Te informacje przekazywali służbie leśnej, kiedy ich kontrolowała podczas pracy. Była to dla nich chwila przerwy. Tak w sumie to jelenie przeskakiwały płoty, a lochy wyrywały drągi z ogrodzeń, których końcówki najczęściej były cienkie. Były przypadki, że dziki podryły płot i pod drągami wchodziły na pole. Wszelkie próby połączone z prowadzeniem psów na pole z ziemniakami kończyły się tym, że pies miał przesuniętą budę podczas buchtowania dzików. Odnośnie wykładania soli to można stwierdzić, że dziś to myśliwi mają "Kanadę", sprasowane kostki lub pastę. Wtedy to trzeba było mieszać sól z gliną (proporcja 50% soli (gruboziarnista bydlęca lub sól kuchenna) i 50% gliny. Rozrabiało się to z wodą do konsystencji zagęszczonej papki i wkładało do skrzynek w formie kopczyka. Dla dzików skrzynki przybijano nisko do ściętych pni, a sarnom i jeleniom na palach. Glina musiała być czysta, bez zanieczyszczeń. Braną ją z "Buczyny". Przechodząc obok lizawek z daleka można było stwierdzić, gdzie zwierzyna brała sól, gdyż kopczyk był zniekształcony. Rzadko, ale były przypadki, że do tych lizawek dla jeleni dodawano olejek waniliowy, aby bardziej korzystały z soli. Oprócz siana wykładana była w paśnikach snopówka (snopki nie wymłóconego owsa). Jak nie brały go dziki, to wszystko było dobrze, gdyż owies schodził powoli. Jak przyszły dziki, to wszystko leżało na ziemi i najczęściej było zdeptane. Były przypadki wykładania ziemniaków odmian przemysłowych. Z tym, że był kłopot, aby je okryć przed zmarznięciem. Karmę wywożono końmi, w przypadku zalegania śniegu to przy pomocy sań (psy), które połączone były łańcuchem (kietą), a na nich spoczywała skrzynia wozu. W przypadku braku śniegu to wywożono wozami na żelaznych kołach, później weszły do użytku gumiaki (koła z oponami, tak zwane folgumy i z dętkami). Z początku to te koła były montowane na osi, na tak zwanych buksach (bez łożyska) i podczas szybkiej jazdy te koła się bujały. Koń lub para koni podczas mrozów przy chrapach miały oszronione włosy. Wozak, jak mu było zimno, to szedł obok wozu. Te konie wiedziały gdzie mają iść i co ciekawe - nie zahaczały wozem o drzewa. Również zimą była wykładana liściarka dla płowej zwierzyny, która podczas suszenia była skrapiana rozpuszczoną w wodzie solą.

Dziś zbudowanie lizawki nie nastręcza wielkich trudności. Wystarczy dobra piła spalinowa i można zrobić odpowiednią lizawkę, z tym że najlepszym materiałem na lizawkę jest osika. Ostatnio zapanowała moda na to, że lizawki są bardzo wysokie i trudno jest sprawdzić, czy jest w nich sól. Ja w tym przypadku korzystam z komórki i robię zdjęcie wnętrza i mam wszystko jak na dłoni. Czy sól jest potrzebna dla zwierzyny leśnej? Niech świadczy o tym fakt, jak Stanisław Rynkiewicz ze Skórcza opowiadał mi, że jak pracował w kółku rolniczym i posypywali drogi piaskiem z solą, to w okolicach Jeżewnicy jelenie i sarny chodziły po drodze i zlizywały sól z jezdni. Nadal część myśliwych, tych niereformowalnych, uważa że nie ma co mieć dużo lizawek w obwodzie. Na załączonych zdjęciach są lizawki z kwietnia 2014 roku, gdzie Wandzia usuwa korę, i zdjęcie z tego roku tej lizawki. Pojedyncza lizawka która stoi około 30 lat, jest szczególnie ulubiona przez sarny. W czerwcu tego roku na Gębach z Zygmuntem wykonaliśmy nową lizawkę. Aby sól szybciej rozeszła się po pniu Zygmunt polewał sól wodą, którą mu dostarczałem ze Świętej strugi.

Ps. Ta gawęda miała się ukazać szybciej, lecz skasowałem część zdjęć i musiałem wykonać nowe. Ukaże się również gawęda na temat prac w łowisku i wszystko będzie związane z obwodem nr 282 Długie - "Falklandy".

Antoni
Skórcz, 06.10.2016 rok

Powrót do góry


Hubertus oliwski i pelpliński

Ten rok jest rokiem szczególnym dla nas myśliwych, gdyż mamy być zwarci i gotowi - myślę oczywiście o walce z afrykańskim pomorem świń. Wszyscy w kraju są przejęci tą chorobą, która nakłada obowiązki na myśliwych jak i producentów trzody chlewnej. W chwili obecnej mamy policzone dziki w kraju i teraz specjaliści mogą do woli opracowywać plany zmierzające do likwidacji rozprzestrzeniania się tej choroby. Miesiąc listopad to wspomnienia św. Huberta. W tym roku centralne obchody w Okręgu PZŁ Gdańsk świętowano 22 października uroczystą mszą świętą w Bazylice Oliwskiej. Do Kół poszedł odpowiedni komunikat, jak również informacja na stronie internetowej ZO PZŁ Gdańsk. Apelowano o udział w obchodach.

W tym roku również KŁ Łoś Skórcz wystawił poczet sztandarowy w składzie koledzy: Krzysztof Walkowski, Daniel Dworakowski i Sławomir Kukliński. Sam dojazd do Oliwy w tym roku to sama męka z uwagi, że trwa remont drogi Jabłowo – Starogard i w samym mieście również remont ulic. Sam dojazd z obwodnicy do katedry to nie łatwy odcinek do przebycia. W sumie pomimo szybszego wyjazdu ze Skórcza dojeżdżamy na styk. Podczas jazdy Sławek wspomina, że mszę będzie sprawował arcybiskup Leszek Sławoj GŁÓDŹ. Stwierdziłem, że nie może, gdyż udał się z pielgrzymką do Rzymu i będzie to biskup pomocniczy. Przez to spóźnienie nie mogę zrealizować swego planu, gdyż chciałem wykonać indywidualne zdjęcia pocztów sztandarowych. W tym roku faktycznie widać że są sztandary w Kołach - tworzą piękny szpaler w bazylice archikatedralnej oliwskiej (w 1976 roku podniesiona; Archidiecezja Gdańska od 25.03.1992 roku). Sztandary wystawiły z Gdańska: ORŁ, RDLP, Hodowca, Sokół, Kolejarz, Ogar, Cyranka, Tur, Dąbrowa, Drop, Jedność, Raróg, Kulik i Sokół, Gdynia Nr 1, Wojski, Jaźwiec, WKŁ Łoś i Wojskiego, Lębork Cyranka, Tczew Szarak, Knieja, Wejherowo Jeleń, i Głuszec, Starogard Ryś i Rogacz, Kartuzy Łabędź i Głuszec, Sierakowice Słonka, Śliwice Bractwo św. Huberta, Kościerzyna Nemrod, Sopot Odyniec, Okoniny Leśnik , Pruszcz Cyranka i Skórcz Łoś. W porównaniu do roku ubiegłego jest o pięć pocztów sztandarowych więcej. Mszę celebruje biskup pomocniczy Zbigniew Zieliński. W swej homilii nawiązuje do naszego patrona św. Huberta. Wskazuje na rolę myśliwych i leśników w troszczeniu się o naturę, odkrywanie piękna świata przyrody, prowadzenie zrównoważonej gospodarki, gdzie dziś mamy do czynienia z przypadkami braku miłości do przyrody i do drugiego człowieka. Mamy naśladować cnoty św. Huberta, który będzie nas chronił od wszelkich niebezpieczeństw. Przebywając w bazylice jestem pod jej wrażeniem. Każda budowla sakralna ma indywidualny swój wystrój wewnętrzny, swój specyficzny urok i akustykę tak ważną dla wiernych lub występujących osób i zespołów muzycznych. Przebieg mszy - zgodnie z przyjętym rytuałem, oczywiście z elementami wystąpień przedstawicieli myśliwych na czele z prezesem OR PZŁ w Gdańsku kol. Markiem Gorskim. Po zakończonej mszy udajemy się do domów, gdyż mamy uroczystości rodzinne i nie udajemy się na drugą część na Jaśkową Dolinę, na biesiadę myśliwską.

Hubertus pelpliński
Dzień 12 listopada to msza Hubertusowska w Pelplinie. Na ten dzień nie udało mi się zorganizować trzeciej osoby do pocztu sztandarowego w Kole. W tym dniu większość kolegów miała pilne prace lub uroczystości rodzinne, gdzie ich obecność była konieczna. Sam w sumie to spowodowałem, że Koło musi wystawić poczet sztandarowy, gdyż potwierdziłem naszą obecność Zdzisławowi Kamienieckiemu, który się pytał w imieniu łowczego Jana Mazurowskiego z KŁ Szarak Tczew. Do Pelplina udaję się z Krzysztofem Walkowskim, a Czesław Krocz jedzie z żoną i mamy się spotkać na parkingu przed bazyliką katedralną (od 1965 roku). Krzysztof postanawia jechać na Pelplin przez Jabłowo i tam znowu czekamy na możliwość przejazdu, gdyż ruch jest regulowany światłami. Czekamy spory czas, tak długi że Krzysztof postanawia ruszać aby ominąć czekających na jazdę w kierunku Starogardu. Manewr ten jest właściwy i już bez przeszkód jedziemy w kierunku Pelplina. Przed wjazdem do Pelplina z daleka jest widoczny oświetlony krzyż na górze Jana Pawła II. Na parkingu oczekuje nas Czesław i przystępujemy do zmontowania sztandaru, ubrania szarf i rękawiczek. W tym czasie wjeżdża na parking prezes KŁ Krogulec kolega Antoni Piernicki z małżonką Izabelą, z którymi się witamy. To dzięki Pani Izabeli Piernickiej pozostajemy w kurtkach, gdyż zapewnia nas, że w bazylice jest chłodno i w samych mundurach możemy zmarznąć (faktycznie chłód panował w bazylice i była to porada od serca). Wspólnie udajemy się do bazyliki, gdzie spotykam kolegę Ignacego, który informuje, że będziemy szli w procesji do ołtarza za krzyżem. Dociera drugi poczet sztandarowy z KŁ Szarak Tczew w składzie Marcin Januszewski, Karol Przygodzki i Olgierd Wojtuszkiewicz oraz sztandar Bractwa Świętego Huberta ze Śliwic, którego chorążym jest kolega Andrzej Watta-Skrzydlewski. Wykonuję kolegom pamiątkowe zdjęcie. W tym czasie dociera kolega Jan Mazurowski, który jest drugą osobą w poczcie bractwa. To bractwo wyróżnia się pięknymi pelerynami z wizerunkiem św. Huberta. Mówię do Krzysztofa, że podobni są do formacji wojskowej podhalańczyków. Krzysztof stwierdza, że takie peleryny by mógł mieć nasz poczet sztandarowy. Na pewno ma rację. W trakcie rozmowy kolega Andrzej podaje, że mieszka przy Śliwicach. Na to młody ksiądz Piotr Lipkowski odpowiada, że pochodzi z Osówka. Dodaję, że „z pańskiego Osówka” i się śmiejemy. Na jego pytanie dlaczego tak się potocznie mówi odpowiadam, że wiem, gdyż przed laty miałem możność pracować w Osiecznej. Za chwilę ruszamy w procesji. Nasz sztandar jest drugi, za nami Szarak. Podchodzimy do prezbiterium, oddajemy honory i stajemy po prawej stronie ołtarza. Mszę celebruje ks. infułat Tadeusz Brzeziński i ks. kanonik Janusz Szulist. Oprawę muzyczną wykonuje dodatkowo Capella Zamku Rydzińskiego pod kierownictwem artystycznym Mieczysława Leśniczaka. Oczywiście nie można pominąć ojca i syna, to jest Kazimierza i Karola Krostkowskich, grających na rogach.

Pięknie brzmi głos solisty Sławomira Olgierda Krama śpiewającego Awe Maryja - przecież to profesor. W ławkach zauważam burmistrza Pelplina Patryka Demskiego, Zdzisława i Bożenę Kamienieckich, Kazimierza Bigusa i Romana Kinowskiego z małżonkami, Stanisława Wysockiego, Piotra Radomskiego, Jana Myśliwca oraz małżonki Jana Mazurowskiego i Ignacego Stawickiego. Koledzy myśliwi Ignacy Stawicki i inż. nadzoru nadleśnictwa Starogard Jan Banacki czytają lekcje z ambony. Kazanie głosi ksiądz infułat. Nawiązuje w nim do roku Miłosierdzia Bożego i obchodów 1050 – lecia Chrztu Polski oraz jak każdy z nas odnajduje drogę do Boga. Wskazując na obraz Jezusa wspomina, że pokazując go dzieciom one zauważyły że Jezus patrzy na nich zawsze, pomimo że oni się przemieszczają wobec obrazu. Kończy swe kazanie słowami: „Czy zastanawialiście się drodzy bracia i siostry, dlaczego wybraliście św. Huberta na swojego patrona? Nie dlatego, że jeździł pięknie konno; nie dlatego, że pięknie polował, ale dlatego że na swej drodze spotkał Jezusa i wystarczyło jedno spotkanie, aby do niego przylgnąć i aby w pięknej naturze odnaleźć jeden z największych cudów świata.” Trwającą w bazylice mszę świętą bezpośrednio transmituje Radio Pelplin. Być może ci myśliwi, którzy nie mogli przybyć na nią ze względów zdrowotnych, jak i osoby podeszłe wiekowo ,mogły wysłuchać muzyki myśliwskiej. Msza dobiega końca. Głos zabiera kolega Jerzy Pauch, który dziękuje celebransom w imieniu głównego organizatora Leszka Melera, który nie mógł być obecny na tej mszy, muzykom, soliście i organiście oraz wszystkim sponsorom i kolegom biorącym udział w organizacji mszy hubertusowskiej. Zostają wręczane kwiaty ks. infułatowi, burmistrzowi, muzykom. Po mszy odbywa się koncert muzyki w wykonaniu Capelli Zamku Rydzyńskiego z udziałem solisty. W programie muzyka myśliwska i patriotyczna. Pięknym akcentem było nawiązanie do obchodów Święta Niepodległości poprzez możliwość wspólnego śpiewania pieśni „Przybyli ułani pod okienko”, „Jak to na wojence”, „Ułani, ułani malowane dzieci”, „O mój rozmarynie”, „Wojenko, wojenko” i „Pierwsza Brygada’’. W tym to czasie możemy usiąść w ławkach i wysłuchać koncertu. W trakcie koncertu nasuwa mi się myśl, że przecież w czasie okupacji budynki kurii pelplińskiej (chełmińskiej) były szkołą policji niemieckiej. Po koncercie jesteśmy wszyscy zaproszeni przez ks. inf. Brzezińskiego na poczęstunek do sali kominkowej - na bigos myśliwski, którego wystarczy dla każdego. Po wyjściu z bazyliki sztandar zostaje umieszczony w pokrowcu i udajemy się na poczęstunek. Idąc, ja myślałem, że Czesław nas prowadzi, natomiast Czesław myślał, że ja i tak że musieliśmy się cofnąć, gdyż skręciliśmy za szybko w lewą uliczkę. Na miejscu faktycznie unosił się zapach bigosu i kawy. Przy poczęstunku prowadziliśmy rozmowy z kolegami na tematy łowieckie. Co prawda jeden z kolegów stwierdził, że pomimo pełni i tak dość kolegów na mszę przyjechało. Ja skwitowałem, że nadal w Kołach trwa „renowacja sztandarów” i dlatego tylko z Kociewia były aż dwa.

Wraz z Antonim i Izabelą Piernickimi postanawiamy opuścić biesiadę, żegnamy się z ks. inf. Brzezińskim i kolegami, którzy jeszcze pozostają. Wracając na parking do samochodu jesteśmy z Krzysztofem pod wrażeniem dla organizatorów tej uroczystości, że dzięki takim kolegom mamy właściwy kulturowy przekaz łowiectwa dla społeczeństwa.

Ps. Artykuł byłby szybciej na stronie internetowej, lecz z uwagi na oczekiwanie na zdjęcia, których do mnie w końcu nie nadesłano, postanowiłem przekazać bez części zdjęć.

Antoni
Skórcz, 18.11.2016 rok

Powrót do góry


Sztandary w skórzeckim kościele w Narodowe Święto Niepodległości

Listopad to szczególny miesiąc w roku, gdzie święta kościelne, państwowe i myśliwskie zazębiają się. My myśliwi obchodzimy swoje święto 3 listopada - św. Huberta. Dzień 11 listopada - Narodowe Święto Niepodległości w naszym mieście Skórczu czcimy udziałem w Mszy świętej w kościele pod wezwaniem Wszystkich Świętych. W tym roku mszę sprawował ks. radca proboszcz Dariusz Ryłko. Uczestniczyli radni RM Skórcz wraz z burmistrzem Januszem Koseckim i pracownikami Urzędu Miasta. Brali udział również mieszkańcy miasta i wsi wchodzących w skład parafii Skórcz.
W tym roku Mszę św. uświetniły poczty sztandarowe. Szkoła Podstawowa Skórcz wystawiła poczet sztandarowy w składzie: uczniowie Wiktor Kreja, Bartosz Rezmer, Oliwia Feister, Klaudia Marciniak, Oliwia Heubner i Zofia Kokoszyńska. Ten skład jest podwójny z uwagi na młody wiek uczniów i zmianę w poczcie sztandarowym podczas mszy. Opiekunką z ramienia szkoły była Teresa Łangowska-Kalbarczyk. Publiczne Gimnazjum Skórcz wystawiło poczet sztandarowy w składzie: Jarosław Erdanowski, Julianna Kozera i Michalina Hinc, opiekunka - A. Urmańska. Zespół Szkół Ponadgimnazjalnych Skórcz: kadeci Judyta Rocławska, Nikola Kurowska i Andrzej Prabucki. Ochotnicza Straż Pożarna Skórcz: druhowie Adam Chojnacki, Szymon Lange i Kamil Rogowski. Koło Łowieckie "Łoś" Skórcz: myśliwi Krzysztof Walkowski, Wiesław Jabłonka i Sławomir Kukliński. Poczty te zwyczajowo zgromadziły się przed kościołem w okolicach zakrystii. Ostatnich porad udzielał kolega Krzysztof. Wraz z opiekunkami ustalono, gdzie mają stanąć sztandary. Poczty sztandarowe weszły do kościoła głównym wejściem i ustawiły się w prezbiterium. W tym roku po raz pierwszy mieliśmy poczet sztandarowy w wojskowym umundurowaniu, kadeci pięknie się prezentowali. Sztandary pięknie komponowały się w scenerii skórzeckiej świątyni. Szkoda tylko, że na czas mszy świętej nie skierowano światła reflektorów na płaty sztandarów, bardziej widoczne byłyby orły oraz krzyż. Te symbole były widoczne podczas salutowania sztandarów. Nie opisuję przebiegu Mszy świętej, gdyż zrobią to lepiej fachowcy. Ja natomiast postanowiłem wyeksponować tych, którzy byli w pocztach sztandarowych. Co prawda proboszcz podziękował im za udział ja to zrobiłem imiennie. Co prawda proboszcz podziękował im za udział ja to zrobiłem imiennie.

Antoni
Skórcz, 11.11.2016 rok

Powrót do góry


Hubertus 2016 w Kole Łowieckim "Łoś" Skórcz

W tym roku kolejny Hubertus w naszym kole przypadał w obwodzie nr 282 "Długie". Jak zwykle miała się odbyć msza w kościele w Kasparusie, a biesiada myśliwska w sali OSP miejscowej jednostki. Z uwagi że w dniach 5 i 6 listopada sala była już wynajęta, trzeba było poszukać innego miejsca. Udałem się do księdza Mariusza Herolda w Wdzie, który wyraził zgodę na mszę hubertusowską w kościele pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa. Kolega Stefan Filbrandt zaproponował, aby biesiadę odbyć w byłej szkole. Pani Danuta Knitter opiekująca się świetlicą podała mi, że na ten dzień sala jest wolna, z tym że wszelkie formalności z wynajęciem sali trzeba załatwić w UG Lubichowo. Załatwienie tej formalności dzięki Kazimierzowi Bielińskiemu i Katarzynie Wachnik nie stanowiło żadnego problemu. Podczas ustalania mszy poinformowałem księdza, że msza ta będzie w koncelebrze z tych względów, że mamy w kole stażystę ks. Krzysztofa Kocha. Proboszcz zaproponował, że ks. Krzysztof Koch może sam odprawić mszę. Poprosiłem, żeby proboszcz jednak również odprawiał, gdyż może zaistnieć przeszkoda, gdyż ks. Krzysztof poza probostwem w Kościelnej Jani ma inne obowiązki w Kurii Pelplińskiej.
Przygotowania do polowania były pracochłonne (można poczytać w kolejnych gawędach, które się ukażą). Na posiedzeniu zarządu 3 listopada złożyłem sprawozdanie odnośnie przygotowań do tego naszego święta, które zostało zaakceptowane przez członków Zarządu. 4 listopada spotkałem się kolegą Janem Kulczyńskim, który był opiekunem stażysty ks. Krzysztofa i przekazałem podpisany przez Zarząd dzienniczek stażysty. W tym samym dniu pojechałem jeszcze w łowisko zobaczyć, czy jest zwierzyna. Na podstawie tropów i pobieraniu karmy można było przyjąć, że są jelenie, sarny i dziki. Wyłożyłem również ziarno kukurydzy z myślą, że uda się na polowaniu pozyskać dziki i tym samym zrealizować zalecenia nadleśniczego odnośnie pozyskania dzików, jak również zrealizować apel ministra środowiska prof. Jana Szyszko. Wieczorem ze Sławkiem Kuklińskim pojechaliśmy do Wdy, gdzie pani Dorota Knitter pokazała pomieszczenia, z których będziemy korzystać.
Rano 5 listopada wspólnie z Michałem Szkołtem jedziemy do Wdy. Przed kościołem są już koledzy myśliwi. Wspólnie z kolegami Wojciechem Furgalskim, Marianem Kuźmą i Zdzisławem Arentewicz udajemy się na miejscowy cmentarz, aby zapalić znicze na grobach kolegów myśliwych. Pamiętałem, że na początku cmentarza po prawej stronie winien być grób kolegi Mariana Szeląga, niestety nie możemy znaleźć. Idziemy dalej do grobów kolegów. Odnajduję Henryka Grabana, a Wojciech Zenona Alfuta. Zapalamy równie znicze przy grobach ks. kanonika Alfonsa Fąfary i ks. radcy Kazimierza Litewskiego - więźnia obozu koncentracyjnego w Dachau. Wracamy i nadal szukamy grobu Mariana. Odnajduje go kolega Marian. Zapalamy ostatni znicz. Wracamy do kolegów. Jest już ks. kanonik Krzysztof, którego przywiózł kolega Jan Kulczuński. Jest również kolega sygnalista Tadeusz Wentowski, którego proszę, aby ustalił z organistą Stanisławem Szwedą, kiedy będzie grał na rogu. W międzyczasie byłem dwukrotnie w zakrystii, gdzie za pierwszym razem poinformowałem proboszcza Herolda, że będę chciał podziękować wszystkim za udział w mszy świętej i drugi raz, że będzie grał na rogu sygnalista. Przed wejściem do kościoła poprosiłem kolegów, abyśmy usiedli w ławkach razem, nie byli rozsiani po kościele. Poczet sztandarowy w mundurach wyjściowych w składzie kolega Krzysztof Walkowski, Daniel Dworakowski i Sławomir Kukliński wkroczył do świątyni i wtedy poczułem, że być może nie będę w wstanie nic powiedzieć. Przypomniały mi się lata dzieciństwa. Przecież w tej świątyni byłem ochrzczony, przyjąłem I Komunię Świętą i byłem bierzmowany (będę o tym wspominał podczas podziękowania). Patrząc na te małe ławki poczułem ściskanie w gardle. Tak, faktycznie w nich siedziałem. Kościół jest bardzo zadbany, podobnie jak i miejscowy cmentarz, co świadczy, że proboszcz jest dobrym gospodarzem, a przecież ma pod opieką jeszcze jeden kościół - pod wezwaniem Matki Bożej Królowej Polski w Ocyplu (budowniczym tego kościoła był śp. Ks. kanonik Alfons Fąfara). Mszę w intencji żyjących myśliwych o łaski św. Huberta sprawuje proboszcz Mariusz Herold, natomiast w intencji zmarłych myśliwych ks. kanonik Krzysztof Koch. Proboszcz w ciepłych słowach wita nas myśliwych jak również ks. Krzysztofa. Wspomina że niedawno odprawiał mszę hubertusowska w kole "Rogacz" i stale się uczy o przyrodzie i świecie natury. Dzisiejsza msza święta Hubertusowska jest szczególna w naszym Kole, gdyż odprawiana jest przez dwóch koncelebransów. Kazanie głosi nasz kolega ks. Krzysztof, który podkreśla, że słowa "siostry i bracia" może w tym gronie zastąpić słowami "koleżanki i koledzy". Cóż, widać że znany mu jest język łowiecki pomimo że podkreśla, że stale się go uczy. Spotykamy się na najważniejszej czynności kościoła, jaką jest najświętsza Eucharystia. Chcemy uczcić istnienie naszego koła (65 lat) i za pośrednictwem naszego patrona podziękować Bogu. W swym kazaniu ksiądz nawiązuje do kultu św. Huberta, wspominając że dla niektórych (tych myśliwych o długim stażu) to jest znana postać, lecz w dniu naszego święta trzeba o nim mówić. Wspomina, że św. Hubert musiał być sławny, gdyż o nim powstało aż 7 życiorysów. Prowadził początkowo hulaszczy tryb życia do momentu, gdy podczas jednego z polowań pojawił się jeleń, który w porożu miał krzyż. Jeleń ten przemówił ludzkim głosem. Był to głos Boga, który zapytał: "Hubercie, czemu oddajesz się hulaszczemu życiu?". Od tego momentu odmieniło się całe życie Huberta, który inaczej zaczął patrzeć na świat, nawet został biskupem - dokonał przemiany tak istotnej dla nas wszystkich. Ks. Krzysztof wspomniał również, że wielu ludziom myśliwi kojarzy się z tym, który poluje i po łowach się bawi. Nikt za bardzo nie chce widzieć, że nie kto inny jak myśliwy dba o piękno natury, o zwierzynę. Na każdym naszym spotkaniu, czy tym opłatkowym czy innym, ukazujemy rolę myśliwego, jego troskę o zwierzynę, właściwe dokarmianie. Ten wachlarz wszelkich czynności jest większy niż tylko polowanie. Dziś gdy mamy nagonkę na myśliwych, tym bardziej musimy pokazywać co robimy dla polskiej przyrody. Jako przykład podał, że w Polsce jest nie do pomyślenia, żeby podczas pieszych pielgrzymek nie spotkać na trasie dzikiej zwierzyny. Sam był niedawno na pieszej pielgrzymce do Santiago de Compostela w Hiszpanii i zdziwiło go, że nie spotkali podczas wędrówki żadnej zwierzyny. Na pytanie do mieszkańców co się stało ze zwierzyną, nie otrzymał odpowiedzi. Polskie łowiectwo jest na wysokim poziomie. Nie może pozwolić na zniekształcenie tego obrazu. Myśliwy to nie ten, co pojawia się z bronią w lesie na polowaniu, ale to ten, który cały rok dba o otaczającą nas przyrodę i o zwierzęta. Nie można indywidualnych przypadków myśliwych, czy kół, które łamią kanony łowiectwa, utożsamiać z wszystkimi myśliwymi. Swe kazanie zakończył słowami: "Myśliwy dba o piękno stworzonego przez Boga świata. Amen". Podczas przekazania znaku pokoju ks. Krzysztof podszedł do myśliwych. Cóż, przychodzi chwila, że jako prezes muszę podziękować księżom i kolegom myśliwym. Idąc czuję, że nogi robią się jak z waty. Proboszcz poprawia mi mikrofon. Cóż, głos mój się łamie, czuję, że nie będę w stanie powiedzieć tego, co chciałem. A miałem ksero (wykonał mi kolega Jasiu Kulczyński) z książki wydanej 61 lat "Przewodnik-Informator Łowiecki o łowiectwie". Teraz pisząc zacytuję, bo jest taka możliwość, po prostu emocje opadły:

"Zasady ogólne 1. Nie ma łowiectwa bez hodowli. Kto nie przeprowadza w łowisku zabiegów hodowlanych, ograniczając swą rolę do eksploatowania zwierzostanu, nie jest myśliwym, lecz szkodnikiem uszczuplającym bogactwo narodowe. 2. a) Kto mając prawo strzelania zwierzyny płowej czy czarnej strzela bez wyjątku do każdej napotkanej sztuki, nie bacząc, że jest to sztuka przyszłościowa, cenny dla łowiska reproduktor albo matka od młodych, nie różni się niczym od zwykłego kłusownika i zasługuje na wykluczenie z szeregów PZŁ. b) Kto przestępstwo to popełnia z chęci zysku tym bardziej zasługuje na wykluczenie z szeregów PZŁ. 3. a)Kto poluje w sposób niebezpieczny dla otoczenia, chociażby to nie powodowało natychmiast nieszczęśliwego wypadku, powinien zostać z polowania usunięty. b) Kto czyni to stale i systematycznie, powinien mieć odebrane pozwolenie na broń."

Dziękuję wszystkim za udział w mszy. Być może w tym kościele pierwszy raz rozbrzmiewa głos rogu myśliwskiego, jak również pierwsza msza Hubertusowska. Celebransom przekazuję pamiątkę w postaci parostków na desce i proszę kolegów Wojciecha Furgalskiego i Wiesława Jabłonkę o przekazaniu dwóch świec dla kościoła. Na nich jest wizerunek Jezusa z napisem "Jezu ufam Tobie". Wspominam, że jest to moje pożegnanie z łowiectwem z racji wieku, w tym sensie, że muszą młodzi przejąć zarządzanie i tym samym moja nazywana przez niektórych kolegów "dyktatura" się kończy. Proboszcz Mariusz dziękuje za dar i pamiątki. Błogosławieństwo kończy naszą uroczystą mszę. Udaję się do zakrystii, gdzie jeszcze raz dziękuję za celebrację mszy i wręczam znaczki koła proboszczom oraz zapraszam na biesiadę. Obaj nie mogą uczestniczyć - proboszcz Mariusz ma mszę świętą, a kolega. ks. Krzysztof musi być na uczelni w Toruniu. Na ulicy przy kościele do zaparkowanych samochodów wsiadają koledzy i udają się na miejsce zbiórki do leśniczówki Wdecki Młyn. Co było na polowaniu w następnej gawędzie.

P. S.
Nie wykonano zdjęć na cmentarzu, podczas przekazania świec jak i grupowego zdjęcia myśliwych przed kościołem. Faktycznie w tym dniu źle się czułem, gorączka dawała o sobie znać i tylko z powodu, że była to msza hubertusowska z okazji 65- lecia, uczestniczyłem w niej pomimo choroby.

Antoni
Skórcz, 10.11.2016 rok

Powrót do góry


Zajączek

Dziś w godzinach rannych, około godziny 8:00, udałem się na groby masowe w lesie Zajączek, konkretnie do grobów nr 43 i 44, aby zapalić znicz. Jest to nasza "Mała Golgota Skórzecka", gdzie dwukrotnie odbył się apel pamięci ofiar II Wojny światowej. 77 lat temu, 28 października 1939 roku, w tym miejscu Niemcy zamordowali nadleśniczego nadleśnictwa Drewniaczki Antoniego Tinza. Antoni Tinz, urodzony 8 kwietnia 1896, przeżył tylko 43 lata, w tym 59 dni okupacji niemieckiej. Był jedną z osób na Pomorzu, która zginęła w ramach przeprowadzonej akcji eksterminacyjnej Intelligenzaktion z rąk bojówki paramilitarnej Selbstschutz. Czy brały udział w tym inne policyjne służby? Nie wiadomo. Dziś, będąc w tym miejscu, na skrzyżowaniu dróg leśnych wykonałem zdjęcia - stojąc na drodze Skórcz - Smolniki-Lasek- Wda. Przy drodze znajdują się tablice informujące o grobach masowych. Aby dojść do grobów mam do pokonania 150 metrów. Ciekawy jestem, jaka w tamtym czasie była pogoda, bo dziś jest pogodnie. Przy drodze do grobów złocą się liście brzóz. Idąc do grobów wykonuję zdjęcia. Zapalam znicz przy krzyżu, klękam, odmawiam modlitwę za zmarłych. Panuje cisza w lesie. Słychać tylko szum wiatru w koronach drzew. Przez drzewa przebija słońce. To dla mnie chwila zadumy. Być może dowiemy się więcej o tej zbrodni. To miejsce, w ramach planowanego wyjazdu śladami historii swojej rodziny, chcą odwiedzić wnuczka Antoniego Agnieszka Tinz-Dziedzic ze swym ojcem Zdzisławem Tinzem Pamięta on tylko, że ojciec leży w mogile zbiorowej. Po wojnie z matką - wdową Marią Tinz - osiedlił się na Śląsku i nigdy nie wracał w rodzinne strony. Likwidacja nadleśnictwa Drewniaczki nastąpiła 31 grudnia 1972 roku. Pozostał budynek, w którym mieściło się nadleśnictwo. Dziś zamieszkują go osoby związane z pracą w lasach. Dzięki pomocy Roberta Glinieckiego ustaliłem, że dniem tygodnia, w którym zginął ostatni przedwojenny nadleśniczy, była sobota.

P. S.
Nie udało mi się nic więcej ustalić o Antonim Tinzu. W internecie co prawda, gdzieś podczas szukania informacji o lasach, natrafiłem na to nazwisko. Trudno mi dziś powiedzieć, czy może ktoś wie więcej. Jeżeli wie - niech napisze. Bo przecież leśnicy z nadleśnictwa Lubichowo mogą być dumni, że kontynuują dzieło Antoniego Tinza.

Antoni
Skórcz, 28.10.2016 rok

Powrót do góry


Pierwsze zbiorowe na "Skórczu"

23 października 2016 zgodnie z grafikiem planowane jest pierwsze zbiorowe polowanie w obwodzie łowieckim nr 259 "Skórcz". Ma je prowadzić kolega Zygmunt Kukliński z Czesławem Kroczem. 22 października byliśmy na mszy hubertusowskiej w bazylice oliwskiej i wracając z niej Waldek Kukliński pytał się, czy będę na tym polowaniu. Stwierdziłem, że muszę jeszcze wykonać pewne czynności z polowaniem hubertusowskim, które prowadzę i nie będę brał udziału.

W sumie dzięki namowie Wandzi udaję się na to polowanie. Zabieram się z Waldkiem, z którym zabrali się jego syn Patryk i koledzy Krzysztof Walkowski i Piotr Rudnik wraz z psem. Zbiórka jest przy strażnicy OSP Kierwałd. Na miejscu są już inni koledzy. Zygmunt dokonuje spisu myśliwych i, co ciekawe, że korzysta z okularów. Cóż, faktycznie, już się starzejemy. Odprawa myśliwych wraz losowaniem stanowisk - na tym polowaniu jest 3 myśliwych z innych kół, którzy zostali zaproszeni przez kolegów jest taka możliwość w naszym Kole. Pierwsze pędzenie odbywa się na dużym lesie przed Lipią Górą - bez żadnych efektów. Drugie pędzenie przy "Ordonie" - mnie przypada stanowisko pomiędzy Wiesiem Jabłonką a Krzysztofem Walkowskim. Stoją obok rzeczki Jonki, w której przybyło wody. Związane jest to z ostatnimi opadami. Oczekując na zwierzyna wydaje mi się, że naganiacze wołają dziki, ale to odgłos psa daje taki efekt. Z oddali dobiega odgłos dwóch strzałów. Okaże się, że to łowczy Krzysztof Bąkowski strzelał do lisa i Waldek poprawił strzał, była to godzina 9:55. Zapada decyzja, że bierzemy tak zwane "Bocianie gniazdo" - i tu również bez strzału. Ktoś na miejscu zbiórki podaje, że będzie brany miot "Przy młynie" (wszystkim poprawiają się humory, gdyż to jest miot, gdzie zawsze spotyka się zwierzynę - ciekawe co tym razem będzie). Tu przypada mi stanowisko przy rzece Jonka, gdzie pięknie rozlega się dźwięk spadającej wody przelewającej się przez tamę zrobioną przez bobry na tym cieku wodnym. Z lewej strony dobiega odgłos strzału. To Waldek jednym strzałem kładzie wycinka. Po pewnej chwili widzę za rzeczką, jak idą jelenie, to jest łania licówka, łańka i byczek, które przystają. Mam ich jak na dłoni, lecz prowadzący nie zezwolił na strzał w miot do zwierzyny płowej. Jelenie po chwili ruszyły. Za moment padł strzał. Tym razem strzelał Czesław Krocz. Strzał ten okazał się pudłem. Był sprawdzany przez psa Piotra Rudnika. W tym to czasie koledze Wiesiowi wyjechał lis, do którego dwa razy strzelał. Dzięki ucieczce do nory nie można było stwierdzić, czy strzał był śmiertelny. Z relacji Wiesia wynikało, że na pewno go trafił. Szkoda że psy były zajęte jeleniami, ale to tak bywa w życiu. Wszyscy udajemy się pod Majewo, gdzie będzie brany miot "Baby" i przy "Wierzbie". W tych dwóch miotach również pokojowo, bez strzału. Widziałem zające - też dobrze. Był jeszcze miot przy "Gruszy", gdzie również miałem możność zobaczyć zająca. Teraz jedziemy się w kierunku "Partyki", gdzie bierzemy teren z lewej i prawej strony - nadal bez strzałów. Prowadzący ogłasza koniec polowania i udajemy się na miejsce zbiórki.

Organizowany jest pokot, gdzie na rozkładzie jest dzik i lis. Prowadzący podsumowuje przebieg polowania. Dziękuje wszystkim za udział. Dokonuje dekoracji króla polowania - kolegi Waldemara (syn) przez prowadzącego Zygmunta (ojciec). Rozpoczyna się biesiada przy ognisku - jak zwykle kiełbaski pieczone na ogniu (Zygmunt przywiózł olchowe drewno do ogniska).

Tak dobiegło polowanie na "Skórczu". Było faktycznie udane. Dopisała pogoda, gdyż nie było opadów deszczu podczas polowania. W tym obwodzie na poletku uprawiany jest topinambur. Część sadzonek jest przeznaczana do zakładania nowych poletek w innych obwodach. Zygmunt ma zawsze obawy, że nie będzie tego topinamburu. Okazuje się, że przy odpowiedniej uprawie jak i nawożeniu nie ma takiej obawy. W tym roku faktycznie na tym poletku wyrósł on miejscami na wysokość ponad 4,5 metra i miejscami kładzie się na ziemię. Prace na poletku wykonywane są przy użyciu sprzętu rolniczego kolegi Waldemara i ciągnikiem łowieckim. W obwodzie tym posiadamy pas zaporowy, gdzie wykładane jest ziarno kukurydzy, lecz z uwagi na fakt, że jest to obwód polny, występują szkody w uprawach zbóż, a szczególnie w uprawie kukurydzy. Szkody pokrywane są z pieniędzy Koła. Dokonuje się ochrony pól przez dyżury myśliwych i zakup elektryzatorów do grodzenia pól. Mankamentem tego obwodu jest to, że został przedzielony przez środek autostradą A1 i siedząc na ambonie myśliwi są narażeni na hałas przejeżdżających pojazdów. Zwierzyna przyzwyczaiła się do hałasu.

P.S.
W porównaniu do polowania w obwodzie nr 298 "Frąca" to duży sukces, bo tam nic nie było na rozkładzie.

Antoni
Skórcz, 23.10.2016 rok

Powrót do góry


"Diana" zaprasza!

Wyjazd do koła łowieckiego "Diana" w Pońcu był w pewnym stopniu dla mnie zaskoczeniem. Co prawda Zdzisław Kamieniecki wspominał mi, że nasza Komisja ds. Zwierzyny Drobnej przy OR PZŁ w Gdańsku otrzyma zaproszenie od OR PZŁ w Lesznie, gdzie będziemy mogli bezpośrednio zobaczyć efekty hodowli tego ptaka w łowisku. Wspominał, że być może będzie możliwość zapolowania na kuropatwy. W sumie to zapomniałem o tej sprawie i po cichu liczyłem, że nie pojadę w Leszczyńskie. W tygodniu otrzymałem telefon od Zdzisława, że w sobotę 15 października o godzinie 12:00 ma być wyjazd do Leszna i mam ze sobą zabrać broń i amunicję. Tą wiadomością byłem zaskoczony. Na sobotę miałem zaplanowane prace w łowisku "Długie".

Cóż, Wandzia pomaga mi się spakować i Grześ zawozi mnie do Rajków. Czekamy ze Zdzisławem na pozostałych kolegów. Samochód terenowy jest dzięki uprzejmości kolegi Jasia Żygowskiego, który go prowadzi. Wraz z nim jedzie Michał Laska i Jasiu Mazurowski. Na miejscu pakujemy swoje bagaże i broń. Michał wprowadza do nawigacji GPS trasę. Miejscem docelowym jest Rokosowo. Zdzisław jak i Michał już tam byli i znają trasę. Zdzisław zajmuje miejsce obok kierowcy Jasia, ja na tylnym siedzeniu za kierowcą, w środku nas Jasiu i za Zdzisławem Michał. Po dojechaniu do autostrady A1 w Ropuchach kierujemy się na Toruń. W trakcie jazdy Zdzisław informuje nas, że w leszczyńskim były deszcze i być może nie odbędzie się polowanie na kuropatwy. Jadąc autostradą możemy podziwiać krajobrazy i zauważalne jest, że faktycznie wzrosła ilość dobrych dróg. W Inowrocławiu mamy krótki postój na posiłek, oczywiście serwowany w sposób bardzo szybki, gdzie nr na rachunku i na ekranie daje możliwość skonsumowania posiłku, który czy tak faktycznie wygląda jak w reklamie - trudno powiedzieć. Sama konsumpcja odbywa się w sposób coś w rodzaju taśmy. To nie to, co dawniej. Przecież posiłki głownie jadało się w kuchni, gdzie zawsze wszyscy domownicy się spotykali przy posiłku. Nie mówię o tych posiłkach uroczystych, gdzie obowiązywały zasady dobrego wychowania, gdzie w przypadku obecności starszych cioć (starych panien) nie daj boże trzymać źle widelec czy nóż - powstawał nie lada problem. Tylko dzięki szybkiej ripoście w postaci słów "Ciociu, to prawda, że arystokracja musiała po wojnie uczyć ambasadorów posługiwania się nożem i widelcem?" na pewien czas pomyłka odchodziła w zapomnienie. Ruszamy w dalszą trasę. Następuje zamiana miejscami: ja idę na miejsce Michała, a on na moje.

Około godziny 17:30 jesteśmy na miejscu, to jest na terenie zamku Rokosowo. Zamek ten robi na nas duże wrażenie. To budowla z połowy XIX wieku, w stylu gotyku romantycznego, należąca do hrabiego Józefa Mycielskiego, później będąca rezydencją książąt Czartoryskich. Zamek otacza piękny dworski park składający się ze starych rodzimych drzew. W środkowym ryzalicie (wysunięta część fasady budynku tworząca z nim całość od fundamentów) zamku, w jego szczycie, znajduje się herb rodziny Dołęga. Zamek ten w latach1984-1986 był odrestaurowywany. Obecnie pełni rolę Ośrodka Integracji Europejskiej i jest we władaniu Urzędu Marszałkowskiego województwa wielkopolskiego (tablica przy wejściu do zamku). Jest gospodarz tego spotkania - kolega Stefan Napierała, Prezes KŁ nr 18 "Diana" w Pońcu. Otrzymujemy klucze i udajemy się na miejsce zakwaterowania, to jest do "domku ogrodnika". Pokoje są dwuosobowe, na bardzo wysokim poziomie. Mnie przypada pokój nr 6. Mam go wspólnie z kolegą Tomkiem Sikorą.

Na godzinę 18-tą jesteśmy proszeni na kolację do pałacu, gdzie również z nami są prezes Stefan, łowczy tego koła kolega Zygmunt Gościniak i Franciszek Ratajczyk - przewodniczący Komisji Hodowlanej ds. Zwierzyny Grubej OR PZŁ w Lesznie z KŁ nr 19 "Jeleń" Piaski. Przy kolacji zostajemy zapoznani z działalnością KŁ "Diana" w Pońcu. Koło to powstało 6 listopada 1949 roku i na zebraniu 19 lipca 1953 roku przyjęło nazwę "Diana". Obecnie, przy stanie 60 myśliwych, gospodaruje na 2 obwodach, to jest nr 429 "Poniec" (dawna nazwa Drzewce) o powierzchni 5800 ha, w tym 1470 lasu, i nr 421 "Bodzewo" o powierzchni 5000 ha. Podczas spotkania poruszany jest temat afrykańskiego pomoru świń. Koledzy z wielkopolski wskazują, że zatrzymanie tego wirusa jest problematyczne, gdyż na dzień dzisiejszy to człowiek jest roznosicielem tej choroby. Nie można wykluczyć, że niektóre gatunki ptaków, jak kruki, mogą się też do tego przyczynić. Kolega Stefan podaje nam wyniki polowania z ambon typu szwedzkiego, gdzie na pokocie znalazło się 20 dzików, po 10 jeleni i saren oraz 1 lis. Jako Koło intensywnie wykładają kukurydzę na pasach zaporowych w lesie - jest tego około 27 ton. Kukurydza jest wykładana w okresie gdy ziemia odtaje do zamarznięcia. Dwa razy w tygodniu są robione pasy przy pomocy własnego ciągnika Ursus C 330. Tych pasów mają w sumie 3km. Stefan podaje, że do tego celu wykonali sprzęt, który nam pokarze w niedzielę przed polowaniem. Zamiast paśników typowych stosują zadaszenia o rozmiarach 4x5 metrów na palach o wysokości 2 metrów. Karmę wysypują z przyczepy pod to zadaszenie. Nie stosują budek dla kuropatw, a karmę w postaci pośladu zbóż wysypują pod zakrzaczenia remiz. Koło prowadzi hodowlę kuropatw i bażantów. Od kilku lat co roku dokonują zasiedleń od 500 do 700 sztuk kuropatw i tym samym mogą prowadzić jej pozyskanie w ilości 300 sztuk, co przy cenie 21,4 euro od sztuki daje około 20 tyś. złotych. Dotychczas sami dokonywali chowu kuropatw poprzez trzymanie w klatkach 42 par kuropatw, od których pozyskiwali jajka. Następnie nakładali 500 sztuk jaj do dwóch inkubatorów i odchowywali pisklęta. W roku 2017 dokonają zakupu jednodniowych piskląt kuropatw do dalszej hodowli. Odstrzału kuropatw dokonują myśliwi z Niemiec, Dani, Francji i Włoch. Polowanie w lesie odbywa się w październiku i listopadzie. Od stycznia do września nie ma polowań w lesie.

Przed wyruszeniem na polowanie kolega Krzysztof Bartkowiak z KŁ nr 3 Szarak z Strzyżewic, przewodniczący Komisji Kynologicznej OR PZŁ w Lesznie, dzieli się informacjami z udziału w konferencji "Zrównoważony rozwój w świetle encykliki 'Laudato Si' (Pochwalony bądź)" papieża Franciszka, która miała miejsce w dniu 15 października 2016 roku w sejmie RP. Zorganizował ją Minister Środowiska prof. Jan Szyszko z prefektem Kongregacji Nauki i Wiary stolicy apostolskiej ks. kardynał Gerhard Muller. Honorowy patronat nad konferencją objął prezydent RP Andrzej Duda. Wypowiedzi Krzysztofa są ciekawe. Nie pamiętam kto z nas dał przykład spadku opakowań plastikowych w śmieciach w okresie zimowym, co może świadczyć o tym, że bardzo duża część użytkowników pieców je spala.

Pojawia się Stefan samochodem, przyjechał ze stacji paliw, i udajemy się na polowanie. Co ciekawe będziemy polować w okolicach miasta. Jadąc drogą Jasiu zauważa, że część drzew przydrożnych to stare drzewa owocowe. Na miejscu zbiórka myśliwych, odprawa którą prowadzi Stefan i udajemy się na łowy. Zdzisław nie będzie brał udziału w polowaniu, gdyż buty zostały w Rajkowach i uraz kolana nie pozwala. Sam bym został ze Zdzisławem w samochodzie, ale cóż zrobić. Obok mnie idzie kolega Kazimierz Piotrowiak z KŁ nr 4 Gwizd Leszna, który podkłada sukę wyżła Korę (imię psa tak mi bliskie). Kora pięknie okłada pole. Polujemy na polu po zbożu, gdzie wykonano uprawy pożniwne. Buty mi się oblepiają i pomimo prób chodzenia po odrostach zboża, nic to nie daje. Ja jestem na prawym skrzydle ławy i mam piękny widok na pozostałych kolegów. Psy nadal okładają pole. Przychodzi jednak chwila, że wykonują stójkę, co znaczy, że zlokalizowały ptaki. Strzały świadczą, że tak, lecz brak aportów to co innego. Chcę wykonać zdjęcie komórką i podczas sięgania Kora wyciska kuropatwy. Cóż, nie wykonałem zdjęcia i pierwszy strzał mej "16" okazuje się pudłem, pomimo instrukcji jaką mi dał przed wyjazdem kolega Zygmunt Kukliński. Wykonuję kilka zdjęć, które okażą się słabej jakości z uwagi na warunki atmosferyczne. Znowu padają strzały. Jasiu Mazurowski, który jest z mej lewej strony, strzela. Oddaję jeden strzał. Kuropatwa spada. Piękny aport Kory. Kolega Kazimierz wręcza mi ptaka. Nigdy nie myślałem, że będę miał możność polowania na te ptaki w leszczyńskim. Kuropatwa trafia na trok przy pasie. Przed nami w dali widać Poniec. Wykonujemy nawrót i znowu idę na prawym skrzydle. Podczas polowania podniosły się kozy (sarny). Psy ich nie gonią. Cóż, wydana komenda "waruj" daje efekty. Również należy pochwalić pracę psów kolegi Krzysztofa Bartkowiaka - wyżła i dwóch bretonów, z których syn uczył się od ojca pracy w polu. Wszystkie były świetne. Gleba pola jest lekko zróżnicowana, gdyż są widoczne kawałki mocniejszej gliny. Zauważamy z Jasiem, że na polu są tropy dzików. Od Kazimierza dowiaduję się, że ostatnio pozyskał łanię i cielaka. Potwierdza mój komentarz, że z chwilą pozyskania zwierzyny mamy kłopot. Dotyczy to załadowania zwierzyny do pojazdu. Tracimy średnio 45 minut - czas typowy lekcyjny. Zauważam lizawkę, do której się udaję i wykonuję zdjęcia - tak jak modelce na wybiegu. Dla mnie to jest istotne, gdyż nie ma złotego środka, jak zabezpieczyć lizawkę, aby stanowiła całość bez użycia gwoździ, które najczęściej korodują od soli i mamy ubytek w lizawce, gdzie sól może z niej wypaść. W tym czasie podrywają się kuropatwy. Nie strzelam, gdyż nie mam ich na strzał. Pod koniec polowania oddaję trzeci niecelny strzał. Kończy się polowanie, gdyż pogoda nie sprzyja. Na pokocie mamy 7 kuropatw. Uważam, że to wystarczy. Stefan podsumowuje polowanie. Dokonuje pasowania trzech kolegów w związku z pierwszą pozyskaną kuropatwą w życiu (muszą dać buźki). Są nimi Jasiu, Tomek i Michał. Każdy z nas dziękuje za piękne polowanie. Gratulujemy kolegom Kazimierzowi i Krzysztofowi za pracę psów - były wspaniałe. Wykonujemy pamiątkowe zdjęcia i dokonujemy zmiany garderoby. Największy kłopot sprawia oczyszczenie oblepionych butów.

Żegnamy się z kolegami. Udajemy się pod dom Stefana i tam żegnamy się z zarządem KŁ nr 18 "Diana" Poniec. Tablica na budynku gospodarczym świadczy, że Stefan to rusznikarz. Mają dobrze koledzy w Kole. Ma kto naprawiać broń, czy montować lunety. Wydaję komendę do wyjazdu. Stefan jeszcze mówi Jasiowi, jak ma jechać do Gostynina. O godzinie 13:10 opuszczamy gościnne Koło w Pońcu. Tak kończy się wyprawa na kuropatwy. Nie dziwię się myśliwym zagranicznym, że są pod wrażeniem polowań na kuropatwy w tym Kole. Poznaniaków cechuje dokładność, perfekcja, kultura osobista - cechy które zdobywali przez wieki. Podczas powrotu wstępujemy, jak większość osób, do obiektów karmiących taśmowo. Podczas tankowania paliwa na mniejszej stacji udałem się do lokalu gastronomicznego z nadzieją, że można będzie zamówić naleśniki. Pani obsługująca roześmiała się i odpowiedziała, że nie, a sama by z chęcią zjadła. Nam tylko zostało powspominać w samochodzie, gdzie przed laty można było coś normalnego zjeść, a tak to tylko zostało to, co nam serwuje telewizja, jeśli chodzi o tradycyjne potrawy. Taka to jest rzeczywistość. Tak samo jest z kuropatwą. Dziś łany wielkoobszarowe, monokultura, chemia i jak tu żyć ma ptak? A jednak żyje - dzięki zapaleńcom myśliwym.

Ps.
Podczas powrotu Jasiu Mazurowski zaproponował Zdzisławowi, że warto by było wprowadzić u nich w "Szaraku" Tczew polowanie na kuropatwy. Tylko przyklasnąć tej inicjatywie.
Antoni
Skórcz, 19.10.2016 roku

Powrót do góry


Rajkowy, 2 października 2016, "Szara kuropatwa"

Czy ptak może łączyć, czy dzielić? Trudno faktycznie jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Uważam, że jeden z mieszkańców gminy Pelplin, konkretnie Zdzisław Kamieniecki z Rajków, chciał połączyć poprzez uroczyste obchody "Dnia kuropatwy" wszystkich tych, którym przyroda ojczysta jest bliska i są za utrzymaniem jej w poprzednim kształcie. Komisja Hodowlana ds. Zwierzyny Drobnej, Komisja Kultury Łowieckiej ORŁ w Gdańsku oraz Stowarzyszenie Na Rzecz Wspierania Bioróżnorodności PERDIX Rajkowy rozesłały zaproszenia na ten piknik. Nasze Koło Łowieckie reprezentowali koledzy w poczcie sztandarowym: Krzysztof Walkowski, Wiesław Jabłonka i Daniel Dworakowski. Nasz udział był zwiększony poprzez Kacpra (syna Daniela) i mnie. Wszyscy z nas, poza Krzysztofem, braliśmy już udział w poprzednich spotkaniach. W samych Rajkowach o 10:30, w kościele pod wezwaniem św. Bartłomieja odbyła się Msza Święta Hubertowska. Oprawę muzyczną zapewnił zespół "Hubertus" KŁ Sztum. Byłem ciekawy, jak nowy proboszcz poprowadzi tę mszę. Przed kościołem na parkingu zastaliśmy dużo samochodów, którymi przybyli uczestnicy mszy. W tym roku poczty sztandarowe wystawiły koła: "Szarak" i "Knieja" Tczew, "Drop" Gdańsk, "Łoś" Skórcz, "Cyranka" Pruszcz Gdański, "Nr 1"Gdynia i OR PZŁ w Gdańsku oraz - jak co roku - sztandar OSP Rajkowy. W tym roku zostałem poproszony, aby być w gronie myśliwych niosących dary. Mnie osobiście przypadł do niesienia chleb. Mszę celebrował ks. proboszcz Łukasz Pierowicz w koncelebrze z ks. prałatem dr Ireneuszem Smaglińskim - dyrektorem Radia Pelplin. Pani organista ta sama co rok temu - głos się nie zmienił. Kościół wspaniały. Jego wnętrze zasługuje na obejrzenie. Teraz, jak mam naprawiony wzrok, faktycznie widzę piękno świątyni, a nie jak dotychczas - jak za mgłą. Tym razem siedziałem w tylnej ławce kościoła. We mszy uczestniczyła spora grupa wiernych. Część z nich stała. Wśród nich zauważyłem wiceburmistrza i przewodniczącego RMiG Pelpin. W kazaniu proboszcz na wstępie zaznaczył, że nie będzie mówił o św. Hubercie, gdyż jest obecnych dużo specjalistów, a będzie mówił o legendzie spotkania św. Franciszka z wilkiem w Gubbio (miasto leży 40 km od Asyżu). Pozwolę zacytować słowa kazania proboszcza:
"Dziś bywa tak wśród ludzi, że mogą się odnosić do siebie jak wściekłe wilki. Każdy z nas może dostrzec wśród siebie moment zezwierzęcenia, moment obojętności, pogardy, zawiści wobec drugiego człowieka. Legenda mówi więcej - ukazuje, co może przerwać krąg zła wobec człowieka - dobroć i łagodność, która płynie ze służby wobec drugiego człowieka. Każdy z nas musi stanąć wobec dziejącego się zła. Służba miłości wobec drugiego człowieka, służenie drugiemu człowiekowi dziś nie jest popularne. Tyle jest w naszym życiu pośpiechu i zabiegania, nieodbytych rozmów, spotkań które nie doszły do skutku, samotności, depresji. Tyle samo pośród ludzi złości i gniewu. Człowiek nie żyje dla siebie, lecz dla drugiego człowieka, by mu służyć. Bo bycie myśliwym nie ma być tylko przyjemnością, nie ma być życiową realizacją pasji. Ma służyć drugiemu człowiekowi, służyć rozwojowi człowieka. Ma być szkołą poznawania Boga - stwórcy całego pięknego świata. Ma służyć nauce pokory wobec przyrody, ma wzbudzać w człowieku troskę o ten świat, w którym żyje. "
Na mszy byli obecni prezes OR PZŁ w Gdańsku Marek Gorski, przewodniczący Komisji Hodowlanej Zwierzyny Grubej Marek Kowalewski i Zwierzyny Drobnej RO PZŁ w Gdańsku Marek Krzemiński. Prezes podziękował proboszczowi za mszę świętą, wręczył monografię "Łowiectwo na Pomorzu Gdańskim". Wszyscy zostali zaproszeni przez Zdzisława na dalszą część festynu do świetlicy wiejskiej, gdzie panie serwowały smaczny bigos. Wielkim wzięciem cieszył się pokaz sokolników (obserwował go z małżonką burmistrz Patryk Demski). Ciekawym zjawiskiem był fakt, że podczas pokazów sokołów krążyły w powietrzu gołębie, które nie zostały zaatakowane przez sokoła. Dzieci faktycznie miały wielką frajdę podczas pokazów - mogły w nich bezpośrednio uczestniczyć. Serwowany był tradycyjnie pieczony dzik, który cieszył się wielkim wzięciem. Wystąpił zespół dziecięcy ,,Sztafsiranty Kociewskie" z Kulic pod dyrekcją pani Beaty Górskiej. Podczas występów korzystali z burczybasa, bratopa i diabelskich skrzypiec. Miłym akcentem było odznaczenie przez prezesa Marka Gorskiego Zdzisława Kamienieckiego Złotym Medalem Za zasługi dla łowiectwa. Podczas biesiady myśliwskiej dzielono się doświadczeniami hodowlanymi w zakresie introdukcji kuropatwy szarej przez kolegów myśliwych z OR PZŁ w Łodzi i naszych gdańskich. Nie wymieniłem wszystkich organizatorów tego festynu - myślę, że kolega łowczy Jasiu Mazurowski z KŁ "Szarak" Tczew - głównego organizatora - mi wybaczy. Musimy wybaczyć tym, którzy zostali zaproszeni, a nie przybyli na tą uroczystość, bo uznali że to tylko chodzi o zwykłą szarą kuropatwę, którą w swej powieści "Chłopi" wspomina Władysław Reymont, a przecież za tą powieść w 1924 roku otrzymał literacką nagrodę Nobla. Nie trzeba być obecnym, ale należy przesłać list, podziękować za zaproszenie i wskazać że "bardzo ważne obowiązki nie pozwalają na bezpośrednią obecność"… Ale po co się tłumaczyć? To tylko szara kuropatwa…
P.S.
W tym roku odbieraliśmy kuropatwy do introdukcji z hodowli Rajkowy. Po nie miałem pojechać z kolegą, lecz uznał, że kuropatwy mogą poczekać. Tylko koleżanka Wioleta Kuklińska opuściła spotkanie rodzinne i przewiozła je. Dlatego na tym zdjęciu tak jest ubrana. Nic ująć nic dodać, to tylko szara kuropatwa…
Antoni
Skórcz, 02.10.2016 roku

Powrót do góry


Poczciwy karaś

Zgodnie z przyjętym w Kole planem zawodów dziś, to jest 11 września 2016 roku, odbędą się Zawody Wędkarskie o Puchar Prezesa Koła Nr 74 PZW w Skórczu. Nastawiam budzik, aby nie zaspać na nie. Umówiliśmy się z Grzesiem, że jest wyjazd o godzinie 6,30. Za oknem jest nieciekawa pogoda, chodnik jak i ulica są mokre. Wydaje się, że mży deszcz, ale to tylko opada mgła. Dochodząc do Grzesia zauważam, że nie ma Irka, który miał z nami jechać . Na moje pytanie -czemu nie ma Irka? - Grześ odpowiada, że jechał sam. Jestem świadkiem końcowej fazy przygotowania zanęty. Dotykam ręką wiaderka i wyczuwam, że do zanęty użyto ciepłej wody. Grześ jeszcze dosypuje zanęty. To typowa zanęta, nie wypada mi się pytać o nazwę, gdyż opakowanie powędrowało do kosza. Grześ się uśmiecha i mówi, abym nie robił mu zdjęć. Szanuję jego wolę. A jaka szkoda… Jakie byłoby piękne zdjęcie z dawkowania zanęty do wiaderka, gdzie przed każdym dosypaniem jest sprawdzana wilgotność zanęty. Grześ myje ręce i pakuje sprzęt, ja zanoszę wiaderko z zanętą. Cieszę się, że Grześ stwierdził, że fachowo jestem ubrany na zawody. Głównie chodziło o obuwie, gdyż miałem ubrane buty gumowe.
Podczas jazdy jak zwykle rozmowa czy będą brania. Wjeżdżamy na parking przy jeziorze. Już są koleżanki i koledzy, jak również prezes Włodzimierz Szarafin, skarbnik Kazimierz Grzenia i sekretarz Andrzej Klin. Dowiaduję się, że powstał mały problem, gdyż ktoś pozabierał z niektórych pomostów ich numerację, jak również może wystąpić utrudnienie w dojściu na pomosty, z uwagi na spiętrzenie wody w jeziorze przez bobry. Koło nasze liczy 585 członków z różnych miejscowości woj. Pomorskiego oraz kujawsko pomorskiego, warmińsko mazurskiego i Katowic. Wśród tej grupy znajduje się 10 pań i 25 młodzików. Śmieję się często mówiąc do Kazika, że jako skarbnik ma małą parafię.
Następuje otwarcie zawodów przez prezesa i losowanie stanowisk (ciekawie wygląda mimika twarzy losujących). Niektórzy zawodnicy jeszcze jadą na miejsce, jak Kacper i Adrian ze Smętowa. Jezioro czarnoleskie spowija mgła, jest pięknie. Nie wykonuję zdjęcia, gdyż w aparacie jest rozcieńczone mleko. Uważamy wszyscy, że będzie piękna pogoda, zgodnie z zapowiedziami w telewizji. Zwyczajowo prezes Włodzimierz dokonuje otwarcia zawodów przypominając wszystkim, że to są ostatnie zawody starego zarządu i za rok będą o puchar nowego prezesa (ciekawe jaki duży będzie wtedy puchar). Zawodnicy rozchodzą się na stanowiska. Ci co mają dalej jadą samochodami i tak nie dojadą na miejsce, będą musieli iść pieszo. Kazimierz przy pomocy klaksonu swego samochodu daje start do zawodów i tak od 8,00 do 12,00 trwać będzie zmaganie zawodników.
Biorę karty zawodów i udaję się na pomosty w celu uzyskania podpisów zawodników. Przedtem poprosiłem Andrzeja, abym mógł sędziować pomosty blisko. Jest akceptacja i otrzymuję pomosty od nr 2 do 11. Przechodzę obok stolika, gdzie znajdują się nagrody. Faktycznie - puchar mistrza robi wrażenie. Nie na darmo skarbnik Kazimierz go przecierał chusteczką.
Potwierdza się fakt, że dotarcie na niektóre pomosty nie jest łatwe, co spowodowane jest podtopieniem i starością kładek. Co prawda idąc kładkami stawiam stopy tak, jak strażak na belkach nośnych, jak dobrze że spadłem z wagi. Takie przejście jest tak frapujące, że zapominam wykonać zdjęcia. Pani Krystyna, mistrzyni z Jelonka 2016, wpadła do wody i ostrzegała mnie, abym uważał jak wchodzę na kładkę prowadzącą na pomost, gdzie łowiła. Wszędzie wyczuwało się lekkie zdenerwowanie zawodników, gdyż brała w sumie tylko drobnica. Większość łowiło na wędkę z kołowrotkiem, kilku tylko na bata.
Dochodząc do pomostów trafiłem na świeże ślady żerowania dzików w trzcinach. Po śladach można przyjąć, że jako matecznik wybrała je faktycznie duża sztuka. Z relacji gospodarza łowiska Jerzego Cyrsona wynika, że jest to dość potężny odyniec. Ciekawostką tego jeziora jest fakt, że w porównaniu do ubiegłych lat nie spotyka się kaczek. Natomiast gęsi, jak co roku, siadają na jeziorze na przelotach.
Po powrocie od Kazimierza dowiedziałem się, że ktoś złapał leszcza i tym samym mamy już mistrza koła. W sumie faktycznie słońce się pokazało i zrobiła się piękna pogoda. Koledzy sędziowie sektorowi Bartosz Sobisz, Piotr Laskowski, Grzegorz Wyszomirski, którzy powrócili z kontroli, podali, że w sumie tak źle nie jest, bo już jest lin, okoń i płocie. Kolega Grzegorz Wyszomirski zaliczył kąpiel podczas obchodu stanowisk, dotyczyło to stanowiska nr 48, na którym łowił Włodzimierz Czaplewski. Obawa, jaka była, że nie będzie mistrza, okazała się zbędna. Chciałem odwiedzić swego kolegę "profesora" Grzesia, który miał stanowisko 23. Doszedłem do wniosku, że zdrowie nie pozwala na taką trasę, a przecież rok temu obejście jezioro wkoło nie było ciężko. Cóż, trzeba było się poddać. Mała gastronomia zaczęła pracować. Od grilla unosił się zapach pieczonych kiełbasek i boczku. To zasługa Piotrów Laskowskiego i Aftki oraz Łukasza Flataua. Głównym zaopatrzeniowcem w artykuły spożywcze był niezastąpiony kolega Kazimierz.
Na stoliku pojawiła się waga. Ważenia będzie dokonywał kolega Bartosz. Kazimierz klaksonem oznajmia zakończenie zawodów. Dyskusja toczy się, że w tych zawodach leszcz da I miejsce. Nikt z nas nie liczył, że poczciwy karaś znajdzie się na najwyższym miejscu. Co prawda Kazimierz wymieniał karasia, lina, lecz wszyscy byliśmy pewni, że leszcz tym razem będzie największą rybą. Największymi kibicami zawodów były dzieci, w tym dwie wnuczki i wnuk pani Krystyny Sobisz. Zrobiłem im kilka zdjęć. Ciekawe czy pójdą w ślady babci i ojca. Klasyfikacja zawodów to: Grzegorz Gliniecki 738 punktów (poczciwy karaś) lokata 1, 2 lokata Krzysztof Kajut 525, 3 Stanisław Wontka 383, 4 Tomasz Boratyn 344, 5 Zbigniew Paw 285, 6 Ireneusz Śliwiński 219, 7 Elżbieta Sikora 94, 8 Piotr Justa 83, 9 Ryszard Trun 81, 10 Krzysztof Ellas 77, 11 Łukasz Borkowski 74, 12 Łukasz Derdowski 61, 13 Tadeusz Rzepkowski 60, 14 Krystyna Sobisz 50. Pani Maria Legaszewska uplasowała się na 18 miejscu z 43 punktami. Na 49 startujących 18 osób było bez ryby. Następuje najprzyjemniejsza rzecz - ogłoszenie wyników i wręczenie nagród. Dziś na tych zawodach udało się złapać w sumie "ryby" czy dużo czy mało, najważniejsze że były brania. Mówię o tych, którym ryba zeszła z haczyka. Cóż, to zawody. Czternastu nagrodzonych wędkarzy wyciągnęło z wody 3074 gramów ryby. Jak to się ma do szczupaka złowionego w lipcu - zostawiam bez komentarza.
Ps. W tym roku w lipcu na tym jeziorze kolega Zbigniew Góral z naszego Koła zaliczył szczupaka o długości 112 cm i wadze ponad 12 kg.
Antoni
Skórcz, 16.09.2016 roku

Powrót do góry


II Zawody o Puchar Skarbnika Koła PZW nr 74 w Skórczu na Jelonku

Czas płynie nieubłaganie i już mamy II Zawody o Puchar Skarbnika Koła PZW nr 74 w Skórczu na jeziorze Jelonek. W tym roku również biorę udział w tych zawodach, a to za sprawą mojego profesora w zakresie wędkarstwa Grzesia Glinieckiego. Co prawda profesor wstąpił do PZW później jak ja, lecz zdobyte doświadczenie na wodzie jak również wędkowanie z fachowcami, jak śp. Markiem Bońskim, dały odpowiednie rezultaty. Na moje pytanie, czy mam zabrać wędki, Grześ skwitował, że mam zabrać tylko krzesełko - to wystarczy.
Rano w niedzielę o godzinie 6:25 melduję się u Grzesia. Razem z nami na zawody zabiera się Irek Krzyżanowski. W trakcie jazdy rozmowa toczy się na temat, czy ryby aby będą brać - taki to jest los wędkarza. Docieramy na miejsce zbiórki, gdzie już są inni wędkarze, wśród nich jedna koleżanka. Grześ decyduje, że mam brać udział w losowaniu stanowisk - nie dyskutuję. Za chwile się okaże, że tylko dzięki zbiegowi okoliczności nie będę losował, gdyż na zawody przybyli koledzy Krzysztof Dymkowski i Jan Sikorski, na co dzień pracownicy PSŁ w Gdańsku. Grześ wylosował stanowiska nr 15 i 16, które znajdują się od parkingu na przeciwległej stronie jeziora. Zawody otwiera kolega prezes koła Włodzimierz Szarafin. Ostatnie jeszcze wskazówki skarbnika Koła kolegi Kazimierza Grzeni i udajemy się na miejsca. Zawody zaczną się o 8:00 i będą trwać do 12:00. Dziwne, ale wylosowane stanowiska znajdują się o dwa pomosty dalej, jak w ubiegłym roku. Różnica pogody też jest, gdyż w 2015 roku było po nocnej burzy, niebo było zachmurzone i dolatywał odgłos grzmotu.
Po dojściu na pomost Grześ każe mi wybrać stanowisko i wybieram nr 16, czyli po prawej stronie pomostu wchodząc na niego. Po wejściu na pomost Grześ każe mi siąść, abym mu nie przeszkadzał. Pięknie wygląda ten nasz Jelonek, pomimo tylu lat wędkowania zawsze się coś nowego odkrywa. Pierwszą czynnością, jaką wykonuje Grześ, jest wyczyszczenie z wodnej roślinności tej części, gdzie będziemy łowić. Okazuje się, że tylko trzy rzuty kotwicą wystarczyły, gdyż ktoś wędkujący na tym pomoście oczyścił to miejsce przed nami. Dobrym rozwiązaniem jest rzucanie kotwicy na tej samej długości - Grześ po prostu nadepnął linę tak, że stale miała tę samą długość. Następnie przystąpił do sporządzenia zanęty. Tu już trzeba powiedzieć, że wyglądało to coś w rodzaju pokazu przyrządzania dań przez kucharzy w telewizji. Po wykonaniu kul pierwsze dwie lądują w wodzie. Przynęta na haczyk - tym razem Grześ poleca kukurydzę. Wykonuję polecenie i teraz się zaczyna. Grześ wskazuje, gdzie mam zarzucać, ale mi nie wychodzi - muszę stale poprawiać. Po zarzuceniu stwierdzam, że słabo widzę spławik. Nie wiem czy o tym powiedzieć Grzesiowi, ale podzielam się tym faktem. Grześ skwitował to, że dawno mi mówił, abym wyleczył zaćmę, ale po chwili potwierdził, że będzie mnie informował o braniu. Po prawej naszej stronienie, na pomoście, wędkuje małżeństwo Krystyna i Henryk Sobisz z Wielbrandowa. Mąż pani Krystyny Henryk też oczyszcza stanowisko do łapania. Koleżanka Krystyna siedzi na pomoście od naszej strony. Wykonuję kilka zdjęć. Za chwilę okaże się, że koleżanka Krystyna złapie lina, który przyniesie jej bezwzględne zwycięstwo. Jestem przygotowany na robienie zdjęć, lecz obawiam się, że zaćma spowoduje, że nie będzie odpowiedniej ostrości. Nie mówię o tym Grzesiowi, bo skwituje jak zwykle, pomimo że mówię, że w wrześniu idę na zabieg. Grześ ma brania, lecz wypuszcza płocie do wody twierdząc, że są za małe, a zawody są o dużą rybę. Mam polecenie od profesora, abym sprawdził, czy na haczyku mam przynętę. Okazuje się, że miałem branie! Kukurydzy nie ma! Nasz pomost odwiedza sędzia kolega Piotr Laskowski, który informuje, że są wszędzie słabe brania. Składamy podpisy na kartach. Okazuje się, że Piotr obchodząc stanowiska znalazł piękne podgrzybki. Co ciekawego, na łowisku można zauważyć to, jak wędkarze z gracją wrzucają do wody zanętę. Robią to z namaszczeniem, jak Radwańskiej piłeczki tenisowe te kule idealnie padają w to miejsce, co powinny. Dziwne, ale na wodzie nie widać ptactwa. To tylko może świadczyć o bytności norki amerykańskiej. Ciekawe, czy w wykonanych przez nasze Koło Łowieckie budkach lęgowych, kaczki krzyżówki wysiedziały młode. Przy silnej ekspansji norki i niezabezpieczeniu budki przed penetracją drapieżnika - nie ma takiej możliwości. Zapewniam Grzesia, że trzeba poczekać na kaczki północne. Grześ wspomina, że ostatnio dość często wędkarze widują dziki przy Jelonku. Może to być spowodowane przez wilki, że zwierzyna przebywa w obecności ludzi, gdyż w tej chwili część wędkarzy dokonuje połowów nocnych. Opowiadam Grzesiowi fakt, który miał miejsce na dużej łące, którego świadkiem był leśniczy, zarazem myśliwy, kolega Jan Ciarkowski z leśnictwa Karsznia, który będąc na polowaniu w rejonie "Duża Karsznia" z ambony widział, jak wilk próbował zaatakować pasące się jelenie. Były to łanie, byczki dwuletnie i cielaki, w sumie 12 sztuk. Wilk podczołgiwał się pod pasące jelenie, które zauważywszy go, przyjęły krąg tak, że mogły obserwować podejście wilka z każdej strony. W pewnym momencie licówka (łania prowadząca) i druga łania ruszyły w stronę wilka, stając w pewnej odległości od niego i zaczęły uderzać przednimi badylami (nogami) o ziemię. Wilk nie podjął ataku, natomiast pozostałe jelenie ruszyły w kierunku pól Karszanka. Po pewnej chwili za nimi podążyła licówka z łanią. Wilk pozostał na łące. Zauważył lisa i postanowił na niego zapolować. Zaczął podczołgiwać się w jego kierunku. W pewnej odległości od niego podjął pogoń, lecz lis uszedł. Wilk opuścił łąkę bez sukcesów łowczych, jak również kolega Jan, z tym, że ten ostatni widział jak zwierzyna broni się przed wilkiem. Jedna ważna rzecz, że w tym przypadku mieliśmy polującego jednego wilka. W przypadku watahy finał polowania by był inny. Tak rozmawiając o łowiectwie zauważyłem, że koleżanka ma branie. Sięgnąłem po aparat i wykonałem zdjęcia - pięknie to wyglądało. Szkoda, że zdjęcia nie były robione z aparatu z teleobiektywem. Powiedziałem do Grzesia, że mamy zdobywcę pierwszego miejsca i będzie to pierwsza kobieta w Kole, która zajęła w zawodach wędkarskich I miejsce. Grześ zmienia zanętę na inną. Ja nadal jestem bez sukcesu. Grześ łapie większą płoć, którą decyduje zabrać. Ja nadal nie mam żadnych brań. Dziesięć minut przed 12-tą, to jest przed zakończeniem zawodów, Grześ każe mi sprawdzić, co jest z wędką. Okazuje się, że mam na haczyku płoć! Z oceny Grzesia wynika, że jest ona większa od jego płoci - tak faktycznie okaże po ważeniu. Zbieramy sprzęt i udajemy się na miejsce zbiórki - ja pieszo, gdyż idąc wzdłuż jeziora będę szybciej, jak Grześ samochodem, który ma do pokonania większą odległość. Przechodząc obok pomostu, gdzie również się pakują kol. Krystyna i Henryk, gratuluję jej pierwszego miejsca. Mi też gratuluje płoci, widziała jak wyciągałem z wody.
W tym roku na Jelonku odbyły się zawody naszego Koła w dniu 5 czerwca i dziś 24 lipca drugie, ale również do zawodów wykorzystuje je Koło PZW z Pelplina. Ten Jelonek jest faktycznie obciążony pod względem zawodów wędkarskich. Na miejscu komisja dokonuje ważenia ryb. Na 28 startujących osiem osób jest bez ryby. W sumie zawodnicy złapali 3014 gramów ryby. Pierwsze miejsce - Krystyna Sobisz 954 punktów (gramów). Drugie - Ireneusz Krzyżanowski - 379 punktów, trzecie Stanisław Bukowski - 292 punktów. Kolejne miejsca to Zbigniew Paw - 192, Jerzy Cyrson - 147, Eugeniusz Serocki - 143 punktów. Na 16. miejscu Jan Trun - 39 punktów, 17. miejsce Krzysztof Dymkowski i Krzysztof Kajut - 32 punkty i 18. miejsce Jan Sikorski 29 punktów. Następuje wręczenie pucharu koleżance Krystynie i nagród rzeczowych. Po tej uroczystości przystępujemy do biesiadowania. Jak dobrze, że grill pracuje na pełnych obrotach. W przypadku grillowania złapanej ryby na każdego uczestnika przypadałoby 107 gram świeżej ryby, po upieczeniu gdzieś około 100 gram. Dobrze, że nikt nie wpadł na pomysł, aby przyjąć koncepcję: co złapiemy to zjemy.
Ps. Artykuł z zawodów czerwcowych tego roku miał się ukazać, był już częściowo napisany, czekałem za materiałami odnośnie Jelonka dotyczącego okresu przedwojennego. Z uwagi że nie mogę ich uzyskać, postanowiłem że nie będę pisał tylko o samych zawodach. O tych drugich postanowiłem napisać - przecież to historyczne kto je wygrał! "A Krystyna, no miała szczęście" - nikt z mężczyzn nie powie, że utarła nam nosa.
Antoni
Skórcz, 11.08.2016 roku

Powrót do góry


Sierakowice 2016


Zwyczajowo co roku jest organizowany Festiwal Kultury Łowieckiej Knieja w Sierakowicach. W tym roku to już trzynasty. O tym festiwalu było wiadomo od dawna, gdyż wszystkie koła w okręgu otrzymały zaproszenie od wójta gminy Sierakowice Tadeusza Kobiela i Somonina Mariana Kryszewskiego. W naszym kole poczyniliśmy starania w postaci załatwienia busa do przewozu osób. Zostali wyznaczeni koledzy, którzy mieli reprezentować koło na tym festynie. Ten dzień miał być zwyczajnym dniem, lecz w sumie to wyszło tak, że przy stanie 55 myśliwych w kole i 4 stażystach, to nie można było zmontować pocztu sztandarowego. Teoretycznie wszyscy są chętni jechać, ale sytuacje życiowe nie pozwalają. Trójka, która pojechała, to Krzysztof Walkowski, Daniel Dworakowski i ja. Samochód użyczył Krzysztof i nim udaliśmy się do Starogardu po Daniela.
Ze względu na modernizację ulic i objazdy tracimy kilka cennych minut. Jeszcze Krzysztof tankuje samochód i udajemy się w kierunku Sierakowic. Nie wiemy, że jeszcze przed Kościerzyną, z uwagi na przebudowę dróg, czeka nas trudny przejazd. Krzysztof zaczyna się denerwować, ja go uspakajam, że msza święta hubertowska rozpoczyna się o 16,00. Po dużych perypetiach docieramy do Sierakowic, które co roku stają się piękniejsze. Duża to zasługa włodarza wójta Tadeusza Kobieli. Samochód pozostawiamy na parkingu przy amfiteatrze i udajemy się w stronę ołtarza papieskiego. W naszym poczcie sztandarowym najmłodszym myśliwym jest Daniel - na cztery lata przynależności do PZŁ drugi raz jest w Sierakowicach. Daniel stwierdza, że tylko z uwagi na zmianę terminu urlopu może tu dziś być. Tak w sumie to Daniel ma najwięcej udziału w poczcie sztandarowym Koła - nie jest osobą, która odmówi. Po dotarciu na miejsce zastajemy poczty z innych kół i od Leszka Meller dowiaduję się że jesteśmy dwunastym pocztem. Przed nami koledzy z koła Jeleń z Lipusza, z którymi prowadzimy miłą pogawędkę. Po chwili dołącza koło nr 1 z Gdyni i trzy inne. W tym roku zaledwie kilka kół wystawiło swe poczty sztandarowe i tak: Drop Gdańsk, Słonka Sierakowice, Odyniec Sopot, Głuszec Kartuzy, Jedność Gdańsk Szarak Tczew, ORŁ Gdańsk, Hodowca Gdańsk, Łoś Gdynia, Nemrod Kościerzyna, Jeleń Lipusz Łoś Skórcz, Nr 1 Gdynia, Szarak Gdańsk, Wojski Gdynia i Głuszec Wejherowo. W sumie to 16 pocztów sztandarowych - zbyt mało na ilość kół, które je posiadają. Prezes ZO PZŁ w Gdańsku nie krył swego niezadowolenia. Miał rację, gdyż po powrocie z Sierakowic pozwoliłem sobie sprawdzić w oparciu o publikację "Łowiectwo na Pomorzu Gdańskim monografia'' (praca zbiorowa pod redakcją Ryszarda Mazurowskiego z 2013 roku), ile to kół w ZO PZŁ Gdańsk posiada sztandary. W sumie to 48 kół. W przypadku uformowania kolumny z takiej ilości sztandarów, to kolumna ta by liczyła 432 metry przy przyjęciu, że na jeden poczet sztandarowy przypada 3 metry . W przypadku kolumny dwójkowej byłoby tylko 216 metrów. A tak mamy zabiegać o poprawę wizerunku myśliwego, który tak bardzo ucierpiał w oczach społeczeństwa…
Rozpoczyna się msza święta, którą celebruje nasz kapelan myśliwych, leśników i rycerzy diecezji pelplińskiej prałat Andrzej Kos. Oprawę muzyczną sprawuje kapela myśliwska. Nasz sztandar zajmuje miejsce po lewej stronie ołtarza. Woda w stawie ma brązowy kolor - to na skutek opadów deszczu wypłukało tłuczeń, którym wyłożono alejki. W tym stawie muszą być ryby, gdyż widać jak pływając tworzą koła. W wodzie odbija się ołtarz. Ten ołtarz to część ołtarza papieskiego zbudowanego podczas pobytu św. Jana Pawła II w Pelplinie. Podczas mszy w oczy rzucają się kolorowe ubiory zespołów folklorystycznych, w tym najbardziej dziecięcy zespół Pysanka ze Lwowa. W ubiegłym roku była również konnica marszałka pomorskiego. Pięknie prezentowały się konie i rycerstwo. A przecież koń to piękno, które tradycyjnie kojarzy się nam z wojskiem, obrazem czy rzeźbą. W rozmowach z uczestnikami tej uroczystości padały słowa, że w tym roku jest mniej osób. Być może przyczyną był fakt, że w Siemirowicach odbywał się festyn lotniczy z okazji święta Brygady Lotnictwa MW i 44 Bazy Lotnictwa Morskiego, gdyż nad Sierakowicami przelatywały śmigłowce Mi 24 oraz inne samoloty wojskowe. Sam przemarsz ulicami do amfiteatru budził zaciekawienie mieszkańców Sierakowic. Każdy poczet sztandarowy otrzymał pamiątkowy kubek z logo festiwalu. Szkoda, że nadal na nim zamiast jelenia rodzimego jest jeleń amerykański. Być może to z uwagi na rozwijającą się przyjaźń polsko-amerykańską. Na festynie wystawił swe rzeźby Witold Piernicki - pięknie się prezentowały. Jestem pełen podziwu dla organizatorów tej imprezy, którzy poświęcają dużo wysiłku, aby wszystko wyszło jak należy. A my jako myśliwi nie możemy wystawić wszystkich sztandarów, jakie mamy. Zostawiam bez komentarza. A może wprowadźmy obowiązek, że stażyści w kołach muszą zaliczyć ten festiwal?...
P.S.
Trzy pierwsze zdjęcia - rok 2015, pozostałe - 2016.
Antoni
Skórcz, 18.07.2016 roku

Powrót do góry


Markocin - nierozwiązany napis na kapliczce przydrożnej

Przydrożne kapliczki są elementem krajobrazu kociewskiego -są gdziekolwiek codziennie przechodzimy lub przejeżdżamy, nie zdając sobie sprawy, ile mają w sobie wartości historycznej czy muzealnej. Z dzieciństwa pamiętam, jak robotnicy leśni przejeżdżając rowerem obok krzyża, zdejmowali czapkę z głowy, a w przypadku jak jechali z kosą, to kosisko przykładali do rączki prawej kierownicy i lewą zdejmowali czapkę. Po tym kosisko trzymali w prawej ręce a lewa spoczywała na kierownicy. Furmani również czynili taki sam ukłon i to niezależnie od pogody. Ludzie stawiali kapliczki jako wotum za przeżycie, czy to okresu okupacji, niewoli, ozdrowienia lub wskazania zamożności w społeczności wiejskiej. Są kapliczki, gdzie można ustalić ich fundatorów, lecz i takie, które są owiane tajemnicą. Do takich można zaliczyć kapliczkę w Markocinie, gmina Osiek. Będąc kiedyś w Urzędzie Gminy Osiek w rozmowie z panią sekretarz Ireną Patan rozmawialiśmy o napisie na tej kapliczce i stwierdziliśmy, że dobrze by było go rozszyfrować. Wydawało mi się, że to będzie dość proste, lecz okazało się, że jest to temat dość trudny. W rozmowie z Panią Haliną Manuszewską (nazwisko panieńskie Firyn, urodzona w Markocinie) wynika, że ta kapliczka stoi już długo, to znaczy przed urodzeniem jej rodziców. Okres okupacji spędziła na robotach poza Markocinem i nie wie, czy ta kapliczka była rozebrana na polecenie Niemców. O pomoc w odczytaniu napisu zwróciłem się do księdza dr Wojciecha Kardysia, który udzielił mi odpowiedzi którą w całości przedstawiam, jest ona ciekawa:

Znaczenie napisu na kapliczce przydrożnej w Markocinie:
U góry znajduje się skrót IHS, co oznacza imię "Jezus" (jest to zestawienie pierwszych trzech wielkich liter w języku greckim, składających się na imię Zbawiciela: "IHS [OYC]").
Poniżej widzimy graficzny skrót od imienia "Maryja" (w łacińskiej formie jako "Maria").
Wiele natrudziłem się, żeby wyjaśnić napis poniżej umieszczony. Moja hipoteza jest taka, że mamy tu do czynienia z dwiema osobami o tym samym nazwisku ("KNOF") (w pierwszym przypadku tego "N" nie widać wyraźnie, ale mam wrażenie, że częściowo zatarła się kreska przy "N"). Poza tym są dwa imiona. Pierwsze to "IAN" (dziwi tylko, dlaczego jest odwrócone "N", skoro dalej autor pisze je normalnie). Problemem jest drugie imię. Wydaje mi się, ale to tylko moja hipoteza, że jest to nieudolnie napisane "TONJ"' ("Toni" - skrót od "Antoni"). Zdrobnienie może wskazywać na to , że mamy do czynienia z młodym chłopakiem. Poza tym nazwisko oraz imiona sugerują osoby o niemieckojęzycznym pochodzeniu ( "IAN", a nie "JAN"; "TONJ", a nie "ANTONI".
Początkowo trzecie słowo zidentyfikowałem jako "JONJ" ("Joni", czyli "[z] Jani" - tak na [Kościelną] Janię mówią nieraz starsi mieszkańcy Skórcza ) i to mogłoby oznaczać, że "JAN KNOF" pochodził z tej wioski (co lokalizacyjnie byłoby możliwe), ale potem ten trop zarzuciłem, ze względu na duże różnice w zapisie między ewentualnym pierwszym "J" a ostatnim "J".
Zastanawiająca jest też data 1864. W pierwszym momencie automatyczne skojarzyłem ją z powstaniem styczniowym. No ale przecież nasze tereny były nie pod rosyjskim, lecz pod pruskim zaborem. Czy jednak istnieje jakieś powiązanie? Nie wiem. Trzeba by zapytać historyków lub znać dobrze historię tych ziem, a ja ją dopiero poznaję.
Mam też wątpliwość co do prawidłowego brzmienia nazwiska "KNOF". Ze sposobu pisania można wnioskować, że autorem napisu jest jakiś amator (może osoba nieznająca dobrze liter, stąd choćby błąd w odwróconym "N"). Moja hipoteza wygląda następująco: autor napisał nazwisko tak, jak je wymawiano i jak je znał ze słuchu, a powinno to być w zapisie "KNOPF" lub, co jest bardziej prawdopodobne, "KNOFF". Oba nazwiska spotyka się w języku niemieckim dość często. Może ślad jakiś byłby w księgach chrzcielnych parafii w Osieku?
Tyle udało mi się odszyfrować i są to tylko moje przypuszczenia. Jeśli będzie Pan miał jakieś dodatkowe informacje na ten temat, to prosiłbym o ich przekazanie (bo sprawa mnie dość mocno zainteresowała). Pozdrawiam
ks. Wojciech Kardyś

Powyższy dokument otrzymałem drogą mailową 3 listopada 2014 roku. Z uwagi, że zdjęcia nieopacznie usunąłem z laptopa 23 czerwca 2016, udałem się ponownie do Markocina, gdzie wykonałem zdjęcia tej kapliczki. Na podstawie połączeń kamienia można stwierdzić, że kapliczka ta w okresie okupacji mogła być rozebrana, zgodnie z decyzjami władz niemieckich Osieka. Należy wspomnieć, że wśród Niemców były osoby, które nie podporządkowały się decyzjom odnośnie usuwania kapliczek i krzyży przydrożnych. Taka sytuacja miała miejsce w Borkowie, gdzie przedwojenny właściciel majątku Niemiec Klaus Derkse (od 1930 roku właściciel majątku ziemskiego Borkowo, którego właścicielem od 1920 roku był jego ojciec Edward Derkse) nie zgodził się na rozbiórkę kapliczek. W sumie, to w Borkowie mamy cztery kapliczki: jedna, o numerze ewidencyjnym 1692, stoi przy drodze Skórcz-Gniew po prawej stronie drogi jadąc do Morzeszczyna z Borkowa; druga, spożywczego o numerze ewidencyjnym 1694 (mapa kapliczek w internecie) - w centrum wsi naprzeciw sklepu; trzecia przed wjazdem po lewej stronie na teren dworu; czwarta o numerze ewidencyjnym 1695 - w polu przy drodze Borkowo-Gąsiorki. Pani Teresa Derra z Rzeżęcina wspomina, że ten Klaus Derkse, Niemiec z Borkowa, jadąc w siodle na koniu zbił szpicrutą jej męża Brunona, gdy ten nie zdjął czapki przed nim. Incydent ten miał miejsce przed wybuchem II wojny światowej. Pola Niemca graniczyły z polami jej teściów, którzy zostali wysiedleni z gospodarstwa do wsi Morzeszczyn i tam pracowali w gospodarstwie u Niemca Rylis. Pani Teresa z domu Kleina urodziła się w miejscowości Olsze i czas okupacji pamięta wycinkowo, gdyż miała kilka lat (rocznik 1939, z czerwca). Z tego okresu pamięta Niemca Mura, który zajął gospodarstwo wysiedlonych Główczewskich, gdzie obecnie mieszkają państwo Mgłosik. Żona Mura darzyła sympatią małą Teresę i ta odwiedzała ją codziennie w czasie podwieczorku. W sumie to szła do ciotki Władysławy Pliszki, która była pokojówką, a druga ciocia -Dominika Pliszka pracowała w ogrodzie, a kucharką była pani Świder. Niemka przyjmowała ją w małym pokoju przy kuchni, gdzie spożywali posiłek. Pamięta też spacery z nią po ogrodzie. Być może ta przyjaźń wiązała się z tych względów, że syn jej zginął pod Stalingradem .Mąż jej, jak i ona sama, dla Polaków byli dobrzy. Jak Mur poszedł na front, to gospodarstwem zarządzał ojciec pani Teresy - Józef Kleina, który był fornalem u Niemców. Matka Anna codzienne szyła Murowej suknie. Z resztek mogła uszyć sukienki pani Teresie. Matka chowała dla Murów gęsi, które przed zabiciem były kluskowane (miało na celu utuczenie wraz z powiększeniem objętości wątroby).
Do sklepu po towar na kartki chodzili do Nowej Cerkwi. Pamięta z tego okresu marmoladę z buraków cukrowych. Ta pani sklepowa była bardzo porządną osobą, bo można było coś kupić poza kartkami. Ta pani po wojnie też prowadziła sklep. W czasie okupacji wszyscy musieli pracować dla Niemców. Pani Teresa wspomina że niektórzy Polacy donosili na Polaków do Mura, lecz ten nic nie robił z tych donosów. Przypomniał się jej fakt, jak zabili nielegalnie świnię i była przerabiana w domu. Przyszedł szupo. Mama wylała w sieni wodę i zaczęła szybko szorować. Już nie wszedł do kuchni, tylko pochwalił, że jest porządek. Jak zbliżał się front, to Mur wyjechała z Olsz zabierając na wozy kastowe meble, zastawy stołowe, pościel i inne rzeczy - w sumie to było gdzieś od 7 do 9 wozów - i udali się do Niemiec. Podczas okupacji na dworze w Borkowie kucharką była pani Jędrzejewska, do której po wojnie mieli przyjeżdżać Niemcy pochodzący z majątku Borkowo.
Ps. Ten artykuł na ukazanie się czekał około roku. Pomimo mych starań nic więcej nie mogłem ustalić. Dziękuję bardzo ks. dr. Wojciechowi Kardysiowi za próbę wyjaśnienia napisu. Być może że jest ktoś, kto zna treść i twórcę tej kapliczki. Te same symbole znajdują się na krzyżu cmentarnym w Pączewie. Jeszcze w roku 2015 przejeżdżając przez wieś Skrzynia widziałem panie przy krzyżu na majowym. Przydrożne kapliczki i krzyże zawsze są przystrojone żywymi kwiatami. To znak, że jesteśmy w kraju katolickim, choć spotyka się przypadki że widać kwiaty sztuczne - a szkoda. U nas w obwodzie nr 259 Skórcz, na rozwidleniu dróg Barłożno Lipia Góra Gąsiorki stanął przydrożny krzyż obok tak zwanej "Gruszy". Cóż, gruszę wycięto, została tylko nazwa i dobrze że postawiono krzyż. Teraz mówi się, że zbiórka myśliwych przy krzyżu. Dziękuje panu Kazimierzowi Lisowi ze Smętowa Granicznego odnośnie ustalenia imienia i pisowni właściciela majątku w Borkowie.
Antoni
Skórcz, 22.06.2016 roku

Powrót do góry


20 czerwca 2016 - Kolorowy Pelplin


Sobota 18 czerwca 2016 roku w mieście Pelplin była inna i to za sprawą Wojewódzkich Obchodów 150-lecia Kół Gospodyń Wiejskich I Pomorskiego Festynu Myśliwych w Pelplinie. W kierunku tego miasta podążały samochody i autobusy wiozące uczestników na miejsce zbiórki na placu przed dworcem PKP. Nasze koło wystawiło poczet sztandarowy: Krzysztof Walkowski, Wiesław Jabłonka i Sławomir Kukliński. Udział wzięli również koledzy: Janusz Roliński, Zygmunt i Waldemar Kukliński, Czesław Krocz z rodziną, Jerzy Chyła, Krzysztof Sturgulewski z małżonką, którym towarzyszyły psy myśliwskie. Tak w sumie nasz sztandar był pierwszy na miejscu zbiórki, z tym że już były panie z KGW.Z każdą chwilą przybywało osób. Był również redaktor Andrzej Raduński, który robił materiał do Panoramy. Miło rozmawiało się z panami z Tczewa, którzy przybyli ze sztandarem, na którym wyhaftowane były słowa tak znane: "Żywią i Bronią". W tym poczcie sztandarowym znalazła się pani. Nie zbrakło zwyczajowo prezesa ZO PZŁ w Gdańsku kolegi Marka Gorskiego. Przywitaliśmy się z kolegami myśliwymi z innych kół. Kolory kociewskich strojów pań i panów z KGW przeplotła zieleń mundurów leśników, wśród nich nadleśniczych z nadleśnictw Starogard i Lubichowo. Widoczny był ukraiński zespół Nuta z Odessy - również w strojach ludowych.
Na plac wjeżdża bryczka w zaprzęgu czwórki koni. Za chwilę przy dźwiękach orkiestry dętej, notabene rozpoznaję w niej naszego krajana z Pączewa Stanisława Trochowskiego grającego na saksofonie, w kierunku bazyliki katedralnej rusza korowód. Naprawdę robi wrażenie swą kolorystyką i wielkością. Podczas przemarszu witam się z redaktorem Stanisławem Sierko, który utrwala aparatem dzisiejszą uroczystość. Bazylika jest wypełniona, wszystkie miejsca w ławkach są zajęte. Co ciekawe również późnogotyckie stalle zostały zajęte. Słyszałem określenie, że z tego nic nie widać i to chyba jest dla biskupów. To komentarz osób, które nie mogły z nich skorzystać z uwagi na ich zajęcie przez inne osoby, a przecież to miejsce do modłów - ale cóż, młodzi tłumaczą to sobie inaczej. Ja z nadleśniczym Bronisławem Sznaiderem siedzimy w ławce naprzeciw ołtarza Matki Boskiej Częstochowskiej, na którym wystawione są relikwie świętego Jana Pawła II. Podczas mszy podchodzą osoby, modlą się przy nich i składają kwiaty. Rozpoczyna się msza święta. Celebransi to ks. Infułat Tadeusz Brzeziński, prałat Andrzej Koss i kanonik Jerzy Kryger. Oczywiście jest orkiestra myśliwska, której brzmienie pięknie się niesie po bazylice. Wśród uczestników mszy rozpoznaję wiceministra Kazimierza Smolińskiego, starostę tczewskiego Dzwonkowskiego, włodarzy Pelplina Patryka Demskiego i Darka Górskiego. Pięknie się prezentują poczty sztandarowe kół: ZO PZŁ Gdańsk, Bractwa Świętego Huberta w Śliwicach, Szaraka i Kniei Tczew, Łosia Skórcz, Cyranki Pruszcz Gdański, Łosia Gdynia, Ogara, Hodowcy ,Wybrzeża i Krogulca Gdańsk, Głuszca Kartuzy, Nemroda Kościerzyna, Odyńca Sopot, Darz Bór Wejherowo, Rysia Starogard.
Po mszy wszyscy udajemy się na przystań Jana III Sobieskiego, gdzie następuje oficjalne otwarcie uroczystości. Wielkim zainteresowaniem cieszą się stoiska KGW, gdzie można skosztować wiejskich przysmaków, nie mówiąc o potrawach przygotowanych z dziczyzny, którą przekazały: dziki - nadleśnictwo Lubichowo, Elbląg i Gdańsk, Koła Łowieckie Szarak Tczew, Łoś Skórcz, Kociewie Rudno i Dąbrowa Gdańsk, kozły - Knieja Tczew i Krogulec Gdańsk.
Dla ciekawych uchylę rąbka tajemnicy, jak doszło do organizacji tej uroczystości. Kolega myśliwy Zdzisław Kamieniecki, mieszkaniec Rajków, jak w listopadzie 2014 roku został radnym gminy Pelplin, zaczął myśleć, jak zrobić, aby myśliwi spotkali się w Pelplinie. Ten temat Zdzisław przedstawiał na Komisji Zwierzyny Drobnej ZO PZŁ w Gdańsku i podczas spotkań zarządu Stowarzyszenia na Rzecz Bioróżnorodności PERDIX w Rajkowach. Podczas rozmów prywatnych z panią Krystyną Gierszewską, przewodniczącą KGW Pelplin, jest poruszany ten temat. Z tym tematem został zapoznany burmistrz Pelplina Patryk Demski, który przyjął z aplauzem tą inicjatywę i zaproponował termin na noc świętojańską. Spotkanie myśliwych rozszerzono na wojewódzkie obchody 150- lecia KGW i Pomorski Festyn Myśliwski w Pelplinie - Noc Kupały. Główny ciężar organizacji tych obchodów ze strony myśliwych poniosło Koło Szarak z Tczewa w osobach kolegów Zdzisława Kamienieckiego i Jana Mazurowskiego .Nie wymieniam pozostałych kolegów, gdyż lista ta by była bardzo długa. Myślę, że ta impreza wejdzie do kalendarza imprez Pelplina. Szkoda, że nie wszystkie Koła wystawiły swe sztandary. Być może lub na pewno w tym to czasie miały je w renowacji - o sztandary to trzeba dbać. Nie wymieniłem również uczestniczących przedstawicieli KGW, ale z fotografii można poznać skąd byli. Ja wykonałem kilka ujęć i uważam, że reportaż ten powstał z "szóstego rzędu krzeseł".
Gwoli przypomnienia należy stwierdzić, że nie tylko społeczeństwo było zadowolone z tej imprezy, a również Pelplińskie wróble, które otrzymały również coś, co pozostawiła czwórka pięknych koni na trasie przemarszu (tak w sumie to pozostawiły ekologiczne zanieczyszczenie w postaci odchodów).
Ps. Fotografie niektóre cechuje brak ostrości. Cóż, faktycznie słabo widzę. Przepraszam. Po zabiegu na pewno będzie poprawa.
Antoni
Skórcz, 20.06.2016 roku

Powrót do góry


29 grudnia 2015 - Jeden z większych z Jelonka

Napisanie tego reportażu wymusiło życie. W trakcie pewnej rozmowy z nieznanym mi mężczyzną dowiedziałem się, że na Jelonku to są ryyyyyby. Potwierdzał, że łapał porządne płocie z łodzi i przy tym narzekał, że w jeziorze tym są sumy takie dość duże, które mają siać spustoszenie wśród ryb. Powiedział, że Zygmunt Wysocki z Lubichowa miał złapać szczupaka o wadze ponad 10 kg. Tą informacją podzieliłem się z Kazimierzem Grzenią - skarbnikiem naszego koła PZW nr 74 w Skórczu, który potwierdził, że tak, taki fakt miał miejsce. Ta rozmowa odbywała się podczas soboty na rynku w Skórczu (rynek odbywa się na parkingu przy parku miejskim). W trakcie naszej rozmowy podeszli państwo Wysoccy, którzy potwierdzili ten fakt i zostałem zaproszony do Lubichowa.
7 grudnia udaję się do państwa Wysockich do Lubichowa. W przedpokoju na ścianie wisi spreparowana głowa szczupaka, faktycznie jest pokaźnych rozmiarów. Wykonuję kilka zdjęć, proszę również Zygmunta, aby podtrzymał spreparowaną głowę. Przy ciastkach i kawie Zygmunt opowiada, jak doszło do złapania tego okazu szczupaka. Wędkuje już od 1969 roku, z tym że w przeszłości łowił na rzece Wdzie, teraz ma tylko kartę na wody nizinne. 18 maja 2010 roku w południe udał się na jezioro Jelonek na płocie. Wybrał w tym dniu do łapania jeden z pomostów w kierunku tak zwanej "Bolowej ławy". W tym dniu ryby jednak nie brały. Około godziny 15:00 spakował sprzęt i udał się na parking do samochodu. Będąc na wysokości pomostu do łodzi zauważył, że w odległości 10 metrów od tego pomostu wyskakuje na powierzchnie ukleja. Po dużych kołach na wodzie wyglądało, że dość spory drapieżnik poluje na nią. Zygmunt natychmiast podjął decyzję, że spróbuje rzucić gumą w to miejsce. Zmontowanie sprzętu nastąpiło błyskawicznie. Na szpuli była plecionka 18, przepon 30 cm i guma czerwono biała 18 cm. W to miejsce wykonał dwa rzuty i za trzecim razem poczuł, że ryba chwyciła. Nastąpiło holowanie. Widział, że ryby tej nie podbierze swym podbierakiem, jest po prostu za mały. Zdecydował, że szczupaka wyciągnie bezpośrednio na brzeg, gdyż był wysoki stan wody. Po chwili szczupak był na lądzie. Zygmuntowi opadły ręce… Wspomina, że jeśli wtedy ktoś by go poczęstował papierosem, to by zapalił, pomimo że 25 lat już nie palił. Po uspokojeniu doszedł, że to dzięki bobrom, które spiętrzyły wodę w jeziorze, wyholował szczupaka. Bobry zrobiły tamę na strudze z Jelonka tak, że woda sięgała kładki. Po przyjeździe do domu to małżonka była zdziwiona, że tak szybko wrócił z ryb. Szczupak został zważony i zmierzony. Waga jego wynosiła 10,70 kg, długości 122 cm, szerokości 11 cm i głębokości 18 cm. Będąc na strzelnicy myśliwskiej w Bietowie koło Lubichowa, w trakcie rozmowy z panem Piotrem Włodarczykiem usłyszałem też kilka pochlebnych opinii na temat Jelonka. Pan Piotr na tym jeziorze złowił karasia o długości 34cm, wadze 0,9kg i lina o długości 40cm, wadze 1,5kg . Sam będąc mieszkańcem Częstochowy, z racji odbywanej praktyki w nadleśnictwie Lubichowo, poznał wody naszego koła.
Wędkarz naszego koła pan Michał Szkołut 28 czerwca 2014 roku również zaliczył szczupaka o wadze 5 kg na Jelonku. Łapał na żyłkę 0,30 i Alga nr2. Na jeziorze czarnoleskim Dawid Bukowski zaliczył szczupaka o wadze 9kg długości 110cm. Kolega z koła Piotr Szulczyk z Gdańska na czarnoleskim w dniu 30.11.2015 z pomostu zaliczył szczupaka o wadze 4,45kg długości 88cm na żywca (płoć), żyłka 0,34.
Nierozłącznie z Jelonkiem kojarzy się nam wszystkim wędkarzom kapliczka przy jeziorze, która była przybita do drzewa przy jeziorze, lecz bobry ścięły drzewo i kapliczkę przybito do sosny. Teren, gdzie była ta sosna, został ogrodzony siatką metalową z uwagi na bobry. W tym roku dwaj wędkarze z koła, to jest z Zelgoszczy Czesław Wojtasik i z Lubichowa Zygmunt Wysocki, dokonali restauracji tej kapliczki. Drewnianą kapliczkę zniszczyły korniki. Elementy zostały wykonane z metalu, wymieniono szyby. Kapliczka ta po renowacji stanęła na parkingu w miejscu pierwotnym, z tym że umocowana została na metalowym słupku. Z tą kapliczką wiążą się wydarzenie, jakie miało miejsce na tym jeziorze. Wędkarz, który się uratował przed utopieniem zrobił tę kapliczkę, którą powiesił na drzewie. Na podstawie zebranych relacji wynika, że kapliczka ta mogła powstać w latach 60-tych XX wieku, gdy leśniczym we Wdeckim Młynie był pan Talaśka. W kapliczce tej znajdował się obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, który przez długie lata był głównym elementem kapliczki. Na początku lat 80-tych ktoś włożył małą figurkę Matki Boskiej i tak to jest do dzisiaj. W prowadzonej przez Kazimierza Grzenię "Złotej księdze Koła" znajduje się zdjęcie tej kapliczki z roku 1977, to jest okresu, gdy włodarzami tego jeziora stało się koło PZW nr 74 Skórcz. Często wśród wędkarzy jest używane określenie parking "przy figurce".

W tej chwili można już ustalić kolejność rekordów jeziora Jelonek i tak:
1. 18.05.2010 rok szczupak, waga 10,70kg długość 112cm Zygmunt Wysocki
2. 15.08.2013 rok szczupak, waga 8,58kg długość 114cm Włodzimierz Szarafin
3. 27.12.2013 rok szczupak, waga 8,00kg długość 95cm Krzysztof Kurkowski
4. 28.06.2014 rok szczupak, waga 5,00kg długość 97cm Michał Szkołut
Rekordy jeziora Czarnoleskiego:
1. 07.11.2014 rok szczupak, waga 9,00kg długość 110cm Dawid Bukowsk
2. 00.10.2015 rok szczupak, waga 4,45kg długość 88cm Piotr Szulczyk
Ps.
Słownik języka polskiego PWN, 'kapliczka': "mała lub uboga kaplica; mały budynek, stawiany zwykle przy drogach lub skrzyneczka zawieszona na drzewach, z obrazami lub figurami świętych". W miesiącu maju 2016 roku planowane jest poświęcenie kapliczki przy jeziorze przez księdza z parafii Wda. Zdjęcia szczupaków pozycja 2 i 3 są umieszczone w opowiadaniu z 27.02.2014 roku "Szczupak wyglądał jak atomowy radziecki okręt podwodny". W przypadku uzyskania informacji o kolejnych sztukach "dużych ryb" kwalifikacja ulegnie zmianie
Antoni
Skórcz dnia 29.12.2015 roku

Powrót do góry


22 grudnia 2015 - Podsumowanie konkursu "Spotkanie z przyrodą" w "Fabryce Sztuk" w Tczewie

Nigdy w dotychczasowej bytności w Tczewie nie miałem okazji odwiedzić Muzeum Wisły, pomimo że kilkakrotnie przejeżdżałem przy budynku tej instytucji. Spotkaliśmy się w tym miejscu 18 grudnia 2015 dzięki kolegom myśliwym z Komisji Kultury ZO PZŁ w Gdańsku. Uczniowie ze Szkoły Publicznej w Mirotkach wraz z rodzicami i panią dyrektor tej placówki Grażyną Kościelną uczestniczyli w podsumowaniu międzyszkolnego konkursu plastycznego "Przygoda z przyrodą" zorganizowanego przez Komisję Kultury Zarządu Okręgu PZŁ w Gdańsku. Szkoła w Mirotkach to szkoła o bogatych tradycjach, gdyż jej początki sięgają 1905 roku. Sam budynek szkoły mieści się w okolicach skrzyżowania dróg Skórcz-Smętowo i Mirotki-Barłożno. Wchodząc do budynku szkoły spotykamy się z historią tej szkoły przedstawioną w postaci reprodukcji starych zdjęć, dokumentów, rzeźb. I jeszcze co jest ciekawe w tej szkole, to pozdrawianie przez uczniów osób wchodzących słowami "Dzień dobry".
Wraz z panią dyrektor zabieramy się samochodem z panem Marcinem Szulcem, który jedzie z synem Aleksandrem, uczniem 6 klasy, do Tczewa. Trafienie do muzeum nie stwarza problemu, gorzej ze znalezieniem miejsca na zaparkowanie samochodu. Sam budynek sprawia wrażenie solidnej budowli, która istnieje dzięki właściwej trosce o pozostawienie budowli o znaczeniu historycznym. Po wejściu na teren muzeum korzystamy z zewnętrznej windy, którą jedziemy na drugie piętro. Pytamy się napotkanych osób, gdzie odbywa się to spotkanie. Okazuje się, że w części nazywanej "Fabryką Sztuk". Na miejscu są już pozostali uczestnicy konkursu wraz z opiekunami z powiatów tczewskiego, kartuskiego, kościerskiego i starogardzkiego. Z Mirotek jest również Klaudia Badzmierowska z matką Ksenią, z Barłożna Wiktoria Chrzanowska z matką Katarzyną. Są również koledzy myśliwi: prezes ZO PZŁ w Gdańsku Marek Gorski , Jędrzej Czajkowski, Ryszard Mazurowski, Jerzy Pauch, Kazimierz Kroskowski, Ignacy Stawicki. Nie zawiedli przedstawiciele samorządu tczewskiego: wiceburmistrz Pelplina Dariusz Górski, nadleśniczy nadleśnictwa Starogard Roman Tomczak i wiele innych osób. Słyszę głosy wśród myśliwych pytające, gdzie to są Mirotki. Odpowiadam im, że leżą obok Skórcza, nie tak daleko jak im się wydaje od Tczewa. Wykonuję zdjęcia prac uczestników konkursu. Są piękne, gdyż widziane okiem dziecka. Ale cóż, muszą być miejsca pierwsze jak i pozostałe, tak to jest już w życiu. Wielkim zaskoczeniem jest fakt, że praca Klaudii Badzmierowskiej z czwartej klasy szkoły w Mirotkach zdobywa 1 miejsce w kategorii II (dotyczy to klas IV - VI). Dlatego w kuluarach mówiono o Mirotkach. Tak w sumie Klaudia jak i Wiktoria to kruszynki do ich kolegi Aleksandra. Prowadzący całość tego spotkania wiceprzewodniczący Komisji Kultury Jerzy Pauch udziela głosu prezesowi Markowi Gorskiemu, przewodniczącemu Komisji Kultury Ryszardowi Mazurowskiemu jak i pani dyrektor "Fabryki Sztuk" w Tczewie Alicji Gajewskiej. Następuje wręczenie uczestnikom konkursu nagród przez myśliwych, członków zarządów, włodarzy miast i nadleśniczego. Co ciekawe, to w niektórych przypadkach to wręczający muszą się pochylać, gdyż dzieci są kruszynkami, ale z talentem. Podczas odbierania nagród są szczęśliwe. Po powrocie na miejsca sprawdzają zawartość toreb z nagrodami. Każde otrzymuje dyplom uczestnictwa w konkursie i skromny upominek. Nauczyciele i opiekunowie są szczęśliwi. Należy wspomnieć o oprawie muzycznej w wykonaniu kolegi wiceprzewodniczącego Komisji Kultury Kazimierza Kroskowskiego - gry na rogu myśliwskim par force. Widać również przedstawiciela TVP3 z Gdańska pana Andrzeja Raduńskiego, który pokazał dzieciom jak powstaje reportaż z takiej imprezy. Dzieci, które udzielały wywiadu, mogły zobaczyć, że to wszystko nie jest takie proste. Po skończeniu części oficjalnej jest poczęstunek. Na podstawie eksponowanych prac można stwierdzić, że Klaudia wybrała zająca i lisa, Wiktoria sarnę i dwa zające, a Aleksander dzika. To te zwierzęta - ich oczami - reprezentują kociewską przyrodę.
Ps. Klaudia Badzmierowska, Wiktoria Chrzanowska, Agata Gedowska uczennice IV klasy, Faustyna Kotowska i Wiktoria Bielińska uczennice V klasy i Aleksander Szulc uczeń VI klasy szkoły w Mirotkach otrzymali za udział w konkursie "Przygoda z przyrodą" upominki ufundowane przez Koło Łowieckie "Łoś" w Skórczu. Zostały one wręczone 22 grudnia podczas spotkania wigilijnego w szkole w Mirotkach.
Antoni
Skórcz dnia 22.12.2015 roku
Po kliknięciu miniaturki z lewej - fotoreportaż Antoniego Chyły
Po kliknięciu miniaturki z prawej - fotoreportaż Grażyny Kościelnej


Powrót do góry


06 grudnia 2015 - Majowe zawody spławikowe o tytuł Mistrza Koła na jeziorze Jelonek

31 maja 2015 roku na jeziorze Jelonek odbyły się zawody spławikowe o tytuł Mistrza Koła Nr 74 w Skórczu. W zawodach uczestniczyło 44 zawodników, w tym dwie panie. Na tych zawodach znalazłem się z racji sędziowania. Po cichu liczyłem, że może mi się udać zobaczyć poletka, gdyż jezioro Jelonek znajduje się w obwodzie łowieckim nr 282 "Długie", dzierżawionym przez Koło Łowieckie Łoś Skórcz.
Relacja.
Jak zawsze i tym razem korzystam z samochodu Grzesia Glinieckiego. Z nami zabiera się również kolega Henio Stachowicz. Podczas jazdy na miejsce dyskusja toczy się o tym, czy aby będzie brała ryba. Na miejscu są już zawodnicy jak i pozostali sędziowie zawodów, w tym prezes koła kolega Włodzimierz Szarafin. We znaki daje się niska temperatura i tylko kurtka Grzesia ratuje sytuację, gdyż nie ukrywam, że zacząłem odczuwać zbyt cienkie się ubranie na te zawody. A starzy ludzie zawsze wspominali, że od wody ciągnie zimno. Następuje losowanie stanowisk. Pani Maria Legaszewska wylosowała stanowisko nr 4, a Krystyna Sobisz nr 11. Po losowaniu zawodnicy rozchodzą się na stanowiska, z czego część korzysta, z uwagi na dużą odległość do pokonania, z samochodów. Po sygnale zaczyna się wędkowanie. Do wody trafia zanęta i wzrok zawodników kieruje się na spławik. Na trzech stolikach obok zadaszenia ustawione są puchary i nagrody. Puchary w swej całej krasie dodają splendoru. Jest o co walczyć.
Odwiedzam przydzielone stanowiska i, co ciekawe, udaje mi się wykonać zdjęcie, jak kolega Mirek Jakubowski wyciąga rybę, która ze złowionymi później pozwoli mu zająć 8 miejsce w zawodach. Udaję się w stronę "Suchego Jelonka", aby zobaczyć, czy zwierzyna pobiera sól z lizawek przy paśnikach, które są po jednej i drugiej stronie. Idąc na brzegiem jeziora zauważam kamień oddziałowy, z tym że w chwili obecnej nie jest on wykorzystywany. Próbuję odczytać cyfry, lecz przy mym wzroku się poddaję. Taki kamień oddziałowy to skarb dla zaginionych w lesie, bo możemy podać aktualne miejsce w oparciu o numerację jak i ustalić kierunki świata. Tak jak rok temu, nie ma żadnych śladów zwierzyny. Nie można wykluczyć, że są wilki i brak saren, a przed laty przy Jelonku było ich sporo. Wracając zauważam na dębie rosnącym przy "Suchym Jelonku" narośl, którą fotografuję. Cóż, na brzegach jeziora mamy nadal bobry. Świadczy o tym ścięta brzoza (z pnia wycieka sok, drzewo "płacze") oraz tamy na strudze z jeziora do rzeki Wdy. Widać braki wody w jeziorze.
Po dojściu na parking jestem świadkiem rozmowy pomiędzy Kazimierzem a Włodzimierzem odnośnie figurki Matki Boskiej, której nie ma w okolicach parkingu. Kazimierz informuje prezesa Włodzimierza, że Matkę Boską zabrał do odnowienia kolega wędkarz Czesław Wojtasik z Zelgoszczy. Włodzimierz prosił, aby Kazimierz poinformował Czesława, że będzie miał pomoc w renowacji ze strony prezesa.
Udaję się na drugą stronę jeziora, gdzie jest Grześ i Henio. Tym razem to mój profesor jest na tarczy. Całe szczęście, że Heniek coś łapie i w sumie ta ryba, złowiona na stanowisku 9, w klasyfikacji zajmie 10 miejsce.
Wracam drogą leśną, na której są widoczne tropy jeleni. Jak zwykle nad jeziorem unosi się zapach grillowanej wędliny i karkówki. Wszyscy uczestnicy zawodów mają jak w banku zapewniony posiłek, za który jest odpowiedzialny skarbnik koła Kazimierz Grzenia, który znajduje spośród wędkarzy kucharzy.
Sygnał przerywa zawody i poszczególni zawodnicy przybywają na miejsce, gdzie się odbywa ważenie złowionych ryb. Co prawda dla osób, które zawsze coś miały, tym razem Jelonek okazał się niegościnny, ale taki los wędkarza. W trakcie ważenia sprawne ręce kolegi Tomasza Demusa nie dopuszczają do tego, aby jakaś ryba wyskoczyła podczas ważenia. Wyłaniają się zwycięzcy. 1. lokata - 2851 punktów (gramów) Malej Rafał, 2./2346p. Klin Marcin, 3./1205p. Kajut Krzysztof, 4./858p. Karaszewski Piotr, 5./828p. Wojtasik Czesław, 6./511p. Zimny Radosław, 7./506 Serocki Eugeniusz, 8./301. Jakubowski Mirosław, 9./187p. Bukowski Dawid, 10./182p. Stachowicz Henryk, 11./174p. Derdowski Łukasz, 12./168 p. Sobisz Henryk, 13./159p. Krzyżanowski Ireneusz, 14./127p. Ciesielski Kazimierz, 15./118p. Kotlewski Rafał, 16./102 Wysocki Zygmunt, 17./97p. Różycki Tadeusz, 18./88p. Cyrson Jerzy, 19./74p. Grudziński Wojciech, 20./51p. Daszkiewicz Andrzej, 21./37p. Żak Bronisław. Podliczając - 21 wędkarzy złapało 10 970 gramów ryb. Czy to jest dużo? Nie zabieram głosu, gdyż na zawodach bywa różnie. Następuje wręczenie pucharów i nagród. Osoby odbierające je muszą przejść kładką nad strugą wypływającą z Jelonka. Wszyscy uczestnicy przystępują do biesiady. Trwa ożywiona dyskusja pomiędzy uczestnikami.
Skórcz dnia 22.06.2015 roku Antoni
Ps. Ten reportaż miał się ukazać szybciej, lecz z uwagi na brak zdjęcia kapliczki przy jeziorze po renowacji, odkładałem na później. W międzyczasie uzyskałem informację o "taaaaaaaaakiej rybie…", że będę musiał napisać oddzielny reportaż o rybnym Jelonku.
Antoni
Skórcz dnia 06.12.2015 roku

Powrót do góry


07 listopada 2015 - Hubertus Koła Łowieckiego Łoś w Skórczu

Sobota 7 listopada 2015 roku to dzień dla naszego Koła Łowieckiego Łoś szczególny, gdyż zwyczajowo będzie obchodzony Hubertus. Tym razem odbędzie się w obwodzie nr 298 Frąca. Msza święta ma się odbyć w kościele parafialnym w Kamionce. Uzgadniałem ją z księdzem Tadeuszem Galikowskim. Co prawda odbyło się to telefonicznie, lecz byłem zaskoczony postawą księdza, który powiedział, że jest dla ludzi.
Tym razem jadę do Kamionki sam. Wyjeżdżam ze Skórcza szybciej, aby zapalić znicze na grobach naszych kolegów, którzy leżą na tym cmentarzu. Podczas jazdy mam telefon od Grzesia Kolaski, który pyta, jak dojechać do Kamionki - czy przez Frącę, czy Rynkówkę. Polecam mu Rynkówkę.
Dojeżdżam na miejsce i udaję się na cmentarz. Grób księdza Andrzeja Bławata jest przy krzyżu. Zapalam znicze i wykonuję zdjęcie. Z uwagi na panujące zamglenie mam wątpliwości, czy zdjęcie wyjdzie. Odnalezienie grobu kolegi Ireneusza Nawrockiego sprawia mi trudność. Patrzę na zegarek, aby tylko nie spóźnić się na mszę i zastanawiam się, czy nie przyjść po mszy i zapalić znicze, lecz udaje mi się znaleźć grób. Światełko już płonie, robię zdjęcie. Szybko do samochodu i udaję się na parking przed kościół, gdzie są już koledzy. Tym razem na mszę nie przyjechało zbytnio dużo myśliwych, ale są ci, na których zawsze można liczyć, jak Krzysztof Walkowski, Daniel Dworakowski i Sławomir Kukliński tworzący poczet sztandarowy, prowadzący polowanie kolega Wojciech Furgalski, uczestnicy polowania Marian Kuźma, Eugeniusz Pior, Stanisław Partyka, Janusz Roliński, Jerzy Chyła, Zdzisław Arentewicz, Tadeusz Wentowski, Grzegorz Kolaska, stażysta Dariusz Gawrzyjał, syn Sławka Patryk i sympatyk łowiectwa Michał Szkołut.
Poczet sztandarowy udaje się do świątyni, my za nim. Kościół pod wezwaniem św. Andrzeja Boboli w Kamionce jest nowym kościołem. Parafia ta w maju 1992 roku została erygowana i od tej chwili przez okres pięciu lat trwała budowa kościoła. 19 maja 1997 roku biskup diecezjalny prof. Jan Bernard Szlaga dokonał poświęcenia świątyni. Wnętrze kościoła jest przyjemne, być może sprawia to drewno, które jest użyte do jego budowy. Sam ołtarz ze skały piaskowej i ambonka z piaskowca pięknie się komponują. Proboszcz Tadeusz przygotowuje się do mszy. W międzyczasie przybywa kolega Marek Raduński z gościem dzisiejszego polowania Zdzisławem Puchałą. Wykonuję zdjęcia i cóż - pomimo dobrej klasy aparatu kolegi Sławka Kuklińskiego, z uwagi na mój wzrok, wyjdą fatalnie. Rozpoczyna się msza święta z oprawą sygnalisty Tadeusza Wentowskiego. Proboszcz w swej homilii wspomina o roli leśników i myśliwych w kształtowaniu przyrody ojczystej. Wspomina, że pochodzi sam z lasów. Urodził się w Osiecznie, mieszkał w Czesku. W imieniu członków Koła dziękuje proboszczowi za odprawioną mszę i homilię. Wspominam, że nasz sztandar dziś jest trzeci raz w tej świątyni. Wcześniej był w 1998 roku był na pogrzebie stażysty koła księdza Andrzeja Bławata - pierwszego proboszcza, a w roku 2011 na pogrzebie kolegi Ireneusza Nawrockiego. Koledzy Wojciech Furgalski i Stanisław Partyka przekazują świece ufundowane dla kościoła przez Koło. Proboszcz Tadeusz nie kryje zadowolenia z otrzymanego daru. Mszę kończy błogosławieństwo.
Udajemy się na miejsce zbiórki myśliwych do Bukowin. Jadąc po mszy pomyślałem, że warto mieć w kole osobę śpiewającą, gdyż nasz śpiew w kościele na tyle osób wypadł słabo. Być może sprawił to okres grypowy. Nadal panuje mgła, która będzie nam towarzyszyć do końca łowów. Na miejsce zbiórki docierają pozostali koledzy: Paweł Szreder, Krzysztof Sturgulewski z małżonką i dwoma psami. Sawia będzie spełniać funkcję psa do szukania postrzałków, natomiast pies Sławka Jager będzie chodził w miotach. Docierają również koledzy Zygmunt i Waldemar Kukliński, Krzysztof Bąkowski, Wiesław Jabłonka, Jan Burandt, Czesław Krocz i były stażysta Paweł Manuszewski.
Na polowanie stawiło się 23 myśliwych. Zaplanowano trzy pędzenia. Prowadzący kolega Wojciech Furgalski dokonał odprawy z przypomnieniem zasad bezpieczeństwa. Po losowaniu kartek udaliśmy się na pierwsze pędzenie, na tak zwanych "płotach". W tym pędzeniu były widziane jelenie, ale nie wyszły z miotu - być może nagonka nie przeszła całych "płotów". Drugie pędzenie to Kępa Głodowska. Tu również były widziane daniele, lecz nie wyszły na strzał. Ostatnie pędzenie "na pałac" tez nie dało rezultatów. Co ciekawe, w tym dniu widziani grzybiarze mieli więcej szczęścia, gdyż gąski zapełniały ich naczynia na grzyby. Nagonkę stanowili Paweł Manuszewski, Dariusz Gawrzyjał i Michał Szkołut wspierani przez wyżła Jagra. Po ostatnim pędzeniu zebraliśmy się przed świetlicą, gdzie prowadzący kolega Wojciech Furgalski zakończył polowanie z sygnałami myśliwskimi w wykonaniu Tadeusza Wentowskiego. Trzeba stwierdzić, że kolega Wojciech Furgalski poprowadził to polowanie zgodnie z regulaminem i tradycją. Jako prezes podziękowałem Wojciechowi. Możemy być pewni, że lasy w rękach takich ludzi będą naszą dumą narodową.
Wszyscy uczestnicy polowania i goście w osobach pana leśniczego Macieja Regosza, państwa Doroty i Janusza Piernickich, kolegi Jana Kulczyńskiego, małżonek kolegów i innych zaproszonych gości zostali zaproszeni na biesiadę. Gastronomię przygotowała pani Beata Sonnenfeld. Koło przygotowało tylko dzika, a kolega Marcin Szulist ciasto. Biesiada upływała w miłej atmosferze. Wspominaliśmy nasze przeżycia łowieckie.
Tak patrząc na kolegów, to stwierdzam, że faktycznie jesteśmy starszymi myśliwymi i trafne jest określenie kolegi Eugeniusza Piora, że dobrze że mamy tylu młodych myśliwych. Dziękuję wszystkim uczestnikom naszego spotkania, szczególnie małej Zuzi, której rodzice Monika i Krzysztof będą wspominać to wydarzenie, kiedy być może nas już nie będzie. Warto się spotykać w naszej myśliwskiej rodzinie. Będziemy pamiętać smak kuchni pani Beaty. I jeszcze jedno, najważniejsze, że nie zawsze trzeba coś upolować, bo bezpośredni kontakt z przyrodą i spotkanie z przyjaciółmi jest najważniejsze. Do zobaczenia na następnym Hubertusie.
Antoni
Skórcz dnia 08.11.2015 roku

Powrót do góry


24 października 2015 - V Hubertus Pomorski

24 października 2015 roku był dla myśliwych i leśników województwa pomorskiego dniem szczególnym, gdyż po raz piąty był obchodzony Pomorski Hubertus, tym razem w bazylice archikatedralnej w Gdańsku-Oliwie. Spotkaliśmy się tam myśliwi i leśnicy, aby godnie uczyć naszego patrona świętego Huberta. Nasze Koło Łowieckie "Łoś" zwyczajowo wystawiło poczet sztandarowy w składzie: Krzysztof Walkowski, Daniel Dworakowski i Sławomir Kukliński. Podwodę wystawił kolega Jacek Włodarczyk, który dostarczył nas cało na miejsce. W sumie byliśmy trzecimi przedstawicielami kół. Na parking przed katedrę wciąż przybywały poczty sztandarowe kół oraz członkowie. Spotkaliśmy kolegów, którzy przybyli z darami, wśród nich niezawodny kolega Leszek Meler. Dość szybko przybył kolega prezes ZO PZŁ w Gdańsku Marek Gorski, z którym zamieniliśmy kilka słów. Była okazja, aby zrobić pamiątkowe zdjęcia z kolegami. Tym razem korzystałem z aparatu fotograficznego kolegi Sławka Kuklińskiego. Na parking przybyły samochody z rejestracją ukraińską, którymi przybyli przedstawiciele kościoła greko- katolickiego eparchii Sokalsko-Żółkiewskiej, którzy przybyli do Gdańska na zaproszenie łowczego koła łowieckiego "Wybrzeże" w Gdańsku kolegi Andrzeja Kraińskiego. Przybyła również Telewizja Gdańsk.
Wszedłem wraz z innymi osobami do bazyliki. Rozpoczęła się msza święta, poprzedzona wejściem procesji z głównym celebrantem arcybiskupem Sławojem Głódźiem i biskupem greko-katolickim Mychajło Kołtunem. Za nimi weszły poczty sztandarowe kół: z Gdańska: ORŁ, RDLP, Drop, Raróg, Sokół Kolejarz, Sokół nr 7, Knieja, Kulik, Cyranka, Szarak, Jedność, Wybrzeże; z Gdyni: Łoś ,nr 1, Jaźwiec i Hodowca; Wejherowa: Jeleń i Głuszec; z Tczewa: Szarak i Knieja; ze Starogardu: Ryś; z Kartuz Głuszec; z Sierakowic: Słonka; z Sopotu: Odyniec; z Pruszcza Gdańskiego: Cyranka; z Okonin: Leśnik; z Kościerzyny: Nemrod; ze Śliwic: Bractwo Świętego Huberta; ze Skórcza: Łoś.
Oprawę muzyczną mszy stanowiły orkiestry myśliwskie. Przewodniczący Komisji Kultury i Tradycji Łowieckich kolega Ryszard Mazurowski powitał duszpasterzy. Co ciekawe, arcybiskup Głódź tytułował kolegę Mazurowskiego prezesem - cóż, bywa i tak, że nie wszyscy wiedzą jakie są stanowiska w okręgowej radzie. Homilię, którą wygłosił arcybiskup, należy uznać za ciekawą i na czasie. Byłem pełen podziwu dla niego, że będąc sam myśliwym wskazał na zielonych, którzy nie zawsze bronią ojczystej przyrody. Przywołał fakt zaśmiecania lasów przez społeczność i potrzebę wytwarzania nawyków dbania o czystość przyrody wśród dzieci, którym ojczysta przyroda będzie bliska sercu. Prosił, aby podczas pobytu w łowisku, na ambonie odmawiać różaniec i pacierz, gdyż jak nie odmówisz pacierza, to nie ubijesz zwierza. Wskazał jako przykład świętego Franciszka i Jana Pawła II, któremu troska o przyrodę nie była obca. Dziękował leśnikom za opiekę nad polskimi lasami. Wspomniał również o dzisiejszej konsekracji biskupa Zbigniewa Zielińskiego, który był kapelanem myśliwych i stwierdził że pomimo naszego święta delegacja myśliwych znajdzie się na tej uroczystości. Myśliwi podczas mszy przekazali dary arcybiskupowi, który z rąk dyrektora RDLP w Gdańsku kolegi Jana Szramka otrzymał także medal, który przyjął z wielką satysfakcją, podkreślając że nosi on nr 8 i jest wielkim wyróżnieniem dla niego. Po błogosławieństwie opuściliśmy bazylikę i udaliśmy się na Jaśkową Dolinę, gdzie odbyła się dalsza część uroczystości. Tam koledzy zostali wyróżnieni medalami, jak również Koło Łowieckie Knieja z Tczewa zostało odznaczone najwyższym łowieckim wyróżnieniem "Złomem". Sztandar koła udekorował kolega prezes Marek Gorski.
W uroczystości uczestniczyli goście z Ukrainy. W swym wystąpieniu biskup Mychajło Kołtun wspominał, że chcą brać przykład z polskich myśliwych i też będą powołani kapelani myśliwych w eparchii Sokalsko-Żółkiewskiej. Po tej uroczystości odbyła się biesiada. Zacni goście z Ukrainy uczestniczyli również w zakończeniu polowania hubertusowskiego w Kole Wybrzeże Gdańsk, gdzie mogli bezpośrednio zobaczyć tradycje polskiego łowiectwa.
Tym razem będąc w Oliwie zapomniałem dyktafonu i musiałem posiłkować się z notatek innych kolegów. Szczególne podziękowanie kieruję do kolegi Andrzeja Kraińskiego, który przesłał mi tłumaczenie artykułu, jaki ukazał się w serwisie prasowym eparchii Sokalsko-Żółkiewskiej, który warto przeczytać, a który stanowi załącznik do tego reportażu.
Antoni
Skórcz dnia 25.10.2015 roku

Powrót do góry


27 września 2015 - Rajkowy po raz trzeci

Dla wielu z nas Rajkowy to tylko wieś na Kociewiu w gminie Pelplin. Dziś miał tam miejsce piknik ekologiczny "Ekologia i My". W programie przewidziano mszę św. Hubertowską w kościele pod wezwaniem św. Bartłomieja, wręczenie nagród w konkursie plastycznym dla dzieci "Ekologia i My", koncert zespołu "Hubertus" ze Sztumu, pieczony dzik i bigos (myśliwski - "kapusta w garnku, a mięso w lesie"), pokazy sokolnicze i prezentacja projektu dofinansowanego przez WFOŚiGW w Gdańsku "Remont wolierowej hodowli kuropatw, odnowa stada podstawowego oraz kontynuacja reintrodukcji na terenie województwa pomorskiego".
Już po raz trzeci bierzemy udział w tym wydarzeniu. Koło Łowieckie "Łoś" jest reprezentowane przez poczet sztandarowy w składzie: Daniel Dworakowski, Sławomir Kukliński i Krzysztof Sturgulewski, który na miejsce przybywa z małżonką. My docieramy na parking przy kościelny dziesięć minut przed mszą. W sumie to bardzo dużo jest samochodów, z których wychodzą mieszkańcy parafii. Dużo też zieleni mundurów myśliwych, którzy w tym roku dość licznie przybyli. Widać poczty sztandarowe kół łowieckich "Głuszec" Kartuzy, "Sokół" WKŁ Pruszcz Gdański, "Szarak" i "Knieja" Tczew i naszego "Łosia" Skórcz. Witamy się z kolegami myśliwymi, wśród nich poznaję posła RP pana Kazimierza Smolińskiego. Udajemy się do kościoła. Poczty sztandarowe oczekują przed kościołem. Wyróżnia się sztandar z OSP Rajkowy.
Ten kościół zadziwia, gdyż podczas tej trzeciej bytności w nim odkrywam nowe uroki. Jego wystrój jest naprawdę wspaniały. Co prawda proboszcz będzie w homilii wspominać, że nie jest on bazyliką, lecz świątynią parafian. Siadam w ławce przed tymi zarezerwowanymi dla gości. Kościół wypełniony jest wiernymi. Rozpoczyna się celebracja mszy z elementem wprowadzenia sztandarów do świątyni. W imieniu gospodarzy wita wszystkich Zdzisław Kamieniecki - to on był realizatorem tych spotkań. Wita gości w osobach posła, władz łowieckich ZO PZŁ w Gdańsku, włodarzy gminy Pelplin, przedstawicieli ALP, poczty sztandarowe, sokolników z czterema sokołami wędrownymi, członków orkiestry i uczestników mszy. Wsłuchuję się w słowa homilii proboszcza. Jestem pełen podziwu, gdyż każda homilia - głoszonych w poprzednich latach i dziś - jest inna. Proboszcz musiał włożyć dużo pracy w jej przygotowanie gdzie cytuje z pamięci wersety. Proboszcz wspomina o książce kolegi Ignacego Stawickiego pt. "Święty Hubert w diecezji pelplińskiej", z której cytuje napis będący w stanicy myśliwskiej z Lęborka: "By mieć prawo nazywać się myśliwym nie wystarczy mieć strzelbę, przestrzegać tradycji i etyki łowieckiej, szanować zwierza i umieć czasem nie strzelać", który dedykuje leśnikom i myśliwym. W imieniu myśliwych podziękowanie proboszczowi składa kolega Ryszard Mazurowski i wręcza upominek. Dużym aplauzem jest przyjęta recytacja wierszy przez uczennicę Zuzię.
W czasie mszy miałem możność siedzieć w ławce z dziewczynką o imieniu Martyna. Chciałem się jej spytać, co wyniosła z tej mszy, lecz odjechała samochodem z rodzicami z parkingu, nim dotarłem na miejsce. Po mszy wszyscy udali się do świetlicy na dalszy ciąg pikniku. Miłym akcentem był udział mieszkańców wsi Rajkowy.
Jako koło łowieckie "Łoś" w Skórczu już piąty rok reintrodukujemy kuropatwy w naszych dwóch łowiskach: Skórcz obwód nr 259 i Frąca obwód nr 298. W tym roku 4 lipca wraz z stażystą Pawłem Manuszewskim byliśmy w Rajkowach u Zdzisława Kamienieckiego po kuropatwy. Zdzisław pokazał nam wyremontowaną wolierę i hodowlę, gdzie zrobiłem kilka zdjęć jak również podczas wypuszczania kuropatw. Kuropatwa zawsze była w krajobrazie polskiej wsi, lecz dziś przegrywa z uwagi na wielko łanowe uprawy, brak zakrzaczeń, które są nagminnie likwidowane przez użytkowników ziemi rolniczej, nadmierne stosowanie środków ochrony roślin - wspominał o tym w swej homilii proboszcz.
W oparciu o relację starszych osób, które przeżyły okres okupacji, to kuropatwy stanowiły uzupełnienie żywności, choć były pozyskiwane nielegalnie. Przed laty byłem świadkiem, jak kuropatwa z młodymi pisklętami przechodziła szosę za Wolentalem, pod górką za budynkami pana Trepkowskiego. Ja prowadziłem pojazd służbowy w kierunku Starogardu, a jadący od Pączewa samochód terenowy Ułaz zatrzymał się i mrugał światłami. Ja się również zatrzymałem i zobaczyłem, jak kuropatwa przeprowadza pisklęta z prawej strony na lewą patrząc w kierunku Pączewa. Kuropatwa ta podskakiwała na wysokość zderzaka tego Ułaza. Kierowcę rozpoznałem - był to znajomy dyrektor majątku Wolental pan Teofil Byjoś. Co ciekawe, jak przeszły pisklęta, to kuropatwa podążyła za nimi. Byliśmy pełni podziwu dla tej kuropatwy. O naszej kuropatwie można by pisać bardzo dużo. Życzę każdemu, aby mógł się spotkać naocznie z tym ptakiem, a jest ku temu okazja dzięki myśliwym i hodowli w Rajkowach. P
s. Warto odwiedzić Rajkowy we wrześniu każdego roku i być uczestnikiem tej mszy. W dobie internetu na stronie ZO PZŁ w Gdańsku można uzyskać informację, kiedy takowa msza się odbędzie. Jakość zdjęć z kościoła jest nienajlepsza, być może to wina mojego wzroku.
Antoni
Skórcz dnia 27.09.2015 roku

Powrót do góry


28 czerwca 2015 - Spotkanie z łosiami

Ten wyjazd 26 czerwca 2015 roku do łowiska dla kolegi Krzysztofa Sturgulewskiego zapowiadał się zwyczajnym wyjazdem. Dokonawszy wpisu w książce zgłoszeń udał się do obwodu nr 259 "Skórcz". Z uwagi na szkody wyrządzane przez dziki wybrał rejon nr 3, to jest pola pomiędzy Gąsiorkami a Majewem. Po dojechaniu samochodem na miejsce około godziny 20:00, przed udaniem się na ambonę, dokonał penetracji pól przy pomocy lornetki, gdyż wydawało mu się, że na polu są dwa jelenie, które przesuwają się w kierunku Majewa. W szkłach lornetki rozpoznał, że są to dwa byki łosi. O tym fakcie powiadomił kolegę łowczego Krzysztofa Bąkowskiego, który poinformował go, że przyjedzie na miejsce i będzie chciał sfotografować łosie. "Tczewiak" ( koledzy myśliwi naszego koła mieszkający w Tczewie) zaproponował mu, aby udał się od strony "Bab" ( uroczysko nazywane tak w kole) i tam na skraju lasu będzie miał okazję wykonać zdjęcia. Krzysiu błyskawicznie przyjechał na miejsce i faktycznie wykonał zdjęcia i filmik tych łosi.

Oglądając ten film możemy zobaczyć na czym polega skrocz - (inochód) łosi, to jest naturalny sposób poruszania się ich poprzez stawianiu jednocześnie raz obu nóg prawych, raz lewych. Łosie poruszają się zazwyczaj wolno (wygląda to na takie niezgrabne poruszanie), skroczem, kłusem (prędkość do 30 km na godzinę, a na krótkich odcinkach do 60 km na godzinę) i galopem (gdy są przestraszone). Ciekawostką jest fakt, że przeszkody najczęściej przekraczają lub obchodzą. Płoty o wysokości 150 do ponad 180 cm pokonują bez większych trudności. Łosie, gdy nie są niepokojone, mogą pozostać w jednej kępie wierzb przez kilka dni i opuszczają to miejsce, aby się napić. Cielęta z uwagi na inne proporcje nóg i szyi muszą czasem klękać do pasienia i pojenia się. Są świetnymi pływakami i często żerują na zanurzonej roślinności wodnej, przy tym często nurkują, gdzie całkowite zanurzenie dochodzi do 30 sekund. Na filmie możemy dokładnie obejrzeć głowę z charakterystyczną górną wargą, która jest bardzo duża i masywna, mięsista, o kształcie zbliżonym do czworokąta. Zwisa ona nad wargą dolną. Nozdrza (chrapy) są ukośne i mają duże otwory nosowe skierowane ku dołowi. Uszy (łyżki) są duże i ruchliwe, owalnego kształtu. Nogi (badyle) są stosunkowo długie i masywne. Okres linienia rozpoczyna się w kwietniu i kończy się w lipcu. Krótki letni włos nadaje kolor ciemnego ubarwienia oraz połysk. Łosia samca nazywamy bykiem, samicę łoszą lub klępą, młode łoszakami lub łoszukami. Poroże łosia to łopaty lub rosochy. Zależnie od formy poroża nazywamy byki łopataczami lub badylarzami. Byki z Gąsiorek poroże mają pokryte scypułem (delikatnie owłosiony naskórek porastający poroże zwierzyny płowej w okresie jego wyrastania). W chwili obecnej naturalnym wrogiem dla łosi może być wilk, z tym że może on być pokonany przy pomocy przednich jak i tylnych badyli. Odnotowano przypadki łosia "wbijającego" wilka w śnieg. W naszym przypadku łosie giną na autostradzie, gdyż przecięto ich naturalne przejścia. Nowe, wybudowane pod autostradą, nie spełniają wymogów. Ale przy naszych zdolnościach postawiono na autostradzie znaki drogowe "uwaga zwierzęta leśne", co ma zapewnić, że nie dojdzie do kolizji z łosiami. Nasze Koło Łowieckie Skórcz ma w nazwie "Łoś".

W tym wstępie do filmu szczątkowo opisałem łosia, nie chcąc nudzić dokładnym opisem, gdyż materiał powstały dzięki dwom Krzysiom pozwolił nam bezpośrednio przybliżyć kontakt z tym gatunkiem rodziny jeleniowatych.

W opracowaniu tego wstępu korzystano z publikacji:
"Łoś" R. Dzięciołowski Z. Pielowski
"Polski język łowiecki" S. Hoppe.

Film i zdjęcia autorstwa Krzysztofa Bąkowskiego.


Film "Spotkanie z łosiami". Autor: Łowczy Krzysztof Bąkowski.
Montaż BDB

Antoni
Skórcz dnia 28.06.2015 roku

Powrót do góry


08 czerwca 2015 roku - Wojenne wspomnienia pani Urszuli Chrzanowskiej

W dniu 19 maja 2015 roku miałem telefon od pani Arlety Abramczuk z Gdańska odnośnie jej dziadka Juliusza Maleckiego, mieszkańca Bobrowca gmina Smętowo. W sumie to pani Arleta dziękowała mi, że dowiedziała się, gdzie zginął jej dziadek. Odpowiedziałem, że korzystałem z publikacji "Księga imienna strat ludzkich II wojny światowej /Kociewie/". Nazwisko jej dziadka znalazło się w apelu jaki napisałem, który został umieszczony na stronie internetowej www. Kociewiacy pl. Jej mąż czytając artykuł natrafił na dane o nim. W rozmowie z panią Arletą zapewniłem, że będę próbował coś więcej znaleźć w tej sprawie.

Zwróciłem się do kolegi Janusza Gajewskiego z Kopytkowa, aby mi pomógł coś więcej ustalić. Uzyskałem informację, że w Bobrowcu żyje pani Urszula Chrzanowska - najstarsza mieszkanka - i ona może mi coś więcej powiedzieć.

24 maja wybrałem się na spotkanie z panią Urszulą Chrzanowską, która faktycznie wprowadziła mnie w czas wojny i okupacji. Pani Urszula z domu była Jankowska. Urodziła się w 1930 roku. Kiedy wybuchła wojna miała 9 lat. Mieszkała przy szkole w Bobrowcu. Nieprzerwanie do dziś mieszka w tej wsi. Ojciec pracował na majątku u gospodarza, matka w domu. Przed wybuchem wojny w Bobrowcu mieszkali Polacy i Niemcy. Pani Urszula pamięta, jak miejscowi Niemcy spotykali się i prowadzili ćwiczenia, włącznie ze strzelaniem z broni w lesie. Głównym wodzirejem był właściciel majątku Kopytkowo młody Hans von Plehn. Z chwilą wybuchu wojny miejscowi Niemcy zaczęli nosić opaski z "hakenkrojcem" i mundury. Z tym że była różnica pomiędzy tymi opaskami jak i kolorem umundurowania. Byli to członkowie Volksdeutscher Selbstschutz - utworzonej we wrześniu 1939 roku na okupowanych ziemiach polskich paramilitarnej formacji składającej się z przedstawicieli niemieckiej mniejszości narodowej zamieszkałej na terytorium II Rzeczypospolitej. Poruszali się oni po wsi rowerami, a w niedzielę jeździli bryczkami.

Odczytałem pani Urszuli z książki "Księga imienna strat ludzkich II Wojny Światowej /Kociewie/" spis osób z gminy Smętowo, które zostały rozstrzelane w lasach Zajączek. Są to: 1. Chrzanowski Leon, Bobrowiec, 2. Chyła Paweł, Bobrowiec, 3. Firyn Jan, Bobrowiec, 4. Firyn Piotr, Bobrowiec, 5. Krużycki Jan, 23.03.1866, Leśna Jania, 6. Malecki Juliusz, Bobrowiec 7. Rusler Stefan, Smętowo Graniczne, 8. Wiśniewski Józef, Smętowo Graniczne, 9. Wiśniewski Maksymilian, Smętowo Graniczne. Pani Urszula wniosła sprostowanie: Jan Krużycki, który mieszkał w Kościelnej Jani, a nie, jak podano w książce, Leśnej Jani. Pani Urszula pamięta, że jesienią, kiedy trwały zasiewy, miejscowi Niemcy jak Mylbrandt spod Barłożna, Karl Dippe, Herbert Szwarc, Gór [Göhr], młody Plehn Hans z Kopytkowa i nieznani inni Niemcy ubrani w czarne mundury, zabierali z pól mieszkańców Bobrowca. Zgromadzili ich przy budynku świetlicy wiejskie (w tym samym budynku obecnie też mieści się świetlica). Mogło to być pod wieczór, gdyż po obiedzie od godziny 13:00 do 19:00 pracowano na polach Niemców. Juliusz Malecki był właścicielem sklepu kolonialnego, który mieścił się w jego domu w Bobrowcu. Budynek mieścił się w miejscu, gdzie dziś jest odnowiony budynek mieszkalny o żółtej elewacji, naprzeciw świetlicy. Pani Urszula wspomina, że tam dokonywała zakupów. Z chwilą zabrania pana Juliusza przez Niemców jego żona Monika musiała opuścić dom, który zajęli Niemcy. Zamieszkała z synem Czesławem (który zginął w parku podczas odpalania panzerfaustu; było to krótko po wyzwoleniu Bobrowca przez Rosjan) w domu polaka Pucra, który był żonaty z Niemką. Tam była służącą przez cały czas okupacji. Chyła Paweł był inwalidą, nie posiadał nogi. Był szefem miejscowego Towarzystwa Powstańców i Wojaków, gdzie wraz z Juliuszem Maleckim tworzyli zarząd. Niemcy prowadzili Jana i Piotra Firyna, Chrzanowskiego, Maleckiego i Chyłę w kierunku Kopytkowa. Chyła z uwagi na swe inwalidztwo utykał. Jeden z esesmanów podbiegł do Chyły i powiedział "olska świnio", kopiąc go przy tym tak silnie, że się Chyła przewrócił. Pozostali zatrzymani pomogli mu wstać i iść. Sprawdziłem odległość, jaką musieli przejść zatrzymani mieszkańcy Bobrowca - 3 kilometry. Po dojściu do Kopytkowa zostali osadzeni w piwnicy pałacu Plehn i na drugi dzień przewiezieni do lasu Zajączek, gdzie musieli sami wykopać grób przed rozstrzelaniem. Tą relację pani Urszula opiera o rozmowę jej matki z mieszkańcami Skórcza, którzy mieli zasypywać groby z rozstrzelanymi osobami. Po wojnie doszło do ekshumacji rozstrzelanych osób i zostali pogrzebani na cmentarzu wojennym w Skórczu. W mogile nr 22 spoczęli Leon Chrzanowski, Jan i Piotr Firyn i Paweł Chyła. Przy tej ekshumacji był Leon, mąż pani Urszuli, który rozpoznał zwłoki ojca po manszustrowych spodniach. Przywiózł kawałek spodni . W kieszeni znajdowała się tabakierka wykonana z rogu krowy. Na tej podstawie stwierdzono, że to były zwłoki Leona Chrzanowskiego, gdyż tabakierka należała do niego. Na ten cmentarz w dniu zmarłych jej mąż Leon z sąsiadką Firynową udawali się, aby zapalić znicze i złożyć kwiaty.

Dziś trudno po latach dokładnie wskazać, gdzie Niemcy dokonali pierwszego mordu w lesie Zajączek. Co prawda są ponumerowane groby masowe. Z relacji pana leśniczego leśnictwa Zajączek Zenona Alfut wynika, że las w oddziale 36 "G" od strony stadionu miejskiego, gdzie są trzy masowe groby, w 1939 roku był w wieku 27 lat (możliwość pozyskania żerdzi II klasy), natomiast następny oddział 37 "F", gdzie znajdują się dwa groby, był w wieku 37 lat (możliwość pozyskania stempli budowlanych). W okolicach Drewniaczek Niemcy rozstrzeliwali Polaków w lesie 17 letnim, typowym młodniku - jest to oddział 12 "D". Na podstawie wieku lasu można założyć, że Niemcy rozstrzeliwali Polaków pod silną eskortą. Osoby te przed rozstrzelaniem były torturowane przez Niemców i tym samym nie mogły dokonać ucieczki z miejsca zbrodni wykorzystując do tego zwarcie drzewostanu. Dziwnym zrządzeniem losu rozstrzelany został Antoni Tinz, nadleśniczy nadleśnictwa Drewniaczki, który być może kontrolował sadzenie tego lasu. Wszystkie te oddziały wchodzą w skład leśnictwa Zajączek, nadleśnictwo Lubichowo. Obecna numeracja jest inna jak w roku 1939.

Ponownie dochodzi do za trzymania przez Niemców Polaków z Bobrowca, w ten sam sposób co poprzednio. Tym razem jednym z zatrzymanych byli ojciec pani Urszuli, który pracuje u Wybra, prócz niego brat Paweł od Gastra i brat ojca Konrad. Wszyscy zatrzymani zostali doprowadzeni w okolice świetlicy, tak samo jak pierwsza grupa. Matka pani Urszuli wysyła brata Tadeusza do ojca, aby mu dał skarpety, bo był w pracy bez skarpet. Kiedy chciał je podać ojcu, jeden z esesmanów podbiegł i uderzył go w twarz tak silnie, że poleciał z dwa metry i się przewrócił. Skarpety upadły na ziemię i Niemiec kopnął je. Grupę zatrzymanych mężczyzn zaprowadzono do Kopytkowa, gdzie osadzono ich w piwnicy pałacu Plehn. Ci zatrzymani nie zostali przewiezieni na rozstrzelanie do lasu Zajączek na drugi dzień, lecz przebywali w piwnicy - areszcie. Jeden z mieszkańców Kopytkowa poinformował mamę, że można zanieść zatrzymanym posiłek oraz picie, które można podać oknem. Matka, jak i pozostałe żony zatrzymanych mężczyzn, zaniosła posiłek. Za zgodą Hansa Plehna aresztowani zjedli posiłek. W tym czasie wszyscy Niemcy z Bobrowca udali się do Hansa Plehna do Kopytkowa, gdyż w tym dniu nikt nie pracował na polu jak i przy obrządkach zwierząt. Nie mieli pracowników do pracy, gdyż wszyscy Polacy około 20 zostali zatrzymani. Karl Dippe powiedział do Hansa Plehna, że już raz zabrali pierwszy rzut chłopów, a teraz drugi. Ma zabrać ich gospodarki, bo zabrał najlepszych chłopów i nie ma kto robić na gospodarkach. A kto teraz ma robić? Dippe mówił matce, że na pewno wrócą wszyscy do domu i będą pracować, a teraz siedzą w piwnicy u Plehna. Na drugi dzień nie mieli zanosić posiłków, a picie otrzymali od żony Plehna. Kobiety były zgromadzone przy świetlicy i płakały, bowiem upływał drugi dzień aresztowania. Około południa mama przybiegła do domu i wołała dzieci. Tata idzie koło parku! Karol idzie! Alfons! Wszyscy pobiegli przywitać się. Nie obyło się bez łez. Mama powiedziała: Patrz, jednak ich puścili. To pierwsze i drugie aresztowanie mogło być dokonane w ramach tzw. Akcji "Inteligencja".

W Bobrowcu była szkoła, do której przed wojną chodziły dzieci Polaków i Niemców. Nigdy nie dochodziło do żadnych nieporozumień, wszyscy byli równi. Dziś pani Urszula ciepło wspomina koleżankę Niemkę Inkę Pucer i z rodziny Wylbrandtów. Podczas okupacji starsze dzieci chodziły do szkoły na rano, a młodsze na godzinę 12:00 - oni wychodzili, a młodsi wchodzili do szkoły. Z chwilą okupacji Polacy musieli się uczyć po niemiecku. Nauka im szła dobrze, gdyż nauczyciel Nacel zwrócił się do dzieci Niemców, aby pomagali Polakom w nauce niemieckiego, co też czynili, a sam bardzo dobrze uczył. Trudne przypadki pisał na tablicy. Zawsze była zgoda, nie było że to Niemiec, a to Polak. Pani Urszula mając 12 lat wyszła z niemieckiej szkoły i otrzymała skierowanie do pracy z Arbeitsamt (urząd pracy) ze Starogardu do Dippe. W sumie to było 15 dziewcząt i każda otrzymała przydział do niemieckiego gospodarza. Nauczyciel Nacel był Polakiem, mieszkańcem tej wsi. Uczył przed wojną i w czasie okupacji. Przyjął III grupę angedeutsch i dlatego pozostał jako nauczyciel. Kiedy Bobrowiec został wyzwolony przez Rosjan, to go wyzwoliciele wyprowadzili i przy świetlicy został zabity. Rosjanie tak go tłukli kablami, aż zmarł.

Pracując u Dippe pani Urszula dostała do dojenia dwie krowy, które bardzo twardo się doiły. Fakt był taki, że nie umiała doić krów. Przypomina sobie, że ze strachu to mleko zamiast do wiadra leciało na ściółkę i wiadro wypadało, bo nogi się trzęsły, ręce popuchły. Razem z dwiema dziewczynami spała w pokoju u Dippe i tylko w niedzielę mogła iść odwiedzić rodziców - a dom był naprzeciw domu Dippe. Ojciec przyszedł jej pomóc rano wydoić te dwie krowy. Na to naszedł Dippe który zaczął na ojca krzyczeć: "Co pan tu szuka w mojej oborze?". Ojciec powiedział do Dippe, że niech zobaczy, że Urszula płacze, bo nie daje sobie rady z dojeniem, a "szwajcer" (oborowy) dał jej te dwie krowy, które się twardo doją; niech zobaczy jej opuchnięte ręce. Dippe chwycił ojca za odzież i wypchnął z obory dając przy tym kopniaka i krzyczał, że więcej nie chce go widzieć na swoim podwórzu. Po tym incydencie główny "szwajce" Mantaj, który był Polakiem, dał jej do dojenie dwie inne krowy, które się doiły miękko. Pozostałe krowy doił "szwajcer" z rodziną.

Dużym problemem było również dla pani Urszuli wiązanie snopów żyta - nie mogła się nauczyć robienia powrósła i snopy się rozlatywały. Żyto było koszone "aplegerką" (żniwiarką), a pszenica i jęczmień były koszone snopowiązałką. Obie maszyny rolnicze ciągnęły konie. W sumie było 14 koni, w tym klacze z przychówkiem. Wiązało osiem kobiet - jej najgorzej wychodziło to wiązanie. Dypa szybko się zorientował, że nie umie dobrze wiązać. Pewnego razu chwycił jej związany snopek żyta, który się rozwiązał, podbiegł do niej, chwycił ją za szelki fartucha, uniósł w górę i rzucił o ziemię tak mocno, że szelki się oderwały. Kobiety ją uczyły, ale ona nie mogła pojąć, gdyż była za młoda. Również rozrzucała z innymi kobietami widłami obornik na polu. Każdy miał swój rząd, a pole miało trzy hektary. Było to bardzo ciężka praca. Również mieli do obrobienia 5 hektarów buraków cukrowych. W pierwszej kolejności przystępowali do zbioru "ronkli" (burak pastewny), poprzez jej wyrywanie z liśćmi i układanie liść w liść. To robiło gdzieś z dwanaście kobiet. Następnie nożami obcinali liście. Najgorzej było obcinać liście w mrozie. "Ronkiel" i cukrówka były rzucane ręcznie na kopki, a później na wozy. "Ronkiel" była wożona wozami do piwnic i do kopców. Buraki cukrowe były wyrywane przez chłopów przy pomocy "dugrów" (małe widły do wyrywania buraków cukrowych). Z kopek były ręcznie ładowane na wozy i wywożone na pryzmę przy drodze. Z chwilą przydzielenia wagonu z cukrowni w Pelplinie, wszyscy Niemcy dawali wozy i z pryzmy buraki były wożone na stację w Smętowie .Na moje pytanie czy sadziła pani Urszula ziemniaki to jej odpowiedź była "O Jezu, ale my mieliśmy takie guzy od pasków, na których był przyczepiony kosz". Było tak ciężko, że nie mogli się rano ruszać, gdyż sadzenie trwało pięć do sześciu dni. Sadzili pod znacznik, dlatego była równa odległość ziemniaka od ziemniaka i każdy rzucony ziemniak w dołek musiał być wgnieciony butem tak, że nie było go widać. Następnie na drugi dzień były "opłużkowane" (obsypane) końmi . Trzy konie ciągnęły płużki. Każda dziewczyna musiała oprowadzać konia za uzdę, w sumie zawsze trzy dziewczyny. Dippe jechał za nimi wozem, na którym miał sadzonki, które sypał do worków, które nosiło od sześciu do siedem chłopa, a dziesięć kobiet sadziło. Było tak, że zawsze kosze były pełne, bo chłopy stale dosypywali ziemniaki do koszy. Po wzejściu ziemniaków były one bronowane i następnie wałowane. Potem były hakowane (motyczone), gdyż nie mogło być zielska. Po tym były "opłużkowane" (obsypane). Później przechodzili wyrwać komosę, którą wynosili na granicę. Kopanie odbywało się konną gwiazdową kopaczką i jak Dippe śmignął konie, to ziemniaki były rozrzucone na sześć metrów. Człowiek się nie wyprostował to już był z tyłu i czekał. Dippe podczas kopania siedział na siedzeniu kopaczki.

Pani Urszula u Dippego mieszkała z dwiema dziewczynami. Rano były budzone przez Dippe i każda z nich była przydzielona przez miesiąc raz do obory, świniarca (chlewnia), drobiu i kuchni. Pani Urszula miała przydzielone do dojenia dwie krowy .Rano mleko było zabierane przez wozaka platformą do mleczarni w Smętowie. Dippe odstawiał 16 kan (konwi) mleka, po 20 litrów w kanie. Krowy zimą dostawały karmę w postaci siana, które było wożone na poddasze obory, a w piwnicach i kopcach był "ronkiel" (buraki pastewne). "Szwajcer" przygotowywał karmę poprzez rozdrobnienie buraków na brukiewniaku (ręczny rozdrabniacz do buraków), kręconym ręcznie. Był silos, do którego szychtami układano rozdrobnione buraki, następnie szychta plew jęczmiennych lub owsianych, które podczas omłotów były składowane w buchtach. Następnie szychta śruty i tak na przemian. Po tym było rozwożone do koryt. Woda była noszona z podwórza w wiadrach na "szuńdach" (nosidła). Siano było przygotowywane ręcznie, z tym że trawa była koszona konną kosiarką, a następnie pokosy kilkakrotnie rozrzucane widłami, zgrabiane ręcznie drewnianymi grabiami w wałki i widłami ładowane na drewniane kozły zrobione z drągów, gdzie dosychało. Następnie ładowano je na "drabniki" (wozy konne do zwożenia siana i snopów zboża) i wożone na poddasze obory. Siano podawano z "drabników" na poddasze przez luki, gdzie było dziesięć osób, które musiały to siano odebrać, podawać dalej i ułożyć. Na poddasze trafiała również "owsianka".

Od wiosny do jesieni bydło korzystało z pastwiska pod lasem. Było pędzone rano i wieczorem spędzane do obory. Te 35 krów pasło dwóch "szwajcrów", którzy mieli do pomocy każdy owczarka koloru białego. Krowy na pastwisko jak i z pastwiska szły w karnym szeregu. W przypadku gdy któraś krowa wychodziła z szyku, pies przypominał jej, gdzie jest jej miejsce. Wracając z pastwiska były pojone w stawie i po wejściu do obory każda zajmowała swoje miejsce. Były wiązane na łańcuchy. Każda krowa nad stanowiskiem miała tablicę, gdzie było napisane kiedy krowa była pokryta (w oborze był byk do krycia krów) i kiedy będzie się cielić. Na pastwisku "Szwajcary" siedzieli na stołeczku o jednej nodze i psy na komendę "zagnaj krowy" spędzały krowy do stada.

W tak zwanym pomieszczeniu letniej kuchni "fur bauer" znajdował się parnik, piec, piekarnik do pieczenia chleba, gdzie wchodziło sześć blach chleba. Nad piecem była wędzarnia, gdzie wędzono kiełbasę i szynki. W piecu do chleba palili drewnem. Do wędzenia były używane trociny z drewna i drzewo twarde. Do codziennego obowiązków pani Urszuli należało nasypać trzy centnary (150 kg) ziemniaków do parnika i pod wieczór rozpalić ogień przy pomocy drewna, a później dołożyć węgla, który był składowany w piwnicy pod chlewnią. Przez noc ziemniaki się uparowały. Rano ugotowane ziemniaki trafiały do skrzyni, gdzie ręcznie przez kręcenie gniotownika były gniecione. Był na karze (taczka) przywożony śrut. Warstwa zgniecionych ziemniaków i warstwa śrutu na przemian była wrzucona do koryta i po tym roznoszone świniom do koryt na sucho. Na koniec była lana woda do popicia. Maciory przed oproszeniem były w buchtach, gdzie była oddzielona skrzynka, gdzie prosiaki spały. Podczas mrozów w otworze skrzynki paliła się żarówka i ogrzewała prosięta.

Dippe miał piętrowy spichlerz, gdzie był śrutownik, do którego ziarno owsa, pszenicy i żyta trafiało rurami z bucht (boksów) spichlerza, gdzie podczas omłotów było składowane. Śruta z tych zbóż rurami leciał do bucht. Sieczkę w stodole cięli przez dwa dni i była składowana w buchcie. Zboże jak i siano było składowane w stodole, nic nie było w stertach. Przez zimę w stodole było młócone maszyną, którą poprzez szeroki pas napędzał silnik elektryczny. Ziarno było noszone w workach na spichlerz przez chłopów, którzy przychodzili do pracy do Dippego na dzień, a na noc wracali do domu.

Wiosną "drylą" (siewnik) konną była siana "ronkiel" i buraki cukrowe. Dippe ustawiał siewnik poprzez rozstaw redlic. Taki siewnik był przygotowywany do "bydlych" buraków ("ronkiel") i cukrowych. Siewnik ciągnęły cztery konie i obsługiwało dwóch ludzi: woźnica, którym był osobiście Dippe i kierujący siewnik poprzez pokrętło. Osoby te siedziały na siodłach siewnika. Siewnik ten był dość szeroki i pani Urszula jeszcze z jedną dziewczyną szły za "drylą" i patrzały, czy się nie zapycha redlica. W przypadku zapchania rękoma musiały wyczyścić redlicę. Podobnie było podczas siania zboża. Po siewie pielęgnacja buraków odbywała się ręcznie przy pomocy haczek (motyki).

Ptactwo miało wybieg ogrodzony siatką, która była i u góry, tak że ptactwo nie mogło uciec. Kury były karmione owsem i kartoflami ze śrutą pszenną, a zimą dostawały ciepłą wodę do picia. Również były chowane gęsi i kaczki, które po zabiciu były puszkowane, gdyż Dypa miał maszynkę do zamykania puszek. Pisklęta były hodowane poprzez nasadzenie kluk, kur, kaczek, gęsi i indyczek na jaja, które wysiadywały w kurniku w gniazdach. Pisklęta były karmione pociętymi pokrzywami z dodatkiem gotowanego jajka i twarogu, który był robiony z mleka. Jeszcze dziś pani Urszula wzdycha, ile to było krojenia tych pokrzyw. Wszystkie pokrzywy były zużyte, ani jedna nie została. Jajka jak i drób w puszkach były wysyłane do rodziny do Gdańska. Zabijane były świnie, gdzieś o wadze 6 centnarów, cielaki. Część była wekowana, puszkowana i robiono wędlinę.

Jak się było w kuchni, to trzeba było raz w tygodniu piec chleb z mąki żytniej na kwasie i był on składowany w skrzyni z klapą, która mieściła się w kuchni. Przechowywanie chleba w tej skrzyni zapobiegało jego wysychaniu. Dziewczęta były uczone przyrządzania posiłków. W kuchni była szwagierka pani Urszuli. Posiłki gotowała też żona Szarlota. Pani Urszula z dwoma dziewczynami miały swój stół w kuchni, gdzie jadły posiłek, a chłopak od koni swój stół. Kuchnia miała połowę podłogi zrobioną z cegieł, gdzie jadły. Druga połowa była z desek pomalowanych na czerwono. Te cegły były czyszczone, że aż czerwień z nich biła. Stoły, przy których jadły, i kuczer do deski były szorowane przy pomocy mydlin i piasku przyniesionego z lasu. To wszystko było tarte dwoma szrubrami (szczotki ryżowe) tak mocno, że deski były bielsze jak śnieg, pomimo że nie było wtedy środków do mycia jak dziś. Na święta pani Szarlota piekła kuchy (placki), tak że wszyscy je dostali. Dypa jak przychodził do kuchni i oni jedli, to mówił do żony Szarloty, że "ma dać dobrze jeść". W kuchni była pompa, którą używali do czerpania wody dla potrzeb kuchni. Do jedzenia dostawały swój przydział kartkowy, z tym że od jesieni przez całą zimę dostawały "pieprzoną" marmoladę, która była robiona z buraków cukrowych. Nie zmarnowało się żadne jabłko. Przez cały dzień je skrobali. Buraki cukrowe były rozdrobnione na brukiewniaku i następnie gotowane w parniku, tym trzycentnarowym od świń. Po ugotowaniu buraki były dalej w korytach i wannach rozgniecione. Następnie trafiały do worków, które wędrowały do presy (prasa), gdzie następowało wyciskanie. Z tego soku wraz z jabłkami robili marmoladę, którą jedli przez całą zimę. Świeży chleb i masło bardzo smakowało. Dostawali również mleko. Obiad był gotowany przez kucharkę i żonę Dippe. Wszyscy dostawali ten sam posiłek. Głównie to były zupy, jak krupnik i kapuśniak, gotowane na podrobach drobiowych, w sumie były bardzo tłuste. Obiad był o godzinie 12:00, a już o godzinie 13:00 trzeba było być na polu do godziny 19:00. Również do obowiązków dziewcząt będących w kuchni należało palenie w kaflowych piecach, gdzie na opał używano drewna, które było przywożone wozami i chłopy cięli w lesie po robotach jesiennych w polach, oraz węgiel. Rodzina Dippe jadła posiłki w salonie, gdzie zupa była podawana w wazach, inne posiłki na półmiskach. Tam państwu na stół podawała kuzynka Honorata.

O godzinie 4:30 Dippe budził do dojenia panią Urszulę krzykiem: "Urszula! Wstawaj! Już jest 4:30, zaraz będzie mleczarz!" Rano mleczarz przyjeżdżał konną platformą i odbierał mleko z rannego udoju oraz mleko z wieczornego udoju, z tym że z wieczornego udoju kany (konwie)stały w korytarzu. Rano Szarlota, żona Dippe, kazała pani Urszuli pilnować, czy mąż nie idzie do domu, a ona zbierała z kan śmietanę do kruża. Z tej śmietany Szarlota robiła dla Dippe dodatkowe masło. Do tego miała drewnianą maselnicę, w której do korby były przytwierdzone klepki i kręcąc robiła masło. Po wyciśnięciu maślanki masło było gotowe. Matka pani Urszuli robiła też masło, ale w butelce. Śmietanę miała zebraną z mleka, które dostawała od pani, u której robił ojciec, a matka chodziła do pomocy doić krowy. Ojciec siedział w kuchni i tak długo trząsł tą butelką, aż zrobił masło, które było użyte do jedzenia. Często Dippe mówił, że krowy dostają taki dobry futer (karma) i śrut, a dają takie chude mleko, ale to była sprawka jego żony przez zbieranie śmietany. Mleko było odstawiane do mleczarni w Smętowie do Bruina. Niemcy brali z tej mleczarni przydział bochnów serów i masło. Raz Dippe pytał żonę z czego jest zrobiony placek (podobny był do pleśniaka). Odpowiedziała, że zbierała śmietanę z mleka, które dostawała do kuchni do kawy.

Do kościoła podczas okupacji chodzili do kaplicy w Smętowie, a przed wojną Bobrowiec należał do parafii Kościelna Jania. Księdzem który przygotowywał i udzielił I komunii świętej był Bulitta. W sumie było ich 18. Pani Urszula z uśmiechem wspomina, jak szły boso do I Komunii Świętej i tylko było słyszeć "klap, klap" - nie było butów. Spowiedź odbywała się w języku niemieckim, właściwie to uczyli się jej na pamięć.

Żona Dypy Szarlota wraz z innymi Niemcami - Weber, Górka i Otto - opuściła Bobrowiec przed wejściem Rosjan, udając się pociągiem ze Smętowa do Gdyni na statek do Niemiec. Nie pożegnała się z nimi. Z walizeczką i w futerku szybko oddalała się i pani Urszula zauważyła, jak była na górce koło Wybra. O tym, że pani uciekła, powiedziała koleżance Honoracie. Przedtem jednak wspomina pani Urszula, że miał miejsce fakt zniesienia na dół do salonu kufra, który zniknął, a musiał być wypełniony zastawą stołową i sztućcami, gdyż wszystkie bufety były puste. Kiedy ten kufer został wywieziony - nie mogły ustalić, nie można wykluczyć że nocą. Dippe opuścił Bobrowiec, gdy blisko już byli Rosjanie. Powiedział do niej: "Urszula ja dziś odjeżdżam". Odpowiedziała mu: "To pan wszystko zostawia całą gospodarkę? Gdzie zginęła żona?" Odparł: "A żona już odjechała statkiem z Gdyni, a Rusek już idzie". Powiedział, że ma iść do góry i przynieść jego oficerki. Te buty musiały być stale wyczyszczone i je ubierał na duże uroczystości w domu jak i za domem. Kazał przynieść trzy puszki mięsa, jeden duży chleb, kiełbasę wędzoną i włożyć do pierwszej przegrody torby, a w drugą część torby ręcznik, mydło i pończochy. To wszystko mu zapakowała tak, jak chciał. O tym że Dippe odjeżdża powiedziała koleżance. Dippe na stację został odwieziony bryczką przez chłopa od koni. Przyszedł się pożegnać. Każdemu podał rękę i płakał jak bober. Urszula powiedziała, że nie ma płakać, bo będą jeszcze razem robić. Odpowiedział: "Może wrócę za dwa tygodnie, jak się uspokoi, ale gospodarzcie jak na swoim". Wsiadając na bryczkę to trzy razy wchodził i schodził z niej mówiąc: "Urszula, co ja się tu narobił, wybudował, tyle wszystkiego i zobacz - wszystko trzeba zostawić". Pomimo że był Niemiec, to Urszuli zrobiło się go żal.

Dippe mieli dwóch synów, którzy zginęli na wojnie. Hans był pilotem, Bruno lekarzem. Dom Dippe składał się z pięciu pokojów, w tym był salon do którego raz w miesiącu były wpuszczane dziewczęta aby odkurzyć i wytrzepać dywan. Do obowiązków dziewczyny będącej w kuchni było zanoszenie w porcelanowym dzbanie ciepłej wody do mycia do sypialni, gdzie była do mycia porcelanowa miska. Meble wraz z fortepianem były zabrane księdzu z Lalków, z tym że siostra księdza je odzyskała po wojnie. W tym salonie był obraz z namalowanym Hitlerem - jego cała postać wielkości drzwi, w ramach złotych, oszklony, wisiał nad kanapą. Jeszcze jak był Dippe, to pani Urszula zauważyła że Hitlera nie ma, jest tylko rama i szkło. Tą nowiną podzieliła się z chłopakiem od koni, który powiedział, ze jest głupia, bo Hitler jest. Pani Urszula powiedziała, że niech idzie zobaczyć. Faktycznie nie było Hitlera.

W majątku Dippe stacjonowali również żołnierze niemieccy . Wyjedli wszystkie weka i puszki z mięsem tak, że nic nie zostało na pracujących Polaków.

W czasie frontu część mieszkańców z Koloni Ostrowickiej i spod Nowego ukrywała się w piwnicach szkoły. W tym czasie bydło zostało spuszczone z łańcuchów przez ojca pani Urszuli i inne osoby. Część krów była świeżo po ocieleniu i miała nabrzmiałe wymiona, ryczały z bólu. Wtedy to ojciec Urszuli powiedział, że trzeba bydłu pomóc i należy wydoić krowy, bo jest grzechem, aby te krowy tak cierpiały. Gdy ustał nalot lotniczy to kto mógł poszedł doić krowy. Mleko leciało do rowu i spływało nim. Jak nastąpił ostrzał, to wszyscy kryli się w piwnicach, lecz krowy czekały na wydojenie. Jak weszli Rosjanie, to świnie i bydło było zabijane na potrzeby wojska.

Dypa nie polował, ale polowali dwaj mieszkańcy Bobrowca: Wylbrand i Szynwald. Pani Urszula pamięta, jak na nagankę szli chłopcy i dorośli mężczyźni i musieli głośno wołać: "He!". Dostawali parę groszy. Te polowania odbywały się zimą. Na polowanie był przygotowany kastowy wóz z drążkami, na które wieszano za nogi zające. Polowanie zaczynali od Kościelnej Jani, przez Barłożno, Bobrowiec i do Smętowa. Pani Urszula wspomina, że na polach było dużo zajęcy, kuropatw i saren. Uśmiecha się, kiedy opowiada, że kuropatwy na polu podrywały się do lotu z furkotem tak, że często można się było przestraszyć. Najczęściej było to podczas pielenia ziemniaków i buraków. Urszula zna smak mięsa i rosołu z kuropatwy. Ojciec zimą łapał kuropatwy na klapę u tego gospodarza co robił. Była to ramka z desek i miała przeciągnięte druty, tworząc siatkę. Za stodołą rozsypywał plewy i w nich trochę ziarna. W to miejsce stawiał tę kratę, podpierając na kołku, i obserwował kuropatwy, które przychodziły w to miejsce żerować. Przez pociągnięcie sznurka klapa opadała, przygniatając kuropatwy. W ten sposób wiele rodzin zaopatrywało się podczas okupacji w mięso. Wspomina, jak matka wołała ją do domu na kuropatwy.

Dippe i pozostali Niemcy byli ewangelikami. Co niedzielę jeździli brykami do kościoła w Smętowie. Przyjeżdżał Niemiec z Lipiej Góry Barenberg, z Starej Jani i Smardzewa. Kuczer to musiał dbać o kantary i śle. Przy koniach wszystko dosłownie błyszczało. Zimą nogi pasażerów były okrywane deką podbitą z baranich skór. Do obowiązków pani Urszuli należało zapięcie deki na guziki. Najbardziej wszyscy się bali czarnych esesmanów i na nich mówili diabły. Pani Urszula pamięta, że kościół był ogrzewany, gdyż palił w nim jej dziadek. Za kościołem był cmentarz ewangelicki. Najczęściej Niemcy spotykali się w pałacu w Kopytkowie u Plehna, dokąd zjeżdżali z wszystkich majątków. W Smętowie na stacji urzędował w sali Niemiec Hojer - kawał diabła, który dawał cywilne śluby i chrzcił dzieci. Tam również odbywały się zebrania Niemców. Rodzice Dippe zostali pochowani w Bobrowcu. Stary Dippe miał prośbę, aby duży kamień z pola na górze przewieźć na cmentarz i położyć na jego grobie. Ta wola została spełniona. Na tym kamieniu był napis w języku niemieckim i ludzie po wojnie na wszystkich świętych zapalali znicze.

Jadę z panem Zenonem Chrzanowskim na to miejsce. Proszę, aby pokazał gdzie znajdowało się gospodarstwo Dippe i dom matki Urszuli. Dziś nic nie ma na tych miejscach. Pan Zenon pokazuje mi miejsca, gdzie biegła aleja - dziś tylko pozostały pnie po drzewach. Najbardziej to mu żal czerwonych buków. Mówię, że dziś robiąc zdjęcia w Kopytkowie w pałacu zobaczyłem przy drodze piękny okaz czerwonego buka, z tym że pałac staje się ruiną. Wykonuję zdjęcie miejsca, gdzie kiedyś była szkoła, stał dom państwa Maleckich i gdzie mieścił się staw, gdzie pojono bydło. Jedziemy polną drogą w kierunku lasu w stronę Lipiej Góry. Niedaleko rozwidlenia dróg Lipia Góra - Stary Bobrowiec po prawej stronie pod linią energetyczną jest widoczny kamień. Pan Zenon mówi, że to tu. Zatrzymuję samochód po lewej stronie drogi. Podchodzimy do kamienia, wykonuję zdjęcie. Faktycznie jest napis, tak jak mówiła pani Urszula: "Tu spoczywają w Bogu nasi bliscy Hier ruken In Gott unsere Liben Charlotte Dippe gel. Jurgenss 15.11…… 25 1 1919 Friedrich Dippe 24.08.1855 26 2 1911". Ten kamień może liczyć sobie około 95 do 96 lat, gdyż napis mógł być wykuty w kamieniu w roku śmierci Charlotte lub rok po jej śmierci. Od tego kamienia w kierunku lasu widoczne są miejsca po grobach. Nawet widać świeże rozkopanie grobu. Pan Zenon pamięta, że jak był chłopcem, to wszystko lepiej wyglądało. Jestem w szoku. Sam pamiętam, że będąc w szkole podstawowej opiekowaliśmy się grobami zamordowanych Polaków, poległych Rosjan i Niemców. Z tym że groby Rosjan były symboliczne, gdyż ich ciała zostały przeniesione na cmentarz wojenny do Cymanowego lasku w Lubichowie. Cmentarz ten został zbezczeszczony, gdyż znalazły się osoby, które rozkopały groby w poszukiwaniu złota.

Dziwne, że tak słynna gmina Smętowo Graniczne, która ma Centrum Historyczno - Edukacyjne we wsi Frąca, zapomniała o grobach Niemców w Bobrowcu, nie mówiąc o grobach żołnierzy rosyjskich z okresu I wojny światowej…

Czy to, co stało się z drugą grupą mężczyzn z Bobrowca, że nie zostali rozstrzelani w lesie Zajączek, to tylko była chęć pozostawienia taniej siły roboczej, czy jednak miejscowi Niemcy mieli kawałek serca dla Polaków? Sądząc po relacjach pomiędzy uczniami Niemcami i Polakami - nie było nienawiści. Ten jeden epizod świadczy, że mogą wspólnie żyć z sobą różne nacje narodowe. Pomimo że młode lata pani Urszula spędziła pracując u Niemca, to uczy języka niemieckiego swą wnuczkę Zuzię, która wraz z nią zaśpiewali piosenkę niemiecką. Zuzia w chwili obecnej chodzi do pierwszej klasy. Do dziś pani Urszula płynnie mówi pacierz w tym języku.

Czy wszystko udało się nam ocalić od zapomnienia? Uważam że nie, ale dobrze że mała część została uratowana.

Ps. Podczas rozmowy z panią Urszulą często używała zwrotów w języku niemieckim. Padały nazwiska Niemców. Pisząc te nazwiska być może je zniekształcam lub stosuję złą pisownie. Nie można wykluczyć faktów w innej rzeczywistości. Dotyczy to określenia umundurowania czy nazwy funkcjonariuszy niemieckich biorących udział w zatrzymaniu Polaków. Używam również słów, które nie są potocznie używane.
Antoni
Skórcz dnia 02.06.2015 roku

Powrót do góry


12 maja 2015 roku - Co można poczytać...

Czytanie książek staje się coraz mniej popularne.

W mej grupie wiekowej czytanie było jeszcze dość popularne. Nie mam na myśli obowiązkowych lektur w szkole, choć z tym różnie bywało. Pamiętam jak pani profesor polonistka pytając czy wszyscy przeczytali "Lalkę" Bolesława Prusa, klasa odpowiadała chórem "Tak, wszyscy!". Brzmiało to, jakby odpowiadał chór co najmniej filharmonii. Lecz pani zaczęła sprawdzać każdego kolejno. Wtedy okazywało się, że najczęściej padały słowa że kończę, czekam na książkę. Niektórzy bardziej odważni prosili o pytanie. Taki kolega Józek na pytanie dlaczego Wokulski miał czerwone ręce odpowiadał spokojnym głosem, że od nadmiaru czerwonych ciałek krwi i prosił o drugie pytanie.

Dziś w dobie internetu mamy większą możliwość skorzystanie z wszelkich streszczeń. Po jednym z polowań, będąc u kolegi Jana Burandta w Cisowej, otrzymałem do przeczytania książę autorstwa jego wujka Stefana Burandta "Wspomnienia 1923- 1947". Autor urodził się w Kościerzynie. Mieszkał następnie w Chełmnie, gdzie podczas pobytu na obozie harcerskim w Ostromecku zastała go wojna. Okres okupacji to praca na rzecz okupanta, gdzie z dniem 23 lipca 1941 roku został oddelegowany do TODT i koleją z innymi osobami udał się do Tauragi (Litwa) przez Iławę - Olsztyn - Tylżę. Podczas swej wędrówki znalazł się w miejscowości Wołosowo (20 km od Leningradu). W sierpniu 1943 roku wcielony został do Wehrmachtu, przeszedł przeszkolenie w Bonn w formacji Infantri Regiment i trafił na front zachodni do Calais we Francji. 13 październiku 1944 roku w Glasgow został żołnierzem Polskich Sił Zbrojnych w I Dywizji Pancernej generała Stanisława Maczka, Ośrodek Zapasowy Dywizji, Centrum Wyszkolenia Broni Pancernej i Technicznej. Służył tu do 25 października 1947 roku otrzymując specjalności wojskową kierowcy czołgu Cromwell, Sherman, instruktora jazdy i utrzymania czołgów. W dniu 27 października 1947 roku powrócił do kraju przez Państwowy Urząd Repatriacyjny punkt przyjęć Gdańsk - Port.

Pani Barbara Dembek-Bochniak w swej książce "Parafia Pączewo wspomnienia o ofiarach II Wojny Światowej" też porusza fakt przeżyć osób z tego okresu, gdzie ginęli za ojczyznę lub ginęli nie za swoją, gdyż taki był los osób z Pomorza. W swej książce Alojzy i Rafał Koseccy "Dzieje Skórcza" również opisuje fakty z tego okresu. Ciekawa książka autorstwa Marka Koprowskiego "Wołyń. Prześladowanie Polaków na sowieckiej Ukrainie" ukazuje gehennę naszego narodu.

Ja sam korzystam z książek o tematyce leśnej i łowieckiej: wydanej w 1939 roku ksiązki pod tytułem "Gospodarka w lasach włościańskich" autorstwa inż. Bolesława Ferchmina; "Mały przewodnik leśny. II- gie wydanie poprawione i uzupełnione. Przewodnik Gajowego" wydanej w Grodnie w 1938 roku jako praca zbiorowa pod redakcją K. Korzeniewskiego i J. Kostryki; "Podręcznik łowiectwa dla leśników" Tadeusza Pasławskiego z 1957 roku. Te książki pomimo swego wieku są nadal aktualne.

Dziś będąc posiadaczem najnowszej publikacj "Wilk" profesora Henryka Okarma mogę stwierdzić, że kolorowe ilustracje dają możliwość porównania czegoś w naturze z tym, co jest w rzeczywistości. Na przykład osoby które widziały nasze wilki, te w okolicach Skórcza, opisywały mi różnie kolor umaszczenia, gdyż nie każdy z nas potrafi właściwie go określić.

Sam często korzystam z książek ze zbiorów naszej miejskiej biblioteki w Skórczu. Często można stwierdzić, że pewne fakty podawane przez autorów książek (np. "Pole walki Prusy" Prita Buttara) pokrywają się z relacjami naocznych świadków zdarzeń, jakie miały miejsca. Dotyczy to pana Czesława Kurowskiego z Grabowa w mym opowiadaniu "Co można zobaczyć po 69 latach od bitwy pancernej w Grabowie".

Nadal jest aktualne z "Przewodnika gajowego..": "Nogi należy myć co wieczór przed udaniem się na spoczynek. Nogi czyste wymyte nie ulegają odparzeniu, zimą zaś są wytrzymalsze na mróz." A jak to ma się do określenia z młodości "częste mycie skraca życie"? :

Ps. Sam korzystam w wielu przypadkach z Internetu, lecz książka zawsze jest lepsza, a szczególnie ta z dedykacją autora.
Antoni
Skórcz dnia 15.04.2015 roku

Powrót do góry


28 kwietnia 2015 roku - Czy mamy czas się przyjrzeć...

Każdy z nas z utęsknieniem oczekiwał wiosny, która przyszła jak zwykle z zaskoczenia. Pamiętam z dzieciństwa, że mieszkając w leśniczówce wiosną wybieraliśmy się z rodzicami, aby zobaczyć pierwsze zwiastuny wiosny, jakimi były zawilec gajowy, przylaszczka pospolita i sasanka zwyczajna, która występowała na tak zwanej "telefonce". Dziś z tych roślin to tylko pozostały zawilec i przylaszczka.

Znajomi Wioleta i Sławek Kuklińscy pytali mnie, czy widziałem piękny niebieski dywan kwiatowy na cmentarzu ewangelickim w Ryzowiu. Potwierdziłem. To efekt kwitnących przylaszczek. Przylaszczka pospolita należy do rodziny jaskrowatych. Naukową nazwę zawdzięcza kształtowi liści kojarzących się z płatami wątroby. Kwiaty niebiesko- fioletowe o średnicy 15 do 30 mm pojawiają się wczesną wiosną, zanim rozwiną się liście na szypułkach wysokości do 10 cm.

Jadąc przez wieś Rokocin do Koteż po prawej stronie mijamy park, a tam mamy piękny widok na dywany zawilców. Taki sam widok mamy jadąc z Drewniaczek do Skórcza po prawej stronie w buczynie. Zawilec gajowy również należy do rodziny jaskrowatych i masowo zakwita podczas przedwiośnia. Ozdabia lasy liściaste i mieszane. Kwiat na szczycie pędu nadziemnego na długiej szypułce rozwija się tylko jeden kwiat (rzadko dwa). Kwiaty te są pozbawione miodników, a tylko skutecznie wabią owady dzięki dużej produkcji pyłku kwiatowego. Ciekawostką jest, że kwiaty zawilca zamykają się i zwisają o zmroku oraz podczas chłodnych pochmurnych lub deszczowych dni. Zawilec ze względu na bardzo wolne tempo rozprzestrzeniania się uważany jest za roślinę wskaźnikową dawnych lasów. Jest rośliną trującą i w przypadku masowego występowania na łąkach nie można wypasać bydła.

Sasanka zwyczajna to gatunek należący do tej samej rodziny jak przylaszczka i zawilec. Niegdyś występowała w Polsce w środowisku naturalnym. Ma jeszcze występować na Lubelszczyźnie. Jednakże już prawdopodobnie wymarła na naturalnych stanowiskach. Kwiat jeden duży, szczytowy, fioletowy, na łodydze, zwieszający w dół. Kwiaty są charakterystycznie filcowate po zewnętrznej stronie. Liście i łodyga owłosione są długimi srebrzystymi włosami. Występowała na suchych łąkach, w suchych lasach sosnowych, na słonecznych zboczach. Roślina światłolubna.

Będąc w lesie na spacerze jak i na polowaniu mam czas aby się przyjrzeć tym roślinom, bo przecież już niema sasanki. Przy okazji - w parku w Rokocinie możemy zobaczyć żywy piękny tron królewski (może to być grab) porosły bluszczem, który również występuje na cmentarzu w Ryzowiu. Piękną magnolię zobaczymy w Starogardzie na ulicy Lubichowskiej. Mamy co oglądać na naszym Kociewiu, aby tylko mieć czas, aby się przyjrzeć.

Do artykułu tego korzystano z "Małej Encyklopedii Leśnej PKW".
Antoni
Skórcz dnia 28.04.2015 roku

Powrót do góry


10 kwietnia 2015 roku - Atak wilków na Pustkowiu (Mirotki)

Piątek 10 kwietnia 2015 roku dla małej Sylwii Lepak z Pustkowia w Mirotkach zapowiadał się przyjemnie - przecież to ostatni dzień tygodnia w którym trzeba udać się do szkoły. Dla dzieci z Pustkowia to tylko przejście się na przystanek, skąd zabiera je autobus szkolny. Autobus ten przyjeżdża po dzieci dzięki wójtowi gminy Skórcz, który przychylił się do prośby rodziców, aby nie musiały chodzić do wsi Mirotki, która jest oddalona około 1,5 km. Sylwia jak zawsze około godziny 7:55 udała się na przystanek, lecz po chwili wpadła z powrotem do mieszkania i zaczęła głośno wołać: "Mamusia! Moja sarenka". W pierwszej chwili pani Justyna Lepak nie mogła zrozumieć, o co chodzi siedmio i pół letniej córce Sylwii, która dostała spazmów. Po próbach uspokojenia z relacji córki dowiedziała się, że jej sarenka leży bez ruchu u nich w ogrodzie. Na pasące się przed lasem sarny córka Sylwia mówiła, że to są jej sarenki. Po uspokojeniu odprowadziła córkę na przystanek i faktycznie - zobaczyła na terenie ich posesji leżącą sarnę. O powyższym fakcie powiadomiła służby leśne nadleśnictwa Lubichowo. Na miejsce przybyli strażnicy leśni posterunku SL nadleśnictwa Lubichowo Stefan Bugajewski i Mirosław Rodhe. Na podstawie przeprowadzonych oględzin można przyjąć, że zagryzienie sarny nastąpiło w godzinach nocnych z 9 na 10 kwietnia i dokonała tego wataha trzech wilków. Sarna mogła przebywać nawet na terenie posesji państwa Lepak, gdyż część posesji nie posiada ogrodzenia od strony lasu. Sama posesja znajduje się przy drodze Mirotki - Czarne w bliskim sąsiedztwie lasu. Sarna przez wilki została częściowo obgryziona, jak również nie można było znaleźć przedniej lewej cewki (przednia lewa kończyna). Pozostawione przez wilki ślady wskazują, że przyszły od strony bagien i tam się udały z powrotem. Sarna podczas ataku wilków uciekała i uderzyła w płot. Wilki szarpały ją - świadczy o tym sierść leżąca na ziemi. Sarna leżała na lewym boku tak, że Sylwia nie zobaczyła wyżartej części ciała sarny. Można przypuszczać, że to jest ta sama wataha, która zagryzła i zjadła psa Kubusia z Pustkowia i rogacza na Osiedlu leśnym w Skórczu. Wilki były widziane w dniu 27 lutego 2015 - dwie sztuki w okolicach Gapicy wygrzewające na słońcu. W dniu 9 marca 2015 pan Andrzej Karwasz z rodziną widział wilka około godziny 16:55 na "Białym moście" w okolicach Gapicy. W dniu 16 marca2015 około godziny 14 w Cisowy pan Grzegorz Domachowski widział wilka na polu podczas prac ciągnikiem. 28 tegoż miesiąca w okolicach uroczyska "Kańdruch" panowie Józef Borgman i Jarosław Krzyżanowski około godziny 14:40 też widzieli jednego wilka.

Można stwierdzić że mamy na Kociewiu wilki i być może nauczyciele będą mogli wykorzystywać je jako przykład zwierząt mięsożernych w łańcuchu pokarmowym.
Antoni
Skórcz dnia 10.04.2015 roku

Powrót do góry


28 lutego 2015 roku - 1 marca Narodowy Dzień Pamięci "Żołnierzy Wyklętych". Część I

Wielu z nas 1 marca nie kojarzy się z pamięcią o "Żołnierzach Wyklętych" tu - na Kociewiu. Sam chciałem zebrać materiał o tych żołnierzach, gdyż dotychczasowy jest opracowany dosyć zdawkowo. Zawsze odkładałem to na później, lecz doszedłem do wniosku, że należy spisać to, co faktycznie udało mi się zebrać.

Działalność szwadronu 5 Wileńskiej Brygady AK pod dowództwem Zdzisława Badochy ps. "Żelazny" jest niezaprzeczalna. Część żołnierzy kwaterowała w leśniczówce Lasek, gdzie ojciec był leśniczym. Do leśniczówki zawitali późnym wieczorem, kiedy ojciec akurat czyścił swój sztucer. Dość silne dobijanie do drzwi leśniczówki ojciec skwitował do matki słowami: "Kto tak późno włóczy się po nocy?". Matka otworzyła drzwi i do leśniczówki weszli żołnierze. Przedstawili się, że są z 5 Wileńskiej Brygady AK. W tym czasie poza rodzicami w leśniczówce była tylko mała siostra Lidzia. Żołnierze usłyszeli słowa ojca, gdyż okno było uchylone - był to maj 1946 roku, było dość ciepło. Początkowo byli trochę oburzeni, że ojciec ich tak określił. Wokół leśniczówki wystawili wartę. Matka przygotowała im posiłek. Spali w leśniczówce na słomie, którą przynieśli ze stodoły. Rankiem życie w leśniczówce toczyło się normalnie, z tym że siostrę Lidzię partyzanci częstowali cukierkami, które zarekwirowali w sklepie geesowskim w Lubichowie. Słoma została zawsze uprzątnięta tak, że osoby które by przybyły do leśniczówki, nie mogły się zorientować, że ktoś nocuje. Partyzanci przez czas pobytu w leśniczówce odpoczywali i dość często czyścili broń. Specyficzne było to, że na parapetach okien były pozostawione granaty - na wypadek obrony. Ojciec wypełniał swe obowiązki leśniczego, z tym że miał zakazane informować kogokolwiek, że partyzanci są w leśniczówce. Pewnego dnia matka będąc na podwórzu, pompując wodę ze studni, usłyszała warkot silnika. Wbiegła do leśniczówki i krzyknęła, że ktoś jedzie. Partyzanci kazali zamknąć drzwi i powiedzieli, że będą się bronić. Okazało się, że przyjechał do nich łącznik na motorze - pan Leon Bukowski z Wdy, który przekazał informacje. Krótko po tej wizycie partyzanci opuścili leśniczówkę Lasek, nakazując ojcu zgłosić fakt ich pobytu na Posterunku MO w Lubichowie. Ta wizyta partyzantów sprawiła, że ojciec znalazł się w grupie osób, które nie były godne posiadać broń myśliwską i przestał być członkiem PZŁ. Leśniczówka Lasek wchodząca w skład nadleśnictwa Lubichowo znajdowała się w lesie, dość daleko od większych skupisk ludzkich i jako kwatera dla partyzantów była idealna.

Drugie spotkanie tego szwadronu z mieszkańcami Kasparusa w gminie Osiek nastąpiło podczas niedzielnej mszy świętej w kościele pod wezwaniem świętego Józefa, w tejże miejscowości. Z relacji naocznego świadka tego zdarzenia - pana Jana Talaśki - w niedzielę zwarty oddział partyzantów wszedł do kościoła na początku mszy i zaśpiewał pieśń "Boże coś Polskę". Wszyscy uczestnicy mszy przestali się modlić i patrzyli na nich. Ksiądz przerwał odprawianie mszy i też patrzył na nich. Wszyscy byli ubrani w mundury wojskowe i w klapach mieli ryngrafy Matki Boskiej. Szczególnie utkwiła mu w pamięci sanitariuszka, która miała dużą torbę i na ramieniu opaskę białą z czerwonym krzyżem. W tym czasie przed kościołem partyzanci mieli wystawioną wartę z czterech osób. Po wyjściu z kościoła w zwartym szyku opuścili wieś. Sanitariuszce towarzyszył duży pies, który szedł obok niej. Pan Kolaska słyszał, że mieli oni stacjonować w leśniczówce Szlaga, ale czy to jest prawdą nie wie. Sanitariuszka to Danuta Sędzikówna ps. "Inka", pracownica nadleśnictwa Miłomłyn, która z początkiem 1946 roku nawiązała kontakt z dowódcą szwadronu Zdzisławem Badochą.

Ps. W tej pierwszej części chcę pokazać codzienny dzień żołnierzy 5 Brygady Wileńskiej AK szwadronu działającego na Kociewiu. Być może ktoś ma również bezpośrednie relacje z partyzantami z tego okresu i zechce podzielić się nimi na łamach WWW.kociewiacy.pl, a warto.
Antoni
Skórcz dnia 28.02.2015 roku

Powrót do góry


10 lutego 2015 roku - Wilki - usłyszał krzyk sarny

W dniu 10 lutego 2015 roku kolega Krzysztof Walkowski telefonicznie powiadomił mnie, że nocą na Osiedlu Leśnym w Skórczu miało miejsce zagryzienie sarny przez wilki, z tym że sarnę tę odebrał wilkom jego syn Michał. Udałem się do jego syna Michała, pod adres ulica Zielona 8. Z relacji Michała wynikało, że około godziny 1:30 w nocy usłyszał przeraźliwy krzyk sarny. Wyjrzał przez okno i zobaczył przy lampie trzy wilki, z czego dwie sztuki niosły sarnę - jeden za głowę, drugi za tył - i przemieszczały się w kierunku basenu (zbiornika retencyjnego). Trzeci wilk stał z boku i patrzał. Michał szybko się ubrał i wyszedł na ulicę. W tym czasie wilki ze swą zdobyczą przemieściły się około 20 metrów. Oświetlił je silnym reflektorem. W tej sytuacji wilki porzuciły sarnę i odbiegły na pewną odległość w stronę basenu i tam się zatrzymały. Trzeci wilk, ten największy, zatrzymał się bliżej i wydawał odgłosy w rodzaju warczenia. Michał zabrał sarnę, natomiast wilki się powoli oddaliły. Z relacji Michała wynikało, że w tym miejscu dawniej pasły się co najmniej trzy sarny i teraz już ostatnia, trzecia, zginęła. Wykonałem kilka zdjęć miejsca żerowania sarny, śladów ataku wilków jak i tropów. Zagryziona przez wilki sarna to osobnik męski, rogacz. Wilk zaatakował krtań zwierzęcia dusząc sarnę. Zygmunt Pelowski w książce "Sarna" tak dosłownie określa ten krzyk: "W najwyższej trwodze, z bólu lub strachu, sarna 'płacze'. Jest to przenikliwe, przeraźliwe beczenie, o nadzwyczaj przykrym dla ucha brzmieniu. Rozlega się ono wówczas, gdy np. sarna wisi we wnyku lub gdy dusi ją pies". Byłem pełen uznania dla Michała, że odebrał wilkom zdobycz, gdyż z monografii "Wilk" Henryka Okarma wynika: "warczenie jest niskim gardłowym głosem demonstrującym agresywność".

W nawiązaniu do przypadku zabicia psa Kubusia można dodać, że trzy wilki były widziane w dniu 2 lutego 2015 roku przez robotnika leśnego. Natomiast w tym dniu około godziny 18:00 jeden wilk przechodził z obwodu OHZ Lubichowo na obwód łowiecki "Skórcz" i kierowca, który go widział, zatrąbił. Wilk przystanął, popatrzył i poszedł dalej. Około godziny 20:00 myśliwy Sławomir Kukliński w tymże obwodzie widział pięć saren gonionych przez trzy wilki, z tym że trzecia sztuka próbowała odciąć drogę ucieczki saren w trzcinowisko. Na widok myśliwego wilki zaprzestały gonitwy. W tym wszystkim wydaję mi się, że warto zacytować słowa Henryka Okarma odnośnie tropów: "Trop wilka jest nieco bardziej wydłużony niż trop psa, poszczególne jego elementy (a zwłaszcza dwa przednie pazury, które są dłuższe i mocniejsze niż pazury psa) są mocniej odciśnięte. Odciski opuszek palców środkowych są u wilka położone wyżej w stosunku do opuszek palców zewnętrznych, niż to jest u psa. 'Piętka' psa jest raczej owalna, u wilka na przedniej łapie ma kształt sercowaty, a na tylnej owalny". Tyle o wilku.

Ps. Tadeusz Pasławski w swej książce wydanej w 1957 roku "Podręcznik łowiectwa dla leśników" tak pisał: "Przetrzymywanie wilków we fladrach przez noc jest bardzo ryzykowne, często bowiem w nocy wilki wyjdą, a pamiętać trzeba, że wilk , który raz wyszedł z fladr, obojętne w dzień czy w nocy, nie będzie się już ich obawiał. Co gorsza wilk taki sam wychodząc z ofladrowanego ostępu wyprowadzi za sobą sztuki pozostałe".
Antoni
Skórcz dnia 10.02.2015 roku

Powrót do góry


05 lutego 2015 roku - Nie ma już Kubusia

Do napisania o Kubusiu, wiejskim kundelku, zmusiło życie. Podczas rozmowy ze znajomym panem Jarkiem dowiedziałem się, że na "Pustkowiu" w Mirotkach dzik miał zjeść psa u pana Lecha Pestki. Wydawało mi się dziwne, aby faktycznie dzik mógł to zrobić. Do przypadków zranienia lub zabicia psa może dojść w przypadku dzika rannego lub spotkania lochy prowadzącej prosiaki. Postanowiłem wybrać się do pana Andrzeja (wszyscy mieszkańcy używają imienia Lech), którego posesja znajduje się w bliskiej odległości od lasu. W domu nie zastałem gospodarza, który przebywał u lekarza. Pan Grzegorz, doglądający dobytku pod nieobecność, pokazał mi gdzie doszło do zabicia psa. Na postawie pozostawionych śladów można przyjąć, że wizytę na podwórku złożyły wilki. Były widoczne ślady farby (myśliwi krew zwierzyny określają słowem farba) na śniegu. Pokazał mi obrożę, która pozostała przy łańcuchu. Było widoczne miejsce, gdzie leżał pies po zabiciu przez wilki, gdyż w miejscu tym był stopniały śnieg. Ślady farby w postaci małych kropel były widoczne na podwórku. Na pewno była to farba z pyska wilka, który zabił Kubusia. Wykonałem kilka zdjęć. Powiedziałem, że odwiedzę pana Andrzeja, gdyż pan Grzegorz nie mógł mi powiedzieć, co się stało z zabitym psem.

Ponownie odwiedziłem pana Andrzeja w czwartek. Idąc do domu na podwórzu zauważyłem nowe ślady wilka. Z relacji pana Andrzeja ustaliłem, że w nocy z niedzieli na poniedziałek z 1 na 2 lutego 2015 roku został zabity pies kundelek, który był na łańcuchu przy budzie. Wabił się Kubuś. Waga około 18 kg, wiek 5 lat. Pies ten leżał w odległości około 6 metrów od budy. Miał rozerwany brzuch, rany w okolicach łopatki. Łańcuch z obrożą był rozciągnięty w kierunku szczytu domu. Kubuś nie miał mocno zaciśniętej obroży, wilk po prostu ściągnął ją z szyi psa podczas przemieszczania ciała Kubusia. Zwłoki psa leżały przez cały dzień i zniknęły w nocy z poniedziałku na wtorek. W rozmowie z panem Andrzejem uderzyło mnie, że bardzo żałował swego Kubusia i martwił się, że musiał bardzo cierpieć. Wilki odwiedzały posesję pana Andrzeja co noc, pozostawiając ślady w całym obejściu. Dużo śladów było przy kojcu drugiego pieska, gdzie były widoczne próby podkopywania, lecz na szczęście mróz nie pozwolił na rozkopanie ziemi. Na podstawie pozostawionych tropów można stwierdzić, że jest to trójka wilków, w tym młoda sztuka. Wilki widział pan Andrzej, jak goniły trzy byki jeleni, które były bardzo zmęczone. Ocenia to przez pracę klatki piersiowej po bardzo dużym wysiłku fizycznym. Wilk przebywał też w ogrodzie. Te zdarzenia miały miejsce w 2014 roku. Nigdy nie liczył się z faktem, że wilki zabiją jednak jego Kubusia, który już nie będzie głosił swym szczekaniem przybycia osób na posesję pana Andrzeja.

Ps. Jest to pierwszy oficjalny fakt zabicia psa przez wilki na terenie gminy Skórcz. O innych przypadkach z wilkami na pewno podzielą się leśnicy, którzy mają częstszy kontakt z nimi.
Antoni
Skórcz dnia 05.02.2015 roku

Powrót do góry


29 grudnia 2014 roku - O grudniowych polowaniach i starych drzewach owocowych

Polowanie w obwodzie Frąca w dniu 14 grudnia 2014 roku miało przynieść pozyskanie zwierzyny, gdyż jest to w naszym Kole najbardziej tłusty obwód jeśli chodzi o zwierzynę. Trzeba wspomnieć, że największe szkody występują na tym obwodzie i wiąże się to z wypłatą odszkodowań wypłacanych przez Koło. Część rolników jest za całkowitym wyeliminowaniem zwierzyny, inni twierdzą, że zwierzyna była i jest i trzeba z tym żyć.

Prowadzącymi polowanie są "Tczewiacy" Piotr Radomski i Krzysztof Sturgulewski. Pomimo sprawnego prowadzenia okazuje się, że ze zwierzyną tak nie jest różowo. Co prawda ja osobiście widziałem sarny, ktoś inny jelenie i daniele, ale tylko "widział". Królem polowania chyba zostanie Dawid Raduński, gdyż strzelił lisa. W pewnym stopniu czuje się niezagrożony. Ostatnie pędzenie i mam stanowisko przy szkole w Bukowinach. Szkoła ta, pomimo swego wieku, dobrze wygląda, jest zadbana. Oglądam tablicę pamiątkową na tej szkole z napisem "Mieczysława Małolepsza kierownik tej szkoły zginęła za Polskę 16.11.1944 r. Cześć Jej pamięci." Pani Mieczysława zginęła zaledwie trzy i pół miesiąca przed wyzwoleniem spod okupacji niemieckiej. Rozmyślając o losach nauczycieli zauważam naganiacza Oskara. Jestem zdziwiony, że mam go za plecami. Na pewno znowu doszło do pomyłki trasy naganiaczy. Tak. Część idzie bokiem. Może to i dobrze dla zwierzyny. Udaję się na miejsce zbiórki. Zauważam rosnące stare drzewa owocowe. Co za piękny widok starych jabłoni! Po pniach można przyjąć, że rosną co najmniej już od okresu przedwojennego. Stara czereśnia nosi ślady uszkodzeń i nadal się trzyma, jak człowiek po operacji. Wiosną warto będzie tu zajść i zrobić zdjęcia tego starego sadu, jak drzewa będą kwitnąć.

Udajemy się do kolegi Jasia Burandta, gdzie będzie pokot. Prowadzący dekoruje medalem króla polowania kolegę Dawida i udajemy się do mieszkania Jasia, gdzie serwowana jest grochówka zrobiona przez małżonkę Piotra - naprawdę smaczna.

Wigilijne polowanie w tym roku mamy 21 grudnia i jest na obwodzie Skórcz. Prowadzącymi są Krzysztof Bąkowski i Czesław Krocz. Na zbiórce Krzysiu podaje, że około godziny 10-tej będzie catering. Pędzenia nie przynoszą efektu. Na Jani ktoś zawsze coś widział, przeważnie sarny. Jest brany miot przy "Gruszy". Co prawda dawno jej nie ma, ale jest obok krzyż postawiony przez mieszkańców i jest druga nazwa tego miotu "przy krzyżu". Faktycznie jest catering, który przygotowała matka Krzysia Pani Renata i małżonka Monika z córeczką Zuzią. Jest serwowana bardzo smaczna grochówka, której wysoką notę wystawił kolega Zdzisław, a jest on znawcą w tej dziedzinie. Po posiłku udajemy się na "Kańdruch". Tak faktycznie mamy "aż" dwa dziki, które weszły w miot podczas zachodzenia i pomimo kilku oddanych strzałów opuściły ten miot. Zygmunt w tym pędzeniu strzela lisa i zaraz wszystkim poprawia się humor. Następny miot to "trzciny", gdzie prowadzący Krzysiu pozyskuje lisa. Co prawda każdy po cichu liczył na dziki, gdyż przeważnie tam są. Zapada decyzja prowadzących o zakończeniu polowania. Udajemy się do gospodarstwa Waldka. Prowadzący ogłasza króla polowania. Jest nim Zygmunt. Czesław rozdaje opłatek i składamy sobie życzenia . Tradycyjnie przy ognisku pieczona jest kiełbaska i Czesław częstuje rogalikami upieczonym przez jego małżonkę. W tym obwodzie też mamy stare drzewa owocowe, które rosną przy drodze prowadzącej do wsi Miryce do drogi Skórcz - Barłożno. Myślę, że podwaliny pod sadzenie drzew owocowych, krzewów, zadrzewianie śródpolne, wprowadzenie płodozmianu i sianie koniczyny dał nasz rodak generał Dezydery Chłapowski ur. 23.V.1788 roku zm. 27.III.1879 roku. A przecież dziś unijne przepisy dosłownie nakazują stosowanie płodozmianu i wprowadzanie zadrzewień. Jak szybko można zapomnieć o starych zasadach. Dotyczy to również wprowadzanie starych odmian drzew owocowych, bo przecież każdy z nas pamięta z lat dziecięcych smak jabłek, gruszek, wiśni i śliwek. Podsadzanie się, aby zerwać owoc, gdyż drzewa te były wysokopienne… Ile to razy człowiek spadł lub poobdzierał kolana. Ten zapach pieczonych jabłek rozchodzący się po pokoju…

Ps. Ten artykuł miał się ukazać z artykułem pierwsze polowanie, lecz stwierdziłem, że podzielę na dwa, gdyż w sumie to byśmy się zapolowali, a tak to mamy stare drzewa owocowe, które jeszcze pozostały... Niektóre z nich mają półpasożyta jakim jest jemioła, ale to może na szczęście.
Antoni
Skórcz dnia 29.12.2014 roku

Powrót do góry


26 grudnia 2014 roku - Mamy zimę

Komunikaty meteorologiczne, czy to w telewizji, czy to w radiu, zapewniały, że będzie na Gwiazdkę chlapa. Ja, składając życzenia znajomym z okazji Bożego Narodzenia, dodawałem, aby przyszedł mróz i śnieg.

Tak w sumie to pan Jan Marczyński z Linowca przekonał mnie do tego śniegu. Miałem możliwość zobaczenia jego mini ciągników wraz z sprzętem towarzyszącym. Pan Jan wykonywał szuflę do odśnieżania, która miała być zamontowana do małego ciągnika. Ciągnik ten powstał na bazie silnika japońskiego diesla z agregatu chłodniczego z Tira, z części jednoosiowego ciągnika ogrodniczego Ursus C-308, podzespołów z malucha, VW Golfa i innych maszyn. Twórca tych ciągników jest właścicielem 1 hektara ziemi ornej. Wyposażenie ciągnika to przyczepka jednoosiowa, pług jednoskibowy z przedpłużkiem (wykonany z pługa dwuskibowego konnego), brona zawieszana dwupolowa, glebogryzarka i siewnik do nawozów "Kos". Ważnym elementem tego małego traktorka jest przekaźnik do napędu maszyn rolniczych i podnośnik hydrauliczny. Co ciekawe, twórca jego wszystko wykonuje sam i pozyskuje części ze składów złomu. Pracował w stoczni w Gdyni. Z wykształcenia jest blacharzem, obecnie na emeryturze. Szkoda, że pan Jan nie urodził się wcześniej. Gdyby żył w okresie panowania towarzysza Wiesława, to kto wie, czy by nie dostałby wysokiego odznaczenia, gdyż w tamtym okresie wydano walkę koniom, które zjadały zboże, które było potrzebne na chleb. Te ciągniki jednoosiowe produkowane w kraju potocznie nazywano "koniem Gomułki" miały silnik dwusuwowy o zapłonie iskrowym, trzy biegi i wsteczny. Seryjna produkcja Ursusa to lata 1958 do 1963, drugi ciągnik Dzik - w latach 1959 do 1970.

Z odśnieżaniem to mam przygodę. Podczas odśnieżania w obwodzie łowieckim "Długie" dróg dojazdowych do paśników oraz odkrywanie wrzosowisk, jadąc w ciągniku Ursus VI z Czesławem Kroczem, nastąpiła awaria układu chłodzenia silnika. Siedząc z tyłu zauważyłem, strumień płynu w oparach i jak coś wyleciało. Czesław nie zauważył. Klepnięcie w ramie spowodowało, że się zatrzymał. Po wyjściu z kabiny stwierdziliśmy, że w bloku silnika wystrzelił korek, którego nie odnaleźliśmy. Całe szczęście, że miałem komórkę i połączyłem się z Eugeniuszem Piorem, którego poprosiłem o dostarczenie korka i płynu do chłodnicy. Genio zapewnił, że korek dowiozą nam jego wnuki, lecz ja miałem im wyjść naprzeciw. Umówiłem się, że dojdę do Ocypla. I tak musiałem przejść około tylko 6 kilometrów. Co prawda na umówionym miejscu byłem szybciej jak nasi wybawcy z płynem do chłodnicy i korkiem. Czesław zamiast korka wbił kołek drewniany i po uzupełnieniu płynu kontynuowaliśmy nasze odśnieżanie. Ja i Czesławem mieliśmy dość tego odśnieżania. W tym dniu późno byliśmy w domu i dobrze że Bajka nie jechała ze mną i została z Wandzią w domu. Będąc psem myśliwskim zawsze wszędzie ze mną jeździła, ale miałem jakieś przeczucie, że może być różnie. Zimą w lesie i na polach jest pięknie, ale nie daj Boże, jak się coś stanie, to człowiek jest sam i tylko kolega myśliwy może wybawić z opresji, gdyż dobrze zna teren i zawsze trafi.

Ps. Wykonałem kilka zdjęć tych traktorków i zdjęć pierwszego śniegu na Gwiazdkę.
Antoni
Skórcz dnia 26.12.2014 rok

Powrót do góry


14 grudnia 2014 roku - Pierwsze polowanie

13 grudnia 2014 roku na zaproszenie nadleśniczego nadleśnictwa Lubichowo Bronisława Szneidera udaję na polowanie do leśnictwa Czarne. W sumie to Adam Socha telefonicznie informował o tym polowaniu i wyraziłem zgodę na uczestniczenie. Chciałem zobaczyć, jak zmienił się las z okresu mojego dzieciństwa.

Na zbiórce stawili się również inni myśliwi. Po powitaniu przez nadleśniczego dalsze prowadzenie przejmuje leśniczy Piotr Negowski, który wspólnie z panem Jerzym Borgmanem będą prowadzić to polowanie. Mamy możliwość pozyskania dużo gatunków zwierzyny, ale efekty zobaczymy po zakończeniu polowania. Polujemy na dwunastu myśliwych. Losujemy kartki. Wsiadamy do pojazdów i udajemy się do kompleksów leśnych leśnictwa Brzózki. Jadąc przez wsie Zelgoszcz i Lubichowo stwierdzamy, że stały się one piękniejsze poprzez kolorowe elewacje budynków, jak i powstałe chodniki.

Rozprowadzenie myśliwych następuje bardzo sprawnie. To zasługa prowadzących polowanie. Mam wyznaczone stanowisko przy młodniku. Ładuję broń, siadam na rozkładanym krzesełku i zaczynam obserwację tak w sumie to lasu. W pewnej chwili po lewej stronie coś przebiegło. Wydawało mi się, że jelenie. Tak, faktycznie - dwa młode byki szpicery przesadziły drogę i po przebiegnięciu gdzieś około 7 metrów zatrzymały się, być może były zdziwione brakiem huku. Mogłem zrobić zdjęcie, lecz aparat miałem w kieszeni, gdyż wykonałem przedtem zdjęcia wschodu słońca i uznałem, że to wystarczy.

Drugie pędzenie. Stanowisko przypadło mi również przy młodniku, z tym że padły dwa strzały. Jak później się okazało, to Jasiu Ciarkowski strzelił wycinka, który wydawał specyficzny zapach, jaki samce wydzielają podczas huczki.

Kierujemy się na Wilcze Błota i w kierunku Wdy. Tym razem stanowisko przypada mi przy drodze Wda-Lubichowo. Tym razem będzie naganka szła od mej strony. Faktycznie zauważam białego daniela byka, jak się podniósł z ziemi, a leżał przy drodze. Zaczął się przesuwać w lesie. Chciałem wykonać zdjęcie aparatem, lecz ruszył, gdyż usłyszał szelest odciąganej rzepy przy futerale. Wykonałem zdjęcie komórką. Po upływie kilku minut padły strzały i byłem przekonany, że coś ustrzelono. Tak siedząc rozglądałem się wkoło i stwierdziłem, że część pól została zalesiona.

Przypominam sobie rozmowę z panem Bolesławem Markowskim z Mirotek, który podczas okupacji musiał brać udział w nagance. To polowanie na zające odbywało się w niedzielę. Uczestniczyło dziesięciu Niemców z Gdańska, których odbierano furmanką rano ze stacji w Skórczu. Polowanie zaczynano w Wilczych Błotach. Przez łąki i pola do rzeki Wdy i wsi Zelgoszcz kierowano się w stronę Wdeckiego Młyna, gdzie było zakończenie polowania. Część myśliwych miała broń kombinowaną jak drylingi, a pozostali dubeltówki. Myśliwi przemieszczali się wozem. Drugi wóz był do przewozu strzelonych zajęcy. Niemcy strzelali dość celnie i dość szybko zapełniała się karawana do przewozu zajęcy. Co prawda padały też lisy, lecz bardzo znikoma ilość. Naganiacze - dzieci z Wdy - musieli iść pieszo do Wilczych Błot przez bagna. Cały czas poruszali się pieszo. Nagankę tę organizowali Kowalski i Szefer. Co ciekawe - naganiacze rozmawiali między sobą po polsku. Niemcy nie zwracali na to uwagi. Pewnego razu nawet pan Markowski został zwolniony w trakcie polowania, bo chciał iść do kościoła. Myśliwi wraz z zającami byli przewożeni furmankami na ostatni wieczorny pociąg do Skórcza. Po rozładowaniu furmani wracali do domu. Odbywały się również polowania z ambon, ale do czasu gdy w tym Niemcom przeszkodzili partyzanci. W pierwszym okresie wszyscy się wzajemnie tolerowali, aż do czasu (o tym napiszę w innym opowiadaniu). Był okres, że policja wykorzystywała dzieci ze Wdy do zbierania w lesie ulotek zrzucanych z samolotów. Pewnego razu jak pan Bolesław przyszedł pieszo z Lubichowa do domu i był głodny jak "hart", to weszli za nim policjanci i głodny musiał z innymi szukać ulotek. Byli już umówieni pomiędzy sobą, że w przypadku znalezienia takowej, schowają ją pod mech... Odgłosy trąbki oznajmiają koniec pędzenia. Udaję się na miejsce zbiórki. Idąc drogą z przeciwka jedzie na rowerze młody mężczyzna, który pozdrawia mnie słowami "dzień dobry", ja odpowiadam mu. Jestem zaskoczony tym pozdrowieniem, gdyż musi to być miejscowy mieszkaniec, gdyż "państwo" z miasta jak jest na domku, to najczęściej robi wykład o zwierzynie zaznaczając, że ją dokarmia, a wy strzelacie. Co prawda są też osoby, które akceptują myśliwych. Tą drogą poruszali się wszyscy - podczas wojny i po wojnie. Poruszały się jednostki ze składu 27 Dywizji Piechoty Korpusu Interwencyjnego, które do 27 sierpnia 1939 roku osiągnęły swe miejsca postoju: 24 Pułk Piechoty i 2 Dywizjon 27 Pułku Artylerii Lekkiej w rejonie Brzózek; 27 dywizjon Artylerii Ciężkiej I 27 Batalion Saperów w rejonie Wdy. Z dniem 31 sierpnia 1939 roku Korpus został rozwiązany i wszedł w skład armii "Pomorze". W 1945 trzy załogi czołgów T-34 przy zabudowaniach Słowika zostały zniszczone przez wycofujących się Niemców podczas natarcia Rosjan na Lubichowo. Tędy też przemieszczali się żołnierze 2 Szwadronu 5 Wileńskiej Brygady AK ppor. Zdzisława Badochy ps. "Żelazny". Po dojściu na miejsce zbiórki wiadomo jest, że młody Łukasz strzelił białą łanię daniela. Pozostali myśliwi mieli odpuścić jej, gdyż zabicie białej zwierzyny płowej ma przynieść nieszczęście. Drugą łanię daniela strzelił Bronisław - nadleśniczy.

Udajemy się na posiłek do leśniczówki Bojanowo (była leśniczówka Lasek), gdzie jest serwowana grochówka z pokaźną wkładką kiełbasy, pieczywo i herbatka. Cóż, z dzieciństwa pamiętam, że leśniczówkę okalały pola. Teraz rośnie las. Pozostały tylko drzewa owocowe. Co ciekawe, nawet stara papierówka trzyma się pomimo wieku. Nie mówię o dębach, które nabrały obwodu.

Następny miot w okolicach tak zwanego "mostu kantakowego" (pozostała tylko nazwa po tym moście na rzece Wdzie). Przemieszczamy się w okolice Smolnik, dokładnie stanowisko przypada mi niedaleko drogi "przy Brzózkach" naprzeciw "śluzy" (to jest drogi ucieczki pana Kostka Grabana z leśniczówki Lasek przeddzień wyzwolenia Smolnik i Lasku przez Rosjan). Podziwiam las. Faktycznie wszystko porosło, włącznie z nasadzeniami buka. Co ciekawe, na tej strudze bobry zrobiły tamę. Jest mały zbiornik retencyjny. Czy jeszcze jest ślad przy Studzienicach po bunkrze pana Wacława Jabłońskiego ze Smolnik? Moje rozmyślenia przerywa strzał sąsiada - zastępcy nadleśniczego Mariusza, który położył lisa. Udajemy się w stronę Drewniaczek, to jest w okolice szkółki leśnej. Cóż, ale te sosny porosły! Widać również pozostałości po żywicowaniu, tak zwane spały. Widok ten kojarzy mi się tak jak, u człowieka rany po uszkodzeniach ciała. Rozglądam się. Ten las mieszany pięknie wygląda - sosny i buki, kobierzec liści… Te liście mogą zdradzić przemieszczanie się zwierzyny, a podczas mrozu to lis może narobić tyle hałasu, jakby poruszał się dzik. Po prawej stronie zauważam, jak buk w górnej części styka się koroną z pobliską sosną. Podchodzę bliżej i stwierdzam, że buk ma martwicę rdzenia powstałą być może wskutek rozłupania drzewa przez piorun. Buk ten jednak nie poddał się i, jak człowiek w chorobie, próbował oblać miazgą odkryty rdzeń, lecz za ubytek był zbyt duży. Oparł się o sosnę i rośnie. Tak jak człowiek w chorobie musi znaleźć oparcie w drugim człowieku, wtedy można chorobę przełamać - w sensie psychicznym. Wykonuję kilka zdjęć - czy wyjdą nie wiem. Udaję się na miejsce zbiórki, gdzie chwilę rozmawiam z kolegą Bogdanem. Mówię, że piękny las, a Bogdan przypomina mi, że drewno to było ostrzelane w czasie działań wojennych i ma odłamki z pocisków. Tak, to prawda. Rosjanie nacierali na Drewniaczki, Wielki Bukowiec i Bojanowo. Ostatni miot przynosi szczęcie koledze Heniowi. Strzela swego pierwszego w życiu cielaka daniela, a jest starszy ode mnie. Udajemy się do leśniczówki Czarne. Tam ułożony jest pokot. Odegrane na rogu sygnały myśliwskie w pięknej scenerii palącego się ogniska ułożonego w napis "Darz Bór". Po lewej stronie w blasku ognia widoczna figurka św. Huberta. Po tej ceremonii odbywa się biesiada.

Sumując to nie oddałem żadnego strzału. Za to miałem możliwość kontaktu z przyrodą i miłymi kolegami myśliwymi oraz powrócić pamięcią do lat dziecięcych.

Ps. Buk zwyczajny jest drzewem dorastającym do 30-40 metrów wysokości i ponad 1 m pierścienicy. System korzeniowy silnie rozwinięty z korzenia głównego i korzeni bocznych. Górna granica wieku wynosi ponad 300 lat. Sosna zwyczajna dorasta do wysokości 40- 48 m. Posiada wykształcony korzeń palowy z korzeniami bocznymi. Górna granica wieku waha się od 500 do 600 lat.
Antoni
Skórcz dnia 14.12.2014 rok

Powrót do góry


10 grudnia 2014 roku - Ćwiczenia na kościele w Barłożnie

3 grudnia 2014 roku. Jestem na targowisku miejskim w Skórczu, które w dni powszednie jest głównie miejscem parkingowym dla samochodów osobowych, którymi mieszkańcy okolicznych miejscowości przyjeżdżają na zakupy. Również jest prowadzona sprzedaż używanej odzieży - tak w sumie w dniu dzisiejszym jest tylko jedno stoisko. Wydaje się, że panuje trochę senna atmosfera, ale pojawia się pierwszy wóz bojowy OSP Barłożno. Za kierownicą niezastąpiony druh Wiesław Jabłonka. W wozie pozostali druhowie: Artur Michna, Hubert i Krzysztof Jabłonka, Szymon Badźmiera i Przemysław Sagerman. Po chwili wjeżdża Scania z OSP Wielki Bukowiec. Za kierownicą druh Zbyszek Jaszczerski. W tym wozie bojowym jest również druhna Małgorzata Sojka i Karol Raszeja. Po upływie trzech minut wjeżdżają dwa wozy bojowe PSP Starogard, z tego jeden ciężki Man z kierowcą Rafałem Bławatem oraz z Jackiem Ciarą, drugi - Volvo SHD 32 z kierowcą Grzegorzem Mąkosą oraz z Dawidem Podwojewskim. Wozy ustawiają się w szeregu - jest to piękny widok. Przechodzący mieszkańcy pozdrawiają strażaków. Słyszę, jak Wiesiu tłumaczy komuś, że to są ćwiczenia na obiekcie, konkretnie na kościele w Barłożnie. Czekamy na OSP Skórcz, lecz druh Tadeusz Lange przez radiostację prosi dowódcę ćwiczeń Jacka, aby przybyć do ich strażnicy i tam się odbędzie odprawa. Cóż, może ma i rację. Na pewno chce pokazać odnowioną salę z zapleczem w remizie. Na sali rozpoznaję część młodych strażaków z OSP Skórcz. Jest w śród nich druh Marek Landowski. Dowódca ćwiczeń z PSP Jacek Ciara omawia przebieg ćwiczeń, ze wskazaniem co każda jednostka ma do realizacji. OSP Skórcz wystawia do ćwiczeń dwa pojazdy: SD 30 z kierowcą Tadeuszem Lange i ze Sławkiem Góreckim, średni samochód pożarniczy z kierowcą Rafałem Rulafem oraz z Markiem Landowskim, Marcinem Krzyżanowskim, Dominikiem Lange, Karolem Groenem, Sebastianem Bednarskim i Przemysławem Nogą. Wracamy na targowisko.

Ja wraz z przybyłym z PSP oficerem Jarosławem Kinowskim i dowódcą ćwiczeń udajemy się do Barłożna. Tam już na nas czeka pan Robert Groth - kościelny, który ma otworzyć drzwi do kościoła. Pojawiają się problemy, gdyż kościelny nie zgadza się na użycie urządzenia do zadymienia, pomimo wcześniejszej akceptacji księdza dziekana proboszcza Jarosława Skwierawskiego. Dowódca ćwiczeń łączy się telefonicznie z proboszczem, który wyraża zgodę. Z uwagi na powstałą sytuację ja mam być osobą poszkodowaną, która przebywać będzie na chórze. Cóż, zgadzam się. Mam obsługiwać urządzenie teatralne do wytwarzania dymu, które co pewien czas włączam. Faktycznie jest zadymienie. Do wnętrza świątyni dobiega dźwięk sygnałów akustycznych wozów bojowych. Po chwili dobiegają odgłosy komend. Na chór wchodzi dwójka strażaków w aparatach ochrony dróg oddechowych. Zostaję ewakuowany z chóru na zewnątrz świątyni. Jest również rozwinięte natarcie wewnętrzne gaśnicze do kościoła. Ewakuacji dokonują druhowie Dominik i Marcin. Jestem przekazany druhom z Wielkiego Bukowca. Okrywają mnie folią termoizolacyjną. Druhna Małgorzata zakłada mi maskę tlenową i otrzymuję tlen. Leżąc na noszach widzę sprawioną drabinę SHD 32. Operatorem jest Grzegorz, w koszu są Dawid i Szymon. Po zakończeniu swej misji jako osoba poszkodowana mogę obserwować przebieg ćwiczeń. I tak drugą drabiną SD 30 operuje Tadeusz, w koszu znajdują się Hubert i Sławek. Z drabin mechanicznych są podane dwa prądy gaśnicze w natarciu zewnętrznym, w celu ugaszenia konstrukcji dachowej kościoła. Woda do ćwiczeń używana jest z wiejskiej sieci wodociągowej. Z uwagi na panujący mróz i prace konserwatorskie na kościele odstąpiono od użycia wody podczas ćwiczeń i podano ją aplikacyjnie. OSP Skórcz użył do oddymienia kościoła wentylator oddymiający. Każdy ze strażaków wykonywał swe zadania. Artura zastałem przy sprawdzaniu hydrantu. Kilku mieszkańców wsi obserwowało te ćwiczenia. Strażacy mieli możność zapoznania się z wnętrzem kościoła, wejściem na wieżę kościelną. Karol zagrał nam na organach. Posumowanie ćwiczeń odbyło się w świetlicy wiejskiej przy kawie, gdzie uczestnicy ćwiczeń otrzymali również posiłek. W podsumowaniu uczestniczył druh naczelnik OSP Barłożno Anastazy Piekarski. Za kulinarną część odpowiadała pani Zyta Piekarska z innymi paniami. Ja zapoznałem druhów z historią kościoła i wsi Barłożno, jak również z relikwią tego kościoła związaną z świętym Janem Pawłem II.

Ps. Tak w sumie to miał rację ksiądz proboszcz jak mówił na naszej mszy "Hubertusowskiej", że myśliwi są również strażakami. Wiesiu jest z "Łosia", Jarek z "Cyranki", a przecież te koła powstały z podziału Starogardzkiego Stowarzyszenia Łowieckiego. W tym reportażu tylko w pewnej części użyłem terminologii strażackiej, gdyż mój konsultant, aspirant pożarnictwa w stanie spoczynku Marek Landowski, uznał, że nie ma co przeładowywać nazewnictwa, gdyż jeden powie motopompa, a drugi sikawka. I tak to jest.
Antoni
Skórcz dnia 10.12.2014 rok

Powrót do góry


30 listopada 2014 roku - Jak to odebrać

Właściwie już bardzo dawno chciałem napisać o pomniku w Błędnie, ale zawsze wypadło coś innego. Do napisania zmusiła mnie refleksja, jak różnie są upamiętniane zdarzenia historyczne na Pomorzu. Kiedyś jadąc z Wandzią z Lęborka zauważyłem pomnik stojący obok drogi nr 214. Miał dziwny kształt. Niedawno miałem możność obejrzeć go dokładnie z mym przyjacielem Romanem Karwaszem. Znajduje się za miejscowością Bukowina, po przejechaniu mostu na rzece o tej samej nazwie. Pomnik mimo swej prostoty daje obraz do czego nawiązuje. Świadczy o tym również napis na nim: "Tu 1 września 1939 r. poległ w obronie ojczyzny strażnik graniczny Leon Wenta Polaki i Kaszuba. W 70. rocznicę wybuchu II Wojny Światowej mieszkańcy powiatów kartuskiego i lęborskiego". Obok niego ułożone są słupy graniczne - z jednej strony posiadają literę P a z drugiej D, w sumie jest ich trzynaście. Twórcą tego pomnika jest artysta rzeźbiarz Tomasz Sobisz.

Jadąc do Śliwic, za miejscowością Błędno, na zakręcie po lewej stronie znajduje się pomnik też związany z upamiętnieniem ofiar okresu II Wojny Światowej. Napis na nim jest następującej treści: "Bohaterskim partyzantom radzieckim i polskim uczestnikom zwycięsko stoczonej walki pod Błędnem z przeważającymi oddziałami okupanta w 18 tą rocznicę tego czynu zbrojnego społeczeństwo Kociewia 27.X.1961 r. Gmina Osiek 27.10.2014 r." Na podstawie dostępnych materiałów w tej bitwie zginęło 21 partyzantów oraz 20 odniosło rany. Ten pomnik robi wrażenie zapomnianego. Po pierwsze jest usytuowany w dole, szary i w chwili obecnej tablica informująca jak dojechać do leśnictwa Pohulanka wydaje się głównym elementem tego miejsca. Sam pomnik wydaje się skromnym w prostocie jak i nieszczęśliwym postumentem. Opłakany stan przedstawia tablica informacyjna - lata jej świetności dawno minęły.

Miałem możność być w Pogódkach. Wjeżdżając do tej wsi możemy spotkać zabytki religijne. Pierwszy to kościół ewangelicki z roku 1899 - ma tylko 115 lat. Czy to dużo - trudno powiedzieć. Jego zewnętrzna bryła świadczy, że był na pewno piękną świątynią. Dziś wygląda jak obdarty żebrak, lecz ten żebrak jest jeszcze wyprostowany, z krzyżem wzniesionym do góry. Widok tej świątyni w blasku słońca - to jakby myśliwy zobaczył pięknego starego jelenia w pełnej krasie. Dalej mamy barokowy kościół wzniesiony w latach 1701 do 1715. Ten obiekt pomimo swego wieku nie ma uszkodzeń. To jest oczywiste, przecież służy mieszkańcom parafii świętych apostołów Piotra i Pawła . Ten pierwszy być może służył ewangelikom do końca lutego 1945 roku lub szybciej przestał pełnić rolę świątyni. Może jeszcze żyją osoby, które korzystały z niego. Szkoda, że ten pierwszy zginie z ziemi, a przecież ta wieś mogła być taką małą Krzyżową (Msza Pojednania 12.11.1989 rok, Dolny Śląsk, premier RP Tadeusz Mazowiecki i kanclerz RFN Helmut Kohl, spotkanie się pokoleń Polaków i Niemców).

Bo przecież w Starogardzie mieliśmy zabytek - stary młyn Wiecherta, lecz spłonął. Dziwne, ale w czasie okupacji to został podpalony młyn Wichertów w Toruniu, może to tylko zbieg nazwisk. Tak w sumie czytając felietony o Kociewiu i ta dyskusja, czy jest region Kociewie, to można stwierdzić, że mieliśmy możność żyć z innymi narodowościami, między innymi Niemcami. Nie jestem historykiem i nie chcę wypowiadać się na tematy historyczne, lecz niezależnie kto kim był czy jest, zawsze trzeba być człowiekiem. Przecież nie mogę napisać że tylko z kuchni rosyjskiej dzieci dostawały posiłek, bo Niemcy też dawali.

Cóż, będę kończył. W Skarszewach powstał kościółek odtworzony w miejsce poprzedniego z roku 1741 (ewangelicki), a w tym czasie w Pogódkach być może wiatr zrywał dachówki z kościoła ewangelickiego i jak to odebrać.

Ps. Zabytkiem jest nieruchomość (np. pojedynczy budynek, cmentarz), historyczny układ urbanistyczny, krajobraz kulturowy albo rzecz ruchoma, znalezisko, ich części lub zespoły rzeczy, które są dziełem człowieka lub związane z jego działalnością i stanowią świadectwo minionej epoki bądź zdarzenia, a których zachowanie leży w interesie społecznym ze względu na swoją wartość historyczną .Czy warto o tym pisać, nie wiem. Czy warto komuś za symboliczną złotówkę przekazać obiekt, aby przywrócić dawny jego blask. Czy tak jak pies ogrodnika - samemu nie zjeść, drugiemu nie dać.
Antoni
Skórcz dnia 27.11.2014 rok

Powrót do góry


23 listopada 2014 roku - Polowanie na Wdeckim

Czy można pisać o polowaniu? Wydawałoby się, że to jest temat oklepany. W oczach większości obywateli my myśliwi jesteśmy postrzegani jako mężczyźni biegający po lesie z bronią i strzelający do wszystkiego, co się rusza. Inni uważają nas za snobów, a jeszcze inni za małe dzieci, które lubią mieć jakąś zabawkę. Taki jest obraz polskiego myśliwego, jaki kształtują masowe środki przekazu niezależnie od formy oraz my sami jako myśliwi w społeczności gdzie zamieszkujemy.

Dziś z kolegą Rysiem wybieramy się na polowanie zbiorowe, które będzie na Wdeckim. Jadąc samochodem wspominamy nasze młode lata, gdyż w sumie każdy z nas od młodych lat miał kontakt z lasem. Po drodze Ryś proponuje, aby zabrać ze Wdy Stefana, który razem z Grzesiem dziś prowadzą polowanie. Dojeżdżając do Wdy stwierdzamy, że wieś ta wyładniała - chodniki, kolorowa elewacja budynków. Cóż, Stefan dziękuje nam za szczere chęci zabrania go, ale czeka na Grzesia, z którym się umawiał. Jedziemy do leśniczówki Wdecki Młyn ,gdzie jest zbiórka. Tam okazuje się, że jesteśmy pierwszymi myśliwymi. Pozdrawiamy leśniczego Jerzego Mokwę, który z małżonką udaje się samochodem do kościoła. Za chwilę dociera Piotr, który się wita z nami, i pozostali koledzy - Genio z Krzysiem. Są również stażyści: Oskar, Przemysław i Paweł ze swym kolegą Kamilem. Należy wspomnieć o psach, które będą dziś nam towarzyszyły w łowach. Grześ prosi Krzysztofa o sporządzenie listy myśliwych i naganiaczy. Przybywają rodziny myśliwych - Zygmunt, Waldek i Sławek wraz z siostrzeńcem Krzysiem; Marek z Dawidem, który jest z dziewczyną. Z kujawsko-pomorskiego Marek, Piotr i Zdzisław.

Stajemy na zbiórce, gdzie prowadzący Grześ dokonuje odprawy myśliwych, prezentacji psów. Podaje rewiry, które będą opolowywane. Jeszcze zaliczamy losowanie stanowisk. Pierwsze pędzenie to "Suchy Jelonek". Tu Grześ prosi, abym poprowadził nagonkę, bo tak w sumie to mogą się zagubić. Wsiadamy do Rysia landrowera, którym podwozi nas na początek pędzenia .Po lewej stronie drogi w kierunku Szlagi będzie szedł Kamil, a po prawej stronie drogi Paweł, następnie Oskar, a ja będę szedł za jeziorem Jelonek. Informuję Pawła i Oskara, że "Suchy Jelonek" muszą obejść, gdyż w tej chwili jest tam bagno, bo są tam bobry. Otrzymuję telefon od Grzesia, że możemy ruszać, co niezwłocznie czynimy. Ja rozpinamy się, gdyż mam do sforsowania dłuższą odległość. Idąc napotykam ślady jeleni. Czy będą w miocie - to się okaże. Przechodzę obok pomostów na jeziorze i nie widzę na razie żadnych wędkarzy. Dochodząc do parkingu dostrzegam samochód z przyczepką - jednak są koledzy na rybach. Większość poluje na szczupaka.

Idąc spoglądam na zegarek. Za 2 minuty 9. Nagle echo niesie huk wystrzału. Zaraz zrobiło się raźniej. Po chwili padają następne. Doliczyłem się w sumie czterech strzałów. My mogliśmy pokonać gdzieś około 1/4 obszaru lasu, co wskazywało, że to jelenie ruszyły i lisy. Co ciekawe, że wędkarze odzywali się do naganiaczy: "Wyrównać masz jelenie". Może ktoś z nich miał kontakt z myślistwem? Idąc lasem stwierdzam, że bardzo urósł i wiele się zmieniło. To nie to samo co trzydzieści przeszło lat temu. Idąc odczuwam zmęczenie. Nareszcie spotykam pierwszego myśliwego. To Krzysztof, ten starszy. Pytam, czy coś widział. Rozkłada ręce, że nic. Dochodzę na linię myśliwych. Jestem ostatnim z naganiaczy. W tym miocie szczęście dopisało Sławkowi. Ma na rozkładzie lisa i cielaka jelenia. Również strzelał brat Waldek do jeleni i Genio do lisa, ale bez skutku. Ciekawostką jest, że każdy słyszał większą ilość strzałów. Ja to kwituję, że nie ma co się sprzeczać, gdyż PKW również miała trudności w podliczaniu głosów. Grześ jako prowadzący wręcza Sławkowi złom, przedtem wkładając ostatni kęs cielakowi.

Drugie pędzenie od "IV" na Wdecki, obstawiona droga na "Antkowe" do rzeki i droga na Szlagę. Tutaj naganiacze idą sami i otrzymuję nawet telefon od Krzysia - co się z nimi stało bo umilkli. Ja w tym czasie z Rysiem obstawiamy tył miotu. Siedząc na krzesełku rozmyślam, jak mieli trudno partyzanci działający w okolicach Kasparusa. Mieli przeciwko sobie Jagdkommando z Kasparusa, policję z Osieka i Lubichowa. Przerywam rozmyślania i udaję do Rysia. Podjeżdżamy na miejsce zbiórki. Z relacji Oskara wynika, że w miocie były dziki i jelenie.

Trzeci miot będzie brany na Żurawki, z tym że obiecuję iść z naganiaczami Grzesiowi. Ryś postanawia sprawdzić Oskara i jedziemy na "Antkowe". Tak, są ślady jeleni. Cofnęły się. Dojeżdżamy na początek miotu i tu rozstawiam naganiaczy ja z Oskarem. Będę na prawym skrzydle. Proszę Oskara, aby nie przekraczał rowu i ma mieć go po prawej stronie. Po upływie około 8 minut od ruszenia pada strzał sztucerowy. Czy celny - okaże się po zakończeniu pędzenia. W tym miocie Paweł z Karolem zmieniają marszrutę i wychodzą na prawym skrzydle. Trzeba ich szukać. My z Rysiem stwierdzamy, że brak jest wojska. Każdy, kto służył w armii, czegoś się nauczył. Gdy ich wieziemy, to Rysiu mówi do nich, że otrzymają w pierwszym rzędzie wezwanie na ćwiczenia Narodowych Sił Rezerwy. Oni to kwitują uśmiechem. To jest młodość.

Czwarte pędzenie będziemy brać "Transformator". Rozstawiamy naganiaczy podając im, że nie mają przekraczać po prawej stronie drogi i po lewej bagna. Dzwonię do Grzesia, czy mogą ruszać. Grześ powiedział, że już telefonował, ale ja nie miałem odbioru. W tym czasie mija nas starszy pan z plecakiem - być może fotograf lub poszukiwacz skarbów. Siadam na krzesełku po prawej stronie patrząc w kierunku transformatora. Rysia mam po lewej stronie. Słyszę dyskusję naganiaczy, o czym mówią - nie słyszę. Patrzę w kierunku łąki. To była łąka kilka lat temu, jak przyszły bobry to tylko powstało bagno. Przy tym zlikwidowały piękne dęby, a szkoda, rosłyby i byłby pożytek dla zwierzyny jak. Sójki by rozsiewałyby po lesie. Ale co widzę? W odległości 60 metrów piękny lis! Chyba wyczuł, że mam nowe okulary. Zawrócił. Piękny widok. Po chwili pada strzał. Jest godzina 12:01. Po nim w odstępach dalsze pięć, w sumie 6 strzałów. Schodząc ze stanowiska Rysiu stwierdza, że były jelenie. Tak, faktycznie Krzysiu - ten młodszy - ma na rozkładzie łanie. Dawid również ma łanię jelenia. Strzelali również do łań Maciej i Piotr, lecz bez skutku. Również i tu Grześ wręcza złom i ostatni kęs.

Ostatnie pędzenie to Cisiny, lecz tu pokojowo. Widziano tylko sarny. Ja widziałem tego samego starszego pana w miocie. Rysiu również go widział. Byliśmy zaskoczeni jego drugim spotkaniem. Polowanie dobiega końca. Jeszcze pokot i ognisko przy jeziorze Kochanka, tak zwyczajowo. Podsumowanie polowania przez prowadzącego, ogłoszenie króla polowania, którym został kolega Sławek, wicekrólów - Krzyś młodszy i Dawid. Po tej części nastąpiła biesiada przy ognisku z pieczeniem kiełbasek. Wspominaliśmy tych myśliwych, którzy w tym miejscu również przed laty bywali, a już odeszli.

Ps. Tak w sumie to św. Hubert darzył na tych "Falklandach" i było zaskoczenie to dla niektórych myśliwych. Wykonałem kilka zdjęć. Niech będzie pamiątka dla myśliwych. Złom to złamana gałązka świerku na tym polowaniu umoczona w farbie zwierza i podana myśliwemu na kapeluszu lewą ręką. Ostatni kęs to część złamanej gałązki świerkowej ze złomu włożonej w pysk zwierzęcia.
Antoni
Skórcz dnia 24.11.2014 rok

Powrót do góry


11 listopada 2014 roku w Skórczu - Narodowe Święto Niepodległości

Dzień ten dla wielu Polaków jest dniem ważnym. W naszym miasteczku też mamy obchody. W kościele jest msza święta za Ojczyznę. Pan burmistrz Janusz Kosecki pytał się mnie kilka dni temu, czy będzie sztandar z Koła. Potwierdziłem. Już szybciej załatwiałem kolegów myśliwych do pocztu sztandarowego. Dzisiaj skład pocztu to koledzy: Krzysztof Walkowski , Daniel Dworakowski i Sławomir Kukliński. Są to koledzy, którzy najczęściej reprezentują Koło. Idąc do kościoła mijam starszych państwa, którzy komentują brak flak narodowych na budynkach mieszkalnych w Skórczu. Faktycznie, nie wszędzie są one eksponowane. Na górnym parkingu czekam na kolegów. Sprawdzam dolny. Nie widzę kolegów. Po powrocie na górny stwierdzam, że Sławek już jest i skręca drzewiec sztandaru. Witam się z nim i pomagam mu w montażu. Po chwili przyjeżdża Krzysztof. Z niecierpliwością wyglądam za Danielem. Jednak jest. Czekał na dolnym parkingu, gdyż tam się zwyczajowo spotykaliśmy. Daniel mieszka w Starogardzie i jest to dla niego pewne utrudnienie. Nie to co my, na miejscu. Wykonuję im pamiątkowe zdjęcia. Sam udaję się do kościoła, gdzie zwyczajowo korzystam z ławki na chórze. Lecz dziś chór częściowo jest zajęty przez orkiestrę dętą OSP Skórcz. Oczywiście również jest pan organista. Wykonuję również zdjęcia, które nie będą najlepszej jakości. Przed mszą poczty sztandarowe wychodzą z zakrystii. Stają po lewej i prawej stronie głównego ołtarza. Reprezentują strażaków ochotników, myśliwych i uczniów szkół podstawowych i ponadpodstawowych. W sumie pięć sztandarów. Za chwilę rozpoczyna się uroczysta msza święta sprawowana przez proboszcza parafii księdza radcę Dariusza Ryłko. Do ołtarza idzie procesja, co świadczy, że jest to msza uroczysta, składająca się z następujących części: 1. Obrzędy wstępne, 2. Liturgia słowa, 3. Liturgia eucharystyczna, 4. Obrzędy zakończenia. Proboszcz informuje, że dziś nie będzie kazania, a montaż słowno muzyczny przygotowany przez młodzież szkolną i orkiestrę OSP. Czytanie biblijne wykonują radni Rady Miasta Skórcz i tu dla mnie jest małe zaskoczenie, że osoby czytające przed ołtarzem nie przyklękają, a wykonują skłon głowy. Dziwne. Tylko w ten sposób mogą oddawać cześć Bogu osoby w mundurach. Następnie fakt wyciągania kartki i czytanie z niej, to chyba narusza zasady ceremoniału . Czytanie z kartki uważam za potknięcie. Przypomina mi się rozmowa z pewnym starszym panem, jak opowiadał mi, że jak witał biskupa to kartkę z powitaniem miał ukrytą w kapeluszu i jednego nie przewidział, że z nerwów obracał tym kapeluszem i że ta kartka nic mu nie dała. A biskup zorientował się sam i zaczął mu dziękować za tak piękne powitanie, którego faktycznie nie wygłosił. Montaż słowny i muzyczny był wspaniały. W sumie po 44 latach mogłem śpiewać piosenki te, które śpiewaliśmy w wojsku podczas odbywania zasadniczej służby wojskowej, jak "Rozkwitały pąki białych róż", "Jak to na wojence", "Wojenko, wojenko", "Szara piechota", "Przybyli ułani" i "O mój rozmarynie". Proboszcz podziękował wszystkim wykonawcom i osobom przygotowującym. Poprosił tych, którzy nie wywiesili flak państwowych, aby to uczynili.

Ps. W kościele mamy postawy liturgiczne: stojąca, klęcząca, siedząca, leżenie krzyżem i procesja. Należy odróżnić postawę klęczącą od przyklęknięcia. Podczas przyklęknięcia klęka się zawsze na prawe kolano i nie czyni się przy tym żadnych gestów. Klęka się zawsze twarzą do przedmiotu czci. Myślę, że zachowanie ceremoniarzu jest bardzo istotne, gdyż od kogoś trzeba się uczyć.
Antoni
Skórcz dnia 11.11.2014 rok

Powrót do góry


Hubertus w Barłożnie

Niedzielny poranek 9. listopada 2014 roku zapowiada niespecjalną pogodę. Patrząc przez okno z pokoju widzę mgłę. Nie bardzo… Dziś w Barłożnie mamy naszego "Hubertusa". Zwyczajowo zaczynamy mszą świętą.
Wybieram się razem z kolegą Ryszardem Szumałą, który zabierze mnie sprzed bloku. Ma być około godziny 9:30. Zabieram ze sobą broń, amunicję, odznaczenia łowieckie i dwie świece oliwne. Wychodzę pięć minut przed czasem i jestem zdziwiony, że Rysiu już czeka. W samochodzie są koledzy: Stefan Filbrandt i Marek Raduński. Rozmowa w samochodzie toczy się wokół panującej pogody. Wszyscy narzekamy na mgłę. Tylko Rysiu jest optymistą i twierdzi, że na lesie nie będzie mgły i będzie można polować. Jadąc obok pola państwa Serockich w Barłożnie spoglądam na nie z ciekawością, gdyż te pole upodobały sobie kuropatwy. Być może, że jest w tym gospodarstwie prowadzona hodowla bydła mlecznego i jest uprawiana trawa z motylkowymi na siano jak i na pastwisko, a kuropatwa nie lubi monokultury.
Dojeżdżamy na parking przykościelny, na którym są już koledzy myśliwi i inni uczestnicy mszy świętej. Również są rozstawione budy ze słodyczami, bo 11 listopada przypada odpust parafialny św. Marcina. Witamy się ze wszystkimi kolegami i innymi znajomymi. Odnotować należy, że swą obecnością na mszy zaszczyciła nas pani Monika z córeczką Zuzanną, która słysząc głos sygnałówki otwierała oczy. Być może zostanie w przyszłości Dianą w naszym kole. Przekazuję dwa świece koledze Wojciechowi Furgalskiemu i proszę aby z Wiesiem je przekazali proboszczowi po moim podziękowaniu. Ja z kolegą Wiesiem Jabłonką udajemy się do zakrystii, aby uzgodnić z proboszczem Skwierawskim, że będę chciał przed błogosławieństwem podziękować oraz że kolega będzie grał na sygnałówce. Idąc nie wiedziałem, czy dotrze na mszę kolega Tadeusz Wentowski, który gra na tym instrumencie. W zakrystii był już pan kościelny Robert Groth, szafarz Czarek Laskowski, pani organista i ministranci. Po chwili wszedł ksiądz kanonik Kamrowski, który słuchał spowiedzi przed mszą, witając się z każdym. Po chwili wszedł proboszcz, który wyraził zgodę na moje wystąpienie. Co do grania miał uwagę, że nie, bo jest występ dzieci i to będzie kolidować. Udaliśmy się do świątyni. Co prawda duchowni wyszli szybciej i stało się - Tadeusz zagrał na rogu. Poprosiłem Wiesia, aby przekazał jemu decyzję proboszcza, z tym że w zakrystii pani organista wyraziła aprobatę co do grania na sygnałówce. W sumie udało mi się usiąść, gdyż kolega Pawełek Szreder ustąpił mi miejsca , bo wszystkie ławki były zajęte. Poczet sztandarowy Koła wystąpił w myśliwskich mundurach w składzie: koledzy Krzysztof Walkowski, Daniel Dworakowski i Sławomir Kukliński. Proboszcz podaje, że ksiądz kanonik modli się w intencji Koła Łowieckiego. Przy dźwiękach muzyki i sygnałówki przebiega msza święta. Zdjęcia wykonuje kolega Pawełek, którego o to poprosiłem. Ten kościół w Barłożnie ma szczególną atmosferę. Dotyczy to jego wystroju, jak i specyfiki akustycznej. Co prawda nie powinienem wypowiadać się, gdyż mam słaby słuch. Dobiega końca msza święta i w imieniu kolegów myśliwych dziękuję księdzu dziekanowi i księdzu kanonikowi za sprawowanie mszy świętej oraz wszystkim ich uczestnikom. Wspominam, że 5 listopada 2011 roku też była msza "Hubetrusowska". Podczas mszy Koło przekazuje dar kościołowi. W tym roku planowałem podarować stułę. Jednakże Wiesiu przypomniał mi, że stułę proboszcz już od nas otrzymał . Będąc w sklepie przy katedrze w Pelplinie, wybierając prezent, pochyliłem się nad lichtarzem, ale cena mnie wyprostowała tak, że zobaczyłem świece olejowe, które oglądał ksiądz, który zakupił jedną. Ja zakupiłem dwie. Pomyślałem, że przecież mamy dwóch nowych świętych, byłych papieży, to jest Jana XXIII i Jana Pawła II, i każda ze świec może być ich symbolem. Bo przecież płonąca świeca w kościele oznacza, że Chrystus jest światłością świata. W swym wystąpieniu wspomniałem o nich, że zawsze byli uśmiechnięci. Nam też trzeba uśmiechu na twarzy. Kolega Wiesław i Wojciech przekazali świece proboszczowi po mym wystąpieniu. Proboszcz umieścił je na mensie (ołtarzu). Prezentowały się tak pięknie, że świeca z ołtarza dała lepszy płomień. Nie wiem, czy obawiała się że może dojść do zamiany? :) W ciepłych słowach proboszcz podziękował za dar i życzył nam pomyślności.
Cóż. Po błogosławieństwie opuszczamy kościół i udajemy się do strażnicy OSP Kierwałd, gdzie na placu zaczyna się druga część - zbiórka myśliwych. W czasie jazdy kolega Stefan częstuje cukierkami odpustowymi. Smakują. Cóż, odpustowe!
W pierwszej kolejności odbywa się dekoracja kolegów myśliwych medalami. I tak kolega Krzysztof Walkowski - Srebrnym Medalem Zasługi Łowieckiej, koledzy Janusz Roliński, Jan Kulczyński i Wojciech Furgalski - Brązowym Medalem Zasługi Łowieckiej. Dekoracji dokonał prezes Antoni Chyła z sekretarzem Marianem Kuźmą. Sygnalista na sygnałówce oznajmił kniei, że mamy odznaczonych. Kolega Jan Kulczyński nie odebrał odznaczenia z uwagi na nieobecność z przyczyn rodzinnych.
Po dekoracji następuje losowanie stanowisk, z tym że narada prowadzących polowanie - łowczego kolegi Henryka Muchowskiego i gospodarza łowiska kolegi Waldemara Kuklińskiego - trwała bardzo długo, coś w rodzaju decyzji na start statków powietrznych w złych warunkach atmosferycznych. Wszyscy myśliwi bardzo się cieszyli z obecności najstarszego myśliwego - kolegi Kazimierza Maleckiego, którego przywiozła wnuczka i go woziła na polowaniu. Kazimierz i ja nie mieliśmy na polowaniu broni z sobą. Ja towarzyszyłem koledze gościowi Ryszardowi Szumale. W polowaniu brali udział stażyści Andrzej Dąbrowski, Przemysław Lewicki i Paweł Manuszewski. Kolega Dąbrowski zaprezentował swojego posokowca. W nagance brały udział również inne osoby, lecz z uwagi na niepodanie nawet imion przez prowadzących, nie mogę napisać kto. W sumie były dwa mioty. Pierwszy przy "młynie" do "gruszy", a drugi od "gruszy" do "Ordona", z tym że po jednej i drugiej stronie rzeczki Jonki. Będąc na stanowisku z niecierpliwością czekaliśmy na strzały, ale dopiero w drugim pędzeniu, dokładnie o godzinie 12:55 padł pierwszy strzał. Na sercu zrobiło się lżej. Pomiędzy 13:02 a 14:04 padły trzy strzały, w tym dwa sztucerowe. Honor, który uratował myśliwych, to pozyskanie lisa przez kolegę Pawełka Szredera. Dobiega końca polowanie. Okazuje się, że jednak zdarzają się pudła. I dobrze. Zwierzyna ma szansę ucieczki. Udajemy się na miejsce zbiórki. Jest pokot. Sygnalista gra sygnały. Ten ostatni najbardziej wszystkim mile wchodzi do ucha - to na posiłek.
W świetlicy rozpoczyna się biesiada. Każdy może porozmawiać o łowach i przyczynach braku zwierzyny w miotach. Na biesiadzie zaszczycili swą obecnością nasi darczyńcy - państwo Dorota i Janusz Pierniccy z Barłożna, którzy przekazali na ręce prezesa upominek. Tradycyjnie serwowane były flaki, pieczony dzik, łosoś wędzony, ciasta pieczone, napoje, w tym herbata i kawa. Jednym z mankamentów był fakt, że podawano napoje gorące w kupkach do napoi zimnych. Początkowo myślałem, że to ze względu na ogrzanie rąk, ale kaloryfery były ciepłe.
Ps.
Porównując do roku 2011 w tym roku była nas taka sama ilość myśliwych. Cieszyć należy się, że na mszy tej było więcej osób. Ciekawostka. Wracając z Rysiem do domu jechaliśmy z Kierwałdu polną drogą do Wielbrandowa. Spotkaliśmy świeże tropy dzików i jeleni. Napotkany rolnik, przy którym żeśmy się zatrzymali ,na pytanie Rysia czy jest zwierzyna odpowiedział: "A śladów nie widzieliście?". Potwierdziliśmy, że tak. Rolnik stwierdził, że dzików jest mniej, a jeleni jest więcej i robią szkody. Rysiu wskazał na mnie i powiedział: "Ma pan tu prezesa". Ja odpowiedziałem, że jako Koło zawsze się dogadamy z rolnikiem odnośnie szkód łowieckich, nie jest tak źle. Rolnik potwierdził, że faktycznie dzików jest mniej, bo nie weszły w szkodę w ziemniaki w tym roku. Pożegnaliśmy i dalej jadąc ponownie napotkaliśmy tropy zwierzyny. Tak to już jest w życiu. Tam, gdzie ma być pewna zwierzyna, to nie ma, a tam gdzie nie powinna być - jest . Takie to uroki łowiectwa.
Antoni
Skórcz dnia 10.11.2014 rok

Powrót do góry


Przechodniu pochyl swoją głowę

Jak ten czas leci. Nie tak dawno była wiosna, lato i mamy jesień. W kalendarzu jest 1 listopad - dzień dla każdego z nas szczególny, gdyż odwiedzamy groby swych bliskich. W wielu przypadkach wiąże się to z wyjazdem na cmentarz poza miejsce zamieszkania.

Niejednokrotnie siedząc na ambonie w łowisku wspominam tych myśliwych, którzy odeszli z naszego Koła. Kiedyś wracając z łowiska w samochodzie z kolegą Zygmuntem wyliczaliśmy tych, którzy odeszli jako myśliwi oraz tych, którzy ze względu na stan zdrowia zrezygnowali z uprawiania łowiectwa szybciej i też odeszli . Tak w sumie uzbierało się ponad dwudziestu kolegów. Jesteśmy zgodni z Zygmuntem, że faktycznie żeśmy się zestarzeli. Udało mi się pewnego razu zrobić zdjęcie ambony myśliwskiej podczas wschodu słońca. Widok ten był tak wspaniały, jak nasze życie gdy przyszliśmy na świat. Rozwijaliśmy się. Przychodzący czas starości - to tak jak zachodzące słońce za las przebija się poprzez drzewa i gaśnie - tak jak życie.

Na jednym z cmentarzy w Lubichowie znajduje się pomnik z napisem "Przechodniu pochyl swoją głowę, tu spoczywają nasi bliźni" Lubichowo 2011 r. Na Kociewiu mamy cmentarze różnych wyznań, groby masowe i indywidualne. Część tych grobów najprawdopodobniej zginie w sposób naturalny, gdyż nikt o nich nie zadba. W tym roku z Wandzią odwiedziłem poza Skórczem trzy cmentarze, to jest w Pączewie, Czarnym Lesie, grób żołnierza niemieckiego , masowy grób w lesie przy Smolnikach i cmentarz w Osieku. W przypadku żołnierza i ofiar - były zapalone znicze. Tak, w tym miejscu, jak i na cmentarzach paliły się znicze. Tak jak nasze życie -po rozpaleniu ogień mały, później większy i pod koniec różny - raz większy raz mniejszy, raz gasnący i ponownie rozpalający - tak jak u człowieka w chorobie poprawa się zdrowie, a czasami następuje pogorszenie. Co nam zostało? Odwiedzać tych, którzy już odeszli. My do nich dołączymy . Pamiętajmy o nich nie tylko w listopadzie, ale wtedy gdy mamy czas ich po prostu odwiedzić, gdyż za życia najczęściej nie było czasu.

Ps. Niech te zdjęcia pozwolą na krótką refleksję: czy mam czas, aby odwiedzić bliskich tych, którzy żyją i tych którzy odeszli.
Antoni

Skórcz dnia 02.11.2014 roku

Powrót do góry


Hubertus Pomorski 2014

W sumie dzisiejsza sobota nie różni się od innych sobót poza tym, że dziś przedstawiciele kół łowieckich wraz ze swymi sztandarami mają uczestniczyć w mszy świętej hubertusowskiej w katedrze oliwskiej. Tak mówi komunikat na stronie ZO PZŁ w Gdańsku. Wydanie takiego komunikatu to tylko kłopot dla zarządów kół, gdyż nie ma chętnych do pocztów sztandarowych. Świadczy o tym fakt, że w tym dniu przeważnie każdy myśliwy ma coś ważnego do zrobienia. Tak faktycznie wypadło koledze Wiesławowi Jabłonce, który nie może być w poczcie sztandarowym, gdyż jako strażak ochotnik bierze udział w ćwiczeniach strażackich. Ja muszę go zastąpić i sobie przyrzekam, że do Oliwy jadę ostatni raz. Wychodząc z mieszkania na klatce spotykam sąsiadkę Asię która stwierdza, że mundur myśliwski pięknie wygląda - być może tak jest lub mówi z kurtuazji. Sławek Kukliński nadjeżdża pod blok. Wsiadam do samochodu i się dziwię, że jest w samym mundurze. Ja mam ze sobą kurtkę - jest zimno i przed katedrą przemarzniemy. Cóż, być może młody wiek gwarantuje lepsze krążenie krwi. W Starogardzie zabieramy kolegę Daniela Dworakowskiego, który również nie korzysta z kurtki - faktycznie oni są młodzi. Podczas jazdy Sławek pyta czy znam dojazd do katedry. Stwierdzam że słabo. Daniel mówi, że trzeba jechać taj jak do ZOO. Aby dojechać na czas pędzimy autostradą. Faktycznie dojazd do katedry jest łatwy - po prostu tabliczki informują jak dojechać.

Dojeżdżamy na parking i udajemy się przed katedrę, gdzie już są poczty sztandarowe oraz myśliwi. Dołączamy do nich witając się z nimi. Są starzy znajomi, wśród nich kolega Leszek Meler, który spisuje poczty sztandarowe uczestniczące w dzisiejszej mszy. Jesteśmy pomiędzy sztandarem koła "Hodowca" z Gdańska a "Głuszcem" z Kartuz. Widoczny jest sam prezes OR PZŁ w Gdańsku Marek Górski, który prowadzi ożywioną dyskusję z kolegami. Z minuty na minutę przybywa kolegów, a chłód panuje taki, że mi żal tych, którzy wybrali się na tą uroczystość w samych mundurach. Całe wybawienie następuje dzięki Leszkowi Mellerowi, który załatwił z proboszczem, że poczty wchodzą do świątyni zaraz. Jesteśmy siódmym pocztem sztandarowym. Jestem zadowolony, że będę mógł nagrywać mszę dyktafonem, lecz akustyka katedry nie pozwoliła nagrać czysto.

Całe szczęście że dzwonki oznajmiają rozpoczęcie mszy przez seniora arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego w koncelebrze z kapelanami łowieckimi: ks. prałatem Andrzejem Kossem ze Śliwic oraz ks. prałatem Zbigniewem Zielińskim z Gdańska. Przewodniczący Komisji Etyki i Tradycji Łowieckich PZŁ w Gdańsku kolega Mazurowski wita seniora arcybiskupa i pozostałych duchownych, przedstawicieli samorządów, ALP, uczestników mszy oraz nas - myśliwych. Nakreśla w swym wystąpieniu znaczenie łowiectwa w Polsce, kontynuowania tradycji łowieckich w oparciu o naszego patrona św. Huberta. Prosi o przekazanie życzeń szybkiego powrotu do zdrowia arcybiskupowi Leszkowi Sławojowi Głódziowi, który również jest myśliwym. Następuje celebracja mszy świętej. Uświetniają ją dwie orkiestry: jedna z Kwidzyna - zespół muzyki myśliwskiej Hubertus, druga z Gdyni - Hubertus Brass Żywicki oraz śpiew w wykonaniu Piotra Pastuszka. Oczywiście również grano na organach oliwskich. Lektorami podczas mszy są koledzy myśliwi . W wygłoszonej homilii arcybiskup podkreśla znaczenie łowiectwa w Polsce i tym samym naszej wielkiej roli, jaką odgrywamy. Z wielkim zadowoleniem podkreśla, że już po raz czwarty spotykamy się w tej katedrze i jest to piękny symbol łączenia się myśliwych z Bogiem. W trakcie składania ofiary myśliwi niosą dary, które odbiera senior arcybiskup. Podziękowanie za odprawienie i homilię arcybiskupowi i pozostałym księżom składa prezes Marek Górski. Senior arcybiskup udziela błogosławieństwa i tak dobiega końca uroczysta msza święta. Pozostajemy jeszcze chwilę w katedrze wysłuchując koncertu na organach. Tak w sumie to stanie w poczcie sztandarowym nie należy do łatwych. Co prawda miałem propozycję od siedzącej obok w ławce pani abym usiadł, ale nie wypadało. Dzięki uprzejmości tej pani zostało wykonane zdjęcie ołtarza podczas mszy, jak i muzyków z Gdańska, gdyż z Kwidzyna pokazałem w innym opowiadaniu. Kolega prezes Marek Górski zaprosił wszystkich na biesiadę na Jaśkową Dolinę. Następuje wyprowadzenie sztandarów. Dobiega końca czwarta uroczysta msza święta "Hubertusowska".

Z parkingu kierujemy się na Jaśkową Dolinę gdzie jest druga część uroczystości. Są wystąpienia gości, jak również część kolegów zostaje udekorowana odznaczeniem łowieckim - medalem św. Huberta. Rozpoczyna się biesiada myśliwska. W między czasie część kolegów udziela wywiadu dla TVP Gdańsk. Gwoli ścisłości podaję poczty sztandarowe uczestniczące poza w/w z Gdańska: ORŁ PZŁ, Cyranka, Trop, Żbik, Bóbr nr 209, Daniel, Sokół, Kulik, Knieja, Sokół, Kolejarz i Szarak; Gdynia: Koło nr 1, Łoś 326, Jaźwiec 350, Ponowa; Śliwice: Bractwo św. Huberta; Wejherowo: Głuszec, Jeleń; Wdzydze: Bóbr; Sierakowice: Słonka; Tczew: Knieja i Szarak; Pruszcz: Cyranka i Słonka; Rumia: Bażant; Starogard: Ryś; Kościerzyna: Memrot.

Ps. Uważam że należy już skończyć z podkreślaniem, że kiedyś odbywały się msze hubertusowskie na zamku w Gniewie, a teraz zostały przeniesiona do katedry. Faktycznie kaplica zamkowa znajdowała się na terenie diecezji pelplińskiej i również odprawiał mszę świętą ordynariusz tej diecezji śp. prof. biskup Jan Bernard Szlaga i dobrze że ktoś przed kilkoma laty to zrobił. Miało być tak, że jednego roku msza w Oliwie (archidiecezji), a następnie w Gniewie(diecezji). Ale pozostawiam to woli decydentom, którzy być może nie odróżniają co to jest archidiecezja a co diecezja. Gwoli przypomnienia to koła polują w większości na terenie diecezji pelplińskiej.
Antoni

Skórcz dnia 26.10.2014 roku

Powrót do góry


Zapomniane dokumenty

Dla wielu z nas rodzinne dokumenty przechowywane przez rodziców jak i krewnych niejednokrotnie nie ujrzą światła dziennego, gdyż nikt nie chce ich wertować. Dla wielu to po prostu kupa śmieci, które najczęściej na wsi były zwalane na gromadkę i spalone na podwórku. O dokumentach, które przechowywała babcia pana Piotra Alfuta - pani Gertruda Markowska, dowiedziałem się podczas jednej z wizyt u pana Piotra. Babcia przechowywała pewne dokumenty w drewnianej skrzyneczce, która była owinięta w płaszcz i schowana w szafie. Piotr kilkakrotnie zwracał się do babci, aby pokazała zawartość, lecz zawsze otrzymywał odpowiedź że nie teraz i trzeba uważać, aby komuniści ich nie zobaczyli. Zawartość skrzyneczki czekała na pana Piotra do czasu śmierci babci. Zabezpieczył ją, aby nie znalazła się jako zbędny przedmiot przeznaczony do wyrzucenia. Po otwarciu skrzyneczki okazało się, że babcia przechowywała stare dokumenty, w tym dotyczące jej brata Jana Labona z Karsina. Były to takie dokumenty jak: książeczka wojskowa, legitymacja służbowa, legitymacja palacza z czasów okupacji, świadectwo moralności, wizytówka i zdjęcia. Z książeczki wojskowej dowiadujemy się, że Jan Laboń (z relacji pana Piotra wynika, że wypisujący książeczkę zamiast litery n wpisał ń i dlatego w tym dokumencie jest zapis Laboń ) służył w 16 pal w okresie od 16 lutego 1920 roku do 14 stycznia 1921 roku. Od 19 kwietnia 1922 roku do 31 grudnia 1924 roku w 19 pal, w tym jako nadterminowy w okresie od 1 października 1925 roku do 31grudnia 1924 roku. Zawodowym żołnierzem WP jest od 1 stycznie 1925 roku do 31 lipca 1939 roku. Podczas służby, w dniu 7 grudnia 1928 roku, zostaje odznaczony Medalem Pamiątkowym za wojnę 1918- 1922. Na awersie medalu znajduje się wizerunek orła państwowego z zawieszonym na szyi krzyżem Orderu Virtuti Militari. Po bokach orła znajdują się daty 1918-21. Odznaczony tez zostaje Medalem Odzyskania Niepodległości, na awersie którego widnieje wizerunek z profilu głowy marszałka Józefa Piłsudskiego. 2 maja 1938 roku odznaczony zostaje Brązowym Medalem za długoletnią służbę. Z dniem 31 lipca 1939 roku zostaje przeniesiony do rezerwy i z dniem 2 sierpnia 1939 roku podejmuje pracę w Katowickiej Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowej jako asystent (asystent to osoba pomagająca specjaliście przy wykonywanej przez niego pracy, tytuł służbowy w niektórych zawodach; pracownik mający tytuł -za "Słownikiem języka polskiego PWN"). Na podstawie książeczki wojskowej wynika, że pan Jan był zwiadowcą i posiadał stopień ogniomistrza (stopień podoficerski w WP wprowadzony w 1924 roku). Można również przyjąć, że książeczka wojskowa została wystawiona w jednostce, w której pełnił służbę zawodową. Z dokumentów wynika, że zameldowany był w Radzionkowie, przy ul. Wojciecha 18. Przyglądając się zdjęciom można zapoznać się codziennym życiem żołnierskim - i w kuchni, i na ćwiczeniach. Zdjęcia, na którym jest most (można przyjąć że był on zbudowany przez żołnierzy, być może na ćwiczeniach) widzimy na nim jaszcz ciągnięty przez sześć koni. W dali widoczne dwie postacie w kapeluszach i dojeżdża działo ciągnięte przez konie, jak poprzedni jaszcz. Z relacji pana Bolesława Markowskiego wynika, że wuj Jan służył w Lidzie jako artylerzysta. Dwukrotnie podczas okupacji był u nich we Wdzie w odwiedzinach. Jak pracował na kolei to miał być zawiadowcą w Radomiu. Kiedy powrócił z Śląska to pracował przy "berlince" w Czersku. Przydała mu się znajomość języka niemieckiego. Był palaczem w obozie jenieckim, gdzie przetrzymywano włoskich żołnierzy, którzy zdezerterowali z wojska. Zginął od odłamków podczas nalotu samolotów na Gdynię i został pochowany na cmentarzu Witomino. Nie można wykluczyć, że zawodowy wojskowy pan Jan został specjalnie skierowany na Śląsk, gdyż pewne newralgiczne stanowiska obsadzano byłymi zawodowymi żołnierzami.

Powyższy tekst był autoryzowany przez pana Piotra. Z wielkim uznaniem należy stwierdzić, że odręczne pismo było wspaniałe - gdzie dziś nie każdemu jest dane tak pisać.
Antoni

Skórcz dnia 17.10.2014 roku

Powrót do góry


Jubileusz X-lecia wolierowej hodowli kuropatwy szarej w Rajkowach

Niedziela 28 września 2014 roku dla wielu z nas myśliwych jest niezwykła, gdyż uczestniczymy w niecodziennej uroczystości, jaką są obchody jubileuszu dziesięciolecia wolierowej hodowli kuropatwy szarej w Rajkowach. O godzinie 10:15 spotykamy się na parkingu przed kościołem pod wezwaniem św. Bartłomieja, dokąd przybywają zaproszeni myśliwi. Ja wraz z pocztem sztandarowym składającym się z kolegów: Daniela Dworakowskiego, Wiesława Jabłonki i Sławomira Kuklińskiego reprezentujemy Koło Łowieckie "Łoś" ze Skórcza. Koledzy myśliwi reprezentują w sumie dziesięć kół łowieckich. Dzisiejsza msza święta odbywa się w tradycyjnej godzinie sprawowania liturgii niedzielnej, to jest 10:30. Poza myśliwymi do kościoła podążają pieszo i samochodami parafianie. Tradycyjnie wita nas główny organizator tej uroczystości kolega Zdzisław Kamieniecki. Witamy się również z łowczym Alfredem Skoczylasem z Koła Łowieckiego "Knieja" z Tczewa. Są również poczty sztandarowe KŁ "Szarak" i "Knieja" z Tczewa oraz "Głuszec" z Kartuz. Jest też poczet sztandarowy OSP Rajkowy. Wchodzę do kościoła i siadam w ławce. W sumie to wszystkie ławki są zajęte. Pani siedząca obok mnie mówi, że ławki dla gości są zarezerwowane z przodu. Cóż, muszę zmienić miejsce. Mam bardzo dobre - miejsce przed ołtarzem, obok ambony. To gotycki kościół zbudowany w XIV wieku, przebudowany w XVII wieku, a jego dzisiejszy kształt datowany jest od 1721 roku. Piękne barokowe wnętrze kościoła wydaje się jeszcze piękniejsze niż rok temu. Zdzisław Kamieniecki wita kolegów myśliwych, w tym kolegów: prezesa OR PZŁ w Gdańsku Marka Gorskiego, wiceprezesa ORŁ Lecha Manaja, przewodniczącego Komisji Kultury Łowieckiej ORŁ Ryszarda Mazurowskiego, przedstawiciela Urzędu Marszałkowskiego w Gdańsku Michała Laskę, prezesów kół, zespół muzyki myśliwskiej Koła Łowieckiego "Cyranka" ze Sztumu "Hubertus" pod dyrekcją Michała Wojtyły, którzy grają na dużych rogach myśliwskich (parce force) i wszystkich uczestników liturgii. Rozpoczyna się msza święta. Ksiądz kanonik Jerzy Kryger wychodzi przed kościół i wprowadza poczty sztandarowe. To wszystko odbywa się przy dźwiękach muzyki myśliwskiej. Koncelebrant jeszcze raz wszystkich wita. Płomienie świec i zapach kadziła dodaje uroku dzisiejszej mszy świętej. Jest to niezwykła msza, gdyż spotykają się myśliwi, rolnicy przedstawiciele różnych profesji oraz młodzież i dzieci. Osoby, które nie miały styczności z łowiectwem, mogą podczas kazania proboszcza dowiedzieć się czegoś o nim, o obowiązkach spadających na myśliwego, o naszym patronie świętym Hubercie. Jestem pod wrażeniem, gdyż głoszący Słowo Boże musiał sam wcześniej zapoznać się z tym wszystkim. Faktycznie wspomina, że korzystał z internetu. Cytuję słowa proboszcza: "Myśliwy za swój podstawowy obowiązek uważa rzetelne przestrzeganie prawa łowieckiego, pełne podporządkowanie dyscyplinie łowieckiej". Można by przyjąć, że jest się na wykładzie z łowiectwa. Ksiądz pokazuje wszystkim ofiarowany mu przez kolegę Zdzisława Kamienieckiego ornat z wizerunkiem św. Huberta, który ma podczas dzisiejszej mszy wdziany. Ksiądz kanonik cytuje słowa poety Jana Kasprowicza:

Ta jedna licha drzewina -
Nie trzeba dębów tysięcy! -
Z szeptom się ku mnie przegina:
"Jest Bóg i czegóż ci więcej?!"

Padają słowa o św. Franciszku. Faktycznie świetny kaznodzieja z proboszcza! Po skończonej mszy proboszcz zaprasza wszystkich na biesiadę myśliwską i na wystawę poświęconą św. Hubertowi w salce katechetycznej. Kolega Ryszard Mazurowski dziękuje proboszczowi za piękne kazanie, mszę świętą i wręcza książkę "Łowiectwo na Pomorzu Gdańskim - monografia". Ksiądz otrzymuje też kwiaty i koszyk z wyrobami myśliwskimi. Wszystkim uczestnikom mszy świętej zostaje udzielone błogosławieństwo. Na koniec zespół muzyczny wykonuje kilka utworów myśliwskich, jest także śpiew. Występ zostaje nagrodzony oklaskami. Trzeba wspomnieć o pani organistce Stefanii Wilczewskiej, która pięknie grała na organach i śpiewała. Wspaniale spisał się w roli lektora (podczas liturgii Słowa oraz podczas skierowanej prośby do Boga w imieniu uczestników mszy świętej) niezastąpiony kolega Kazimierz Kroskowski. Msza święta dobiega końca, jej uczestnicy opuszczają świątynię.

Trwa przywitanie myśliwych, którzy spotykają się po raz pierwszy. Wraz z kolegami postanawiam zwiedzić wystawę łowiecką w salce katechetycznej. Przed nami stoi pani z dziewczynką, która jest bardzo zniecierpliwiona tym, że salka jest jeszcze zamknięta. Po chwili proboszcz otwiera ją i wszyscy chętni mogą zwiedzić wystawę. W salce spotykam kolegę Piotra Grzywacza - nauczyciela gry na rogach myśliwskich z Tucholi. Robię kolegom wspólną fotografię.

Następnie udajemy się na biesiadę myśliwską do szkoły. Tam następuje wręczenie wyróżnień instytucjom oraz osobom indywidualnym, które wspierają wolierową hodowlę kuropatwy szarej. Wyróżnienia wręcza kolega prezes Marek Gorski, który wspomina początki hodowli kuropatwy szarej w Rajkowach. Wymienia tych, którzy w ciągu dziesięciu lat tworzyli tę hodowlę. Większość to koledzy z Koła Łowieckiego "Szarak" w Tczewie. Wspomina również zmarłego kolegę Jacka Rolbieckiego, który wniósł duży wkład w realizację tego dzieła. Dzięki hodowli nasze łowiska są zasiedlane kuropatwami, których odradzająca się populacja jest już widoczna pomimo niesprzyjających warunków, jakimi są wielkoobszarowe pola i monokultura. Dziękuje również proboszczowi za piękne kazanie podkreślając, że musiał włożyć dużo trudu w jego przygotowanie. Rozpoczyna się myśliwska biesiada przy muzyce. Koncertowanie rozpoczyna zespół "Hubertus". Ksiądz proboszcz prosi wszystkich myśliwych o dokonanie wpisu dedykacji w otrzymanej książce, co też skwapliwie wykonujemy. Oddzielne podziękowanie do kolegów myśliwych kieruje kolega Zdzisław Kamieniecki, wymieniając ich z imienia i nazwiska. Z uwagi na dużą ilość nie podaję, gdyż zabrałoby to minimum kartkę formatu A4. Następnie kolega Piotr Grzywacz z Tucholi demonstruje rogi myśliwskie ze swoich prywatnych zbiorów, wykonując na nich sygnały myśliwskie. Sama zapowiedź prezentacji rogów myśliwskich nie zapowiada wiele. Dopiero w jej trakcie uzmysławiamy sobie, kim jest kolega Piotr Grzywacz. Prezentuje nam 17 rogów wydobywając dźwięki z każdego z nich. Ciekawa jest również słowna prezentacja instrumentów, gdyż możemy dowiedzieć się w jakich częściach świata ich używano i z jakiego okresu pochodzą. Później występuje sygnalista z Zakopanego Jacek Sinty, który wykonuje sygnały myśliwskie sam, a później wspólnie z Grzywaczem i Kroskowskim. Podczas biesiady tradycyjnie serwowany jest dzik. Podobnie jak pozostała część posiłku jest bardzo smaczny.

Cóż, przyszedł czas pożegnać się z kolegami i gospodarzem Zdzisławem, którego poprosiłem o pokazanie woliery. Zdzisław mówi, że jest ona zawsze otwarta dla zwiedzających. Wyjeżdżamy z gościnnych Rajków. Zatrzymujemy się przy zabudowaniach Zdzisława. Udaję się do woliery, gdzie spotykam kolegę Michała Laskę, który również ją zwiedza. Pańskie oko konia tuczy! Nie obywa się przy tym bez wykonania zdjęcia. Kuropatwy w wolierze czują się dobrze. Świadczyć o tym mogą bezspornie wysokie lęgi jaj w inkubatorze oraz odchowanie piskląt do młodzieży.

Dla nas kończy się dzisiejsza uroczystość. Na pewno wielu jej uczestnikom w pamięci pozostaną słowa kazania, dźwięki muzyki myśliwskiej, smak wyrobów myśliwskich i możliwość zobaczenia żywej kuropatwy na łonie natury.

Do zobaczenia za rok w Rajkowach.
Antoni

Skórcz dnia 28.09.2014 roku

Powrót do góry


Zawody Wędkarskie o puchar Prezesa

To coroczne zawody w naszym kole wędkarskim, które odbywają się na naszych jeziorach. W tym roku przypadły na jezioro czarnoleskie w gminie Skórcz. Jest to akwen o powierzchni 45,9 ha. Czy można go zaliczyć do dużych? To zależy czy patrzymy na niego z możliwości wędkowania z brzegu, czy wędkowania z łodzi. Na ogólną ilość członków w Kole nr 74 PZW Skórcz, która zamyka się ilością 554 członków, w tym 10 kobiet, to gdyby każdy z nas przybył na połów na to jezioro, to nie było by możliwości wędkowania z uwagi na małą ilość pomostów i niemożliwość wędkowania z brzegu. W sumie to wygląda tak, że koledzy, którzy remontują te pomosty, nie mogą wędkować na nich, gdyż są zajęte przez wędkarzy z innych kół okręgu gdańskiego.

Na te zawody jedziemy z Grzesiem Glinieckim, który zabiera jeszcze Henia Stachowicza i Mirka Jakubowskiego, u którego możemy podziwiać w ogrodzie oczko, gdzie żyją ryby. Mirek pokazuje nam jak żerują ryby wrzucając do wody dwie garście karmy - woda się gotuje. Grześ z Heniem stwierdzają, że na pewno na Czarnym Lesie będzie ryba brała. Grześ do jeziora jedzie drogą asfaltową z Wolentala do Czarnego Lasu. Po chwili jesteśmy na miejscu. Są już inni zawodnicy - ogółem 56, w tym 4 koleżanki. Kolega Andrzej Klin informuje, że dziś z uwagi na obowiązki zawodowe nie będzie prezesa Włodzimierza Szarafina i jemu przypadnie w udziale prowadzenie zawodów. Samo jezioro jest jeszcze spowite lekką mgiełką, tafla wody płaska, żadnej małej fali. Co prawda zauważam, że tak w sumie to dominuje trzcina i lustro wody jest obniżone. Kazimierz Grzenia - skarbnik - robi mi wykład co jest powodem ekspansji trzciny i obniżenia lustra wody. Gdybym zamknął oczy, to jakbym był na wykładzie profesorskim na wydziale ichtiologii jakiegoś uniwersytetu, Ale to wszystko świadczy o zainteresowaniu Kazimierza.

Następuje losowanie stanowisk i rozejście się zawodników na pomosty, z tym że część korzysta z samochodów z uwagi na odległość do pokonania. Koledzy odpowiedzialni za wyżywienie przystępują do rozpalenia grilla. Puchar Prezesa jak i inne nagrody już są na stoliku, z tym że około godziny 10 ma być przywieziona główna nagroda - łódź. Z chwilą przybycia wykonuję zdjęcia, które będą również wykorzystane przez Kazika w kronice koła. Postanawiam obejść jezioro i wykonać zdjęcia zawodników. Głównie chodziło mi o panie, gdyż cztery przystąpiły do zawodów. Idąc wkoło jezioro po koleinach można stwierdzić, że tę wodę odwiedza wielu wędkarzy. Na pomostach panuje dosyć pogodny nastrój, gdyż każdy czeka na branie dużej ryby. Wykonuję zdjęcie pierwszej zawodniczki na stanowisku 5 - koleżance Marii Legaszewskiej. Następna będzie na 26. Docieram i tam - wykonuję zdjęcie koleżance Marlenie Dylewskiej. Idąc dalej, cóż to widzę, na pomoście kolega Ignaś Piernicki opala się, gdyż jest pewien, że ryby nie da, a opalenizna będzie na pewno - i ma rację. Każdy sposób wypoczynku nad wodą jest możliwy. Dobiega przyjemny zapach skoszonej łąki. Jest naprawdę wspaniały. Przy takiej pogodzie będzie siano wyśmienite. Wydaje mi się, że idąc robi się cieplej. Ściągam kurtkę. To nie temperatura, lecz zmęczenie. Mam do pokonania jeszcze spory kawałek drogi. Wykonuję telefon do Grzesia i się pytam, czy numery stanowisk 35 i 43 są po drugiej stronie. Grześ potwierdza, że jeszcze mam obejść tak zwane "na mułach", to jest strona jeziora od Zelgoszczy, i czeka na mnie. Pozostaje mi tylko iść dalej. Ponownie trafiam na skoszoną łąkę - ale piękny zapach! Zaraz człowiekowi przypomina się dzieciństwo. Na łące spotykam ślady buchtowania dzików. Cóż o tych dzikach - to koledzy łowiący wieczorem napotykają je przy jeziorze. Trzcina i porośnięte kępy drzew są ich ostoją. Idąc nie mogę się doczekać, kiedy to zobaczę samochód Grzesia. Wreszcie go dostrzegam, ale muszę sforsować duży rów. Na szczęście jest suchy, tylko na jego dnie są widoczne ślady dzików. Grześ też czeka z kolegą na branie. Docieram na pomost, gdzie na stanowisku nr 35 koleżanka Elżbieta Sikora ma branie. Utrwalam na zdjęciu wspaniały widok. Docieram do ostatniej zawodniczki. Na stanowisku nr 43 koleżanka Krystyna Sobisz też ma branie, które też utrwalam. Tak w sumie to odetchnąłem. Teraz jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Postanawiam nie korzystać z drogi asfaltowej, a przejść odpływ z jeziora rzeczki Węgiermucy, który ma być suchy, gdyż bobry postawiły tamę tak, że żadna kropla nie wypłynie. To przechodzenie po chaszczach nie wydaje mi się trafną decyzją. W sumie to sam busz tylko. Widok obgryzionej wierzby poprawia mi humor, gdyż jestem pewien, że jestem dość blisko początku rzeczki Węgiermucy. Przy wierzbie napotykam ślady buchtowania dzików i tropy jelenia. Co ciekawe, to w ziemi widoczne są kawałki marglu. Nasuwa mi się myśl, że być może jakby były tu duże pokłady, to poprzez kopanie zyskaliśmy by większą ilość lustra wody. Mam przed sobą taki busz, że muszę przedzierać się przykucnięty. Trafiam na suchy rów. Wszystko mi jedno, mam już dość tego chodzenia, ale co słyszę? Świst. To na pewno któryś z zawodników zarzuca wędkę. Tak po chwili dochodzę do pomostu. Bardzo się ucieszyłem, gdy koledzy powiedzieli, że wnet jestem u celu.

Na miejscu są koledzy sędziowie, wśród nich przewodniczący Okręgowej Komisji Rewizyjnej PZW w Gdańsku kolega Krzysztof Janik, który również sędziuje na dzisiejszych zawodach. Witam się z gośćmi dzisiejszych zawodów: zastępcą Starosty Kazimierzem Chyła, wójtem Sławomirem Czechowskim i burmistrzem Januszek Koseckim. Kolega Roman Kołodziejczyk spełnia najważniejszą misję - przywozi główną nagrodę, łódź. Trzeba przyznać, że nagroda jest wspaniała. Kolega Bogdan Opała zakręca korbką syrenę, która oznajmia zakończenie połowów. Tak w sumie to drugi głos jej od chwili rozpoczęcia zawodów sprzed czterech godzin.

Następuje ustawienie wagi. Warzenia ryb będzie tradycyjnie dokonywał kolega Tomek Domarus. Mnie przypadło w udziale dokumentowanie przy pomocy aparatu fotograficznego. Na zdjęciach widoczne są dłonie Tomka, który nie dopuszczał do możliwości wyskoczenia ryby podczas warzenia. Mamy już zwycięzcę, pierwsza lokata - kolegę Bronisława Żaka z Gniewu, który złowił lina o wadze 452 gramów. Ktoś wspomina, że właśnie zawsze linami zdobywano pierwsze miejsce. Na wagę trafiają ryby, które mogą dać pozostałą kwalifikację zawodów, w tym trzech koleżanek. Następuje podliczenie punktów i ustalenie zwycięzców dzisiejszych zawodów. Druga lokata, 434-gramowa ryba - kolega Zygfryd Miszewski. Trzecia lokata z rybą 298 gramową - kolega Ireneusz Śliwiński. Czwarta lokata z rybą 268 gramową koleżanka Marlena Dylewska. Koleżanka Krystyna Sobisz zajmuje dziesiątą lokatę z rybą 40 gramową i koleżanka Elżbieta Sikora jedenastą lokatę z rybą 38 gramową. Następuje wręczenie nagród zawodnikom przez przybyłych gości. Proszę zwycięzców do wspólnej fotografii, z tym, że koleżanki proszę wszystkie, gdyż tak liczny ich udział na zawodach odnotowaliśmy pierwszy raz. Zawodnicy konsumują serwowany posiłek z grilla i dzielą się uwagami.

Tak w sumie to dzisiaj jezioro czarnoleskie zostało zbombardowane zanętą w postaci kul. Ryby miały do wyboru różnej maści zanęty i się nie dały nabrać. Były tylko małe wyjątki, bo co znaczy złowiona ryba na pierwsze miejsce w porównaniu do szczupaka kolegi prezesa Włodzimierza Szarafin - długość 114 cm i kolegi Krzysztofa Kurkowskiego - długości 95 cm na jeziorze Jelonek. Ale to są zawody i takie jest życie. Po wręczeniu nagród nastąpiła biesiada i tak zakończyły się Zawody o Puchar Prezesa, który powędrował z łodzią do Gniewa.

Do zobaczenia na następnych zawodach.
Antoni

Skórcz dnia 07.09.2014 roku

Powrót do góry


Wilki na Kociewiu

Udało mi się dziś, to jest 7 sierpnia 2014 roku, spotkać ze znajomym Markiem Tymińskim, który z relacji kolegi Włodzimierza Szarafina miał możność spotkać się bezpośrednio z wilkiem na Osiedlu Leśnym w Skórczu. Z relacji Marka wynika, że owszem, miał miejsce taki fakt, a było to 24 kwietnia 2014 około godzinny 7:28. W tym dniu zwyczajowo odbywa poranny spacer ze swym psem. W dniu tym, jak zwykle po spacerze, wprowadził psa na podwórko i postanowił wynieść śmieci do pojemnika. Wychodząc furtką na zewnątrz zobaczył biegnącego psa. W pierwszym momencie wziął go za haskiego, lecz opuszczony ogon i brak śladów po obroży nasunęło mu myśl, że ma do czynienia z wilkiem. Chciał pobiec do domu po aparat fotograficzny, gdyż jest profesjonalistą, zawodowym fotografem, lecz stwierdził, że taka okazja się już nie powtórzy i z telefonu zaczął robić zdjęcia. Nawet nakręcił krótki film. Wilk jego zdaniem wyglądał na zestresowanego. Spojrzał na Marka i go zlekceważył. Przypomniał sobie że w rozmowie z myśliwym Puchałą ten wspominał, że u nas są już wilki. Marek był początkowo przekonany, że te wilki to są w Bieszczadach, ale nie nas. Uważa, że być może oszczekał go pies Marysia Firyna. W tej chwili trudno mu powiedzieć. Nie może też podać, czy jego pies szczekał. Te zdjęcia otrzymałem od Włodka i je zeskanowałem. Na podstawie rysunków z książki "Wilk" Henryka Okarma można przyjąć, że ten wilk miał nastawienie neutralne "w sumie korzystał z drogi osiedlowej, publicznej, ogólno dostępnej".

Kolega Piotr Laskowski ze Skórcza miał możność spotkania pojedynczego wilka w dniu 26 lipca 2014 roku około godziny 11:30 na drodze przy jeziorze Tuszynek. Przechodził w stronę jeziora Czarnego.

Kolega Sławek Kukliński ze Skórcza podaje, że jego kolega widział wilka przechodzącego drogą za Osiekiem na wysokości Wycinek w dniu 24 marca 2014 roku. Wykonał zdjęcie telefonem - lecz słabej jakości. Wioletta, żona Sławka, w dniu 25 tegoż miesiąca w tym samym miejscu spotkała przechodzącego wilka.

Kolega Kazimierz Grzenia poinformował mnie, że wędkarz z Lubichowa - pan Kaszubowski - w maju 2014 roku napotkał dwa wilki w okolicach jeziora Jelonek. Mariusz Kaszubowski również spotkał dwa wilki jadąc drogą asfaltową pomiędzy Lubichowem a Ocyplem.

Kolega myśliwy Piotr Radomski w dniu 17 maja 2014 roku około godziny 20:30 w okolicach Rynkówki widział w życie dwa wilki podążające za bykiem danielem, który podniósł się w zbożu i zaczął się oddalać. Ciekawostka, że byk co chwilę oglądał się do tyłu, natomiast wilki z kolei co chwilę podskakiwały do góry łapiąc wiatr.

Kolega Marian Kuźma 1 czerwca 2014 roku w okolicach byłej żwirowni Bukowiny około godziny 19:20 też spotkał wilka.

W dniu 25 sierpnia 2014 roku około godziny 19 Jarosław Krzyżanowski uprawiający ciągnikiem pola w okolicach "Kańdrucha" uroczysko (znajdujące się na polu przy drodze Wielbrandowo Miryce) miał możliwość zaobserwowania młodego wilka, który wyszedł z bagna na górkę pola i był widoczny na odległość 15 metrów. Powrócił do bagna. Pan Krzyżanowski uznał tego wilka kondycyjnie jako słabego osobnika - widoczne użebrowanie.

Kolega Patryk Szulist ze Skórcza w dniu 21 marca 2014 roku po godzinie 11 zrobił na polu zdjęcie wilkowi przechodzącemu przez rzepak niedaleko miejscowości Leśna Jania.

Przypomina mi się spotkanie z panią, było to około 4 lata temu, która zapytała czy u nas występują wilki, gdyż podczas zbierania jagód w lesie w pozycji kucznej, gdy się wyprostowała , zobaczyła w odległości około 10 do 15 metrów stojącego wilka, który patrzył na nią i spokojnie odszedł. Odpowiedziałem tej pani, że to na pewno był pies rasy haski. Ta pani z uśmiechem odpowiedziała mi - cytuję: "Na pana, komendancie, niech to będzie haski, a dla mnie to był wilk". Ja się też roześmiałem - cóż, każdy z nas wiedział o kogo to faktycznie chodzi.

Tak w sumie to każdy z nas ma możliwość spotkania wilka, lecz trzeba mieć trochę szczęścia. To jest trzecia informacja o wilkach na Kociewiu.
Antoni

Skórcz dnia 31.08.2014 roku

Powrót do góry


Działania wojenne w Wielbrandowie w 1945 roku

Zapada dziś decyzja, że muszę dotrzeć do znajomego Franciszka Żurawskiego z Wielbrandowa, z którym chcemy objechać te miejsca, gdzie w czasie działań wojennych zostały zniszczone radzieckie i niemieckie czołgi. Franek w tym czasie miał 6 lat i pamięta doskonale gdzie one stały. Do tego spotkania miało dojść na początku maja br., lecz jakoś schodziło.

Franek czeka na mnie przy domu, wsiada i każe mi jechać w stronę Pólka. Mijamy zbiornik przeciwpożarowy i pytam się Franka czy pamięta remizę, która była rozebrana. Franek kwituje, że przed wojną była tu kuźnia i był kowal - bardzo dobry fachowiec. Przejeżdżając przy domu pana Naszki wspomina, że tu również był trawiony czołg rosyjski, ale jak będziemy wracać to wstąpimy. Jedziemy w kierunku Pólka, mijamy po prawej stronie cmentarz ewangelicki ,którym opiekuje się pan Gerard Reimus ze Skórcza. Franek pokazuje mi swój posadzony las, którego właścicielem jest obecnie córka Bożena; kiedyś były tu uprawne pola. Przed wojną nie było lasu, tak że było widać Grabowo. Po wojnie las posadził Ostrowski, aby mieć miej hektarów, żeby go nie rozparcelowali. Wyjeżdżając z lasu przejeżdżamy kawałek drogi i kilka metrów przed wjazdem do posesji pana Tadeusza Łangowskiego Franek każe mi się zatrzymać. Przedtem mieszkał tu i gospodarzył pan Ostrowski. Po lewej stronie drogi na polu to jaśniejsze miejsce, to tam stał trafiony rosyjski czołg marki Sherman, około 15 metrów od drogi i nieco dalej po prawej stronie czołg T-34, gdzieś 20 metrów od drogi naprzeciw domu gdzie mieszkał Wróbel. Ten czołg amerykański miał lepsze wykonanie siedzeń, coś białego, mogła to być pianka, a Rosjanie mieli metal.

Franek każe zawracać i jedziemy w stronę Grabowa przy zabudowaniach jego brata. Po przejechaniu odcinka drogi przed lasem skręcamy w lewo w drogę, która prowadzi do zabudowań dawniej Sztygi, później Wróblów. Po przejechaniu gospodarstwa dojeżdżamy do wzniesienia. Zatrzymuję samochód w cieniu, gdyż słońce niemiłosiernie grzeje. Franek w brzozach pokazuje miejsce, gdzie stał spalony T-34. W tym miejscu, pomimo 70 lat od tego zdarzenia, do teraz nic nie rośnie, są jeszcze kawałki gumy i kolorowego metalu. Franek pamięta, że jak szli z bratem i mamą do Sztygi, to przy tym czołgu był siedzący spalony czołgista - wyglądał jak murzyn oparty był o koło czołgu. Rosjanie go pochowali obok i do teraz spoczywa w tym miejscu, nie był ekshumowany na cmentarz w Skórczu.

Od tego miejsca patrząc w kierunku Grabowa po lewej stronie znajduje się wzgórze, gdzie Franek wskazuje dwa okopy po działach, okopy piechoty oraz miejsce, gdzie był duży bunkier dowodzenia z widokiem na wieś Grabowo - od niego biegł rów łącznikowy do dział. Bunkier ten był wykonany z bel. Nawiasem mówiąc po wojnie w tym bunkrze grzebano chore na nosaciznę konie - pięć sztuk. Od czołgu w brzozach następny czołg stał na drodze i był to czołg bardzo duży, z potężnym działem. Mógł to być IS - 2 Józef Stalin, radziecki czołg ciężki, armata D-25T wz. 1943 kaliber 122 mm. Nie był on trafiony, lecz Franek pamięta jak pięciu Rosjan wysadziło lufę, której część wpadła do bagna. Przed wysadzeniem kazali rodzicom otworzyć okna, aby szyby nie wyleciały. Dziadek Marcin Skowroński musiał ich odwieźć wozem do Skórcza.

W lesie za budynkami pokazuje miejsce, gdzie była trafiona tankietka. Wszędzie widać okopy z okresu II wojny światowej. Pytam się Franka, czy to jest Wielbrandowo, czy Grabowo. Franek stwierdza, że to jest Wielbrandowo. Wspomina, że wszędzie walał się proch, który podpalał z kolegami, a który palił się szybko. W sumie wszędzie leżały porzucone magazynki od broni, z których część była spalona. Przypomina, że schronów było więcej i je penetrowali. Rosjanie wyzwolili Franka, który z bratem i mamą schronili się w piwnicy u Ostrowskiego, w którą uderzył pocisk artyleryjski, który spowodował duże zamieszanie tak, że Franek wybiegł z piwnicy i mama musiała go szukać . Od Ostrowskich przyszli do Kwiatkowskich na Pólka, gdzie ukrywali się w piwnicy wolno stojącej przy domu. Tam już była rodzina Kleistrów - matka i pięcioro dzieci oraz Wróblowa z trójką dzieci. Tu również był ostrzał artyleryjski i doszło do zapalenia budynków inwentarskich. Ogień był bardzo rozległy i matka postanowiła uciekać dalej. Idąc w kierunku Wielbrandowa wyprzedzał ich wozem jednokonnym Rosjanin, który zaproponował, aby ich podwieźć, lecz matka nie zgodziła się. Franek wspomina, że koń ten miał chomąto - uprząż niestosowaną na Kociewiu, czyli dwa dyszle między które wprzęgnięty był koń oraz zamocowany do nich kabłąk. Rosjanin ten ujechał około 100 metrów drogi od zabudowań Wojtasia w stronę Wielbrandowa i wyleciał na minie. Mama zmienia drogę. Szli drogą w kierunku obecnie Kolaski, z tym że w chwili obecnej nie ma tej drogi. Doszli do miejsca, gdzie stał duży czołg rosyjski IS- 2. Tam spotkali Rosjanina w kożuchu, z pepeszą, który zszedł z miejsca, gdzie w lesie był schron. Rozmawiał z matką. O czym rozmawiali - nie pamięta. Po dojściu do zabudowań Sztygi, z uwagi na Rosjan, matka poszła z nimi do Klina i tam się schronili w piwnicy wolnostojącej. Z tego miejsca musieli uciekać do Barłożna - takie było polecenie Rosjan. Chodząc po lesie napotykamy na tropy jeleni, saren i dzików. Pytam, czy chodził na polowania jako naganiacz. Franek odpowiada, że był za młody, a Niemcy faktycznie polowali na zające - wie to z relacji matki. Jego ojciec próbował łapać zające na sidła, ale efekty były mizerne. Franek stwierdza, że w tym okresie nie było dzików ani jeleni - przyszły kilka lat po wojnie. Głód zmuszał ojca do zakładania sideł.

Powracamy do samochodu i Franek pokazuje, gdzie stała stodoła Sztygi, którą rozebrano po wojnie. Pokazuje też miejsce, gdzie również jest pochowany niemiecki żołnierz. Następnie udajemy się w miejsce, gdzie była rozwalona tankietka (musiała wjechać na minę), gdzie był pochowany żołnierz niemiecki, gdzie na krzyżu były wypisane dane odnośnie daty śmierci. Franek stwierdza, że kiedyś po tym lesie można było chodzić na skarpetkach. Teraz rosną jarzyny. Las zasłania ślady po wojnie. Tak to jest w przyrodzie.

Powracamy do samochodu i udajemy się w miejsce, gdzie przy drodze Wielbrandowo-Grabowo stało działo skierowane na Grabowo. Z tego miejsca widać zabudowania pana Wiki. Franek z kolegami kręcił pokrętłami tego działa i lufa raz szła do góry, raz na dół. Działo to miało koła i dlaczego zostało porzucone- nie wie. Przy dziale były klucze, z których jednego używał do przykręcenia łyżew do butów. W trakcie wykonuję zdjęcia, z tym że Franek powtarza, że wtedy nie rósł las i łąki nie były porośnięte olchami i wierzbami, a tam gdzie stało działo była skarpa - teraz jest zepchnięta.

Franek pokazuje miejsce w Grabowie, gdzie stał Tiger - to zielone miejsce na zdjęciu. Pole to mieści się przy drodze asfaltowej Maksymilianowo-Grabowo. Wykonuję kilka zdjęć. Wtedy zdaję sobie sprawę, że Niemcy mieli Rosjan jak na talerzu. Podjęcie ataku od strony Wielbrandowa skazywało na silną porażkę. Tak w sumie to Grabowo dwa lub trzy razy było odbijane przez Rosjan i Niemców.

Od miejsca gdzie stało działo udajemy się w stronę jeziorka. Franek pokazuje miejsce następnego trafionego czołgu T-34 i kolejnego w brzozach. W okolicach jeziorka został trafiony jeszcze jeden, nie można wykluczyć utopienia w bagnie. Teren wokół jeziorka tak był rozjechany przez czołgi, że przez długie lata nic nie było uprawiane i dopiero Bolesław Kajut doprowadził do tego, że można było siać i sadzić.

Udajemy się na posesję pana Alojzego Ossowskiego w Wielbrandowie. W trakcie jazdy Franek wspomina, że jak uciekli do Barłożna i byli w starej szkole, to drogą w nocy jechały rosyjskie czołgi . Dziwił się - skąd się ich tyle nabrało? W tym gospodarstwie stacjonował Tiger, który prowadził ostrzał w Kierunku Barłożna i Skórcza. Ten czołg na pewno zniszczył czołg T- 34 koło zabudowań pana Szwarcy i Naszki. Wykonuję kilka zdjęć, aby pokazać możliwość ostrzału Tigra. Z relacji pana Alojzego Ossowskiego wynika, że Tigra próbował zniszczyć czołg T- 34, który wjechał w stodołę, lecz został zniszczony. Czołg Tiger jak zmieniał stanowiska, to wjechał w składowany obornik i nie mógł wyjechać - Rosjanie załatwili go z działka. Czołgi jak i całe gospodarstwo uległy spaleniu. Pan Alojzy wspomina, że walki w Wielbrandowie trwały dwa tygodnie; raz Niemcy, raz Rosjanie. Również ma być gdzieś zakopany żołnierz - Rosjanka, kobieta, blondyna.

Od Ossowskiego udajemy się w kierunku zabudowań Wiktora Szwarcy. W trakcie działań wojennych dom został spalony. Wykonuję zdjęcie z drogi Wybudowanie Wielbrandowskie-Kierwałd. Wracamy do Wielbrandowa i jedziemy w kierunku Skórcza, do zabudowań gdzie mieszkał Klofczyński. Tam w okolicy stawku był trafiony T- 34. Zawracamy. Franek pokazuje miejsce gdzie wylądował po wojnie kukuruźnik, którego ojciec pilnował z kolegą z karabinami, gdyż były wyznaczane dyżury do pilnowania wsi.

Zawracamy z powrotem do Wielbrandowa. Wjeżdżamy na asfalt i po lewej stronie drogi, patrząc w kierunku Wielbrandowa, stał następny czołg T-34. Dojeżdżamy do Wielbrandowa i zatrzymujemy się przy zabudowaniach oznaczonych numerem 18 pana Franciszka Naszka, który pokazuje miejsce, gdzie czołg T - 34 uszkodził róg gospodarczego budynku, skręcił w lewo na skos i na drodze został trafiony przez Tigra (Tygrys ciężki czołg niemiecki), który prowadzi ostrzał od Ossowskiego. Pamięta spalone ciało czołgisty na gąsienicy. Te wszystkie czołgi zostały pocięte na kawałki, przewiezione na stacje PKP Skórcz i załadowane na wagony. Cięć dokonywała brygada spawaczy ze stoczni. Cięli oni palnikami acetylenowymi.

Podliczamy z Frankiem - ile to było zniszczonych czołgów. Tak w sumie to pierwsze gdzie toczyły się zażarte boje było Wielbrandowo, a drugie Grabowo. Nie podaję danych związków taktycznych obu stron walczących, gdyż podałem to w gawędzie "Co można zobaczyć po 69 latach od bitwy pancernej w Grabowie".

Dziękuję Frankowi za pomoc w utrwaleniu miejsc walk o Wielbrandowo. Franek wspomina, że to wszystko jest za późno, ale co zrobić.

Ps.

Taka mała wieś, a takie walki. W dniu 13 sierpnia w składzie większym o znajomego Sławka Bochniaka i Franka Żurawskiego dokonujemy ponownej lustracji miejsc, gdzie uległy zniszczeniu czołgi - tym razem z wykorzystaniem wykrywacza metali. W tych miejscach, które wskazał Franek, pojawiają się sygnały że jest metal, z tym że muszą to być dosłownie drobiny metalu, który stopił się i wymieszał z ziemią. Nie można wykluczyć, że są to drobiny metalu powstałe podczas cięcia czołgów na złom palnikami acetylenowymi. Drobne kawałki mosiądzu, które były odnajdywane w przeszłości w tych miejscach, być może powstały na wskutek eksplozji pocisków przeciwpancernych we wnętrzu czołgów. Przyjmujemy podczas lustracji tych miejsc, że w dwóch przypadkach doszło do spalenia załóg czołgowych. Dotyczy to czołgów T- 34 i jednej tankietki. Co do pozostałych załóg - nie można wykluczyć śmierci załóg. Sławek wykonuje kilka zdjęć o które proszę, gdyż posiada wysokiej klasy aparat fotograficzny. Sam jest pod wielkim wrażeniem, gdyż w sumie inaczej wyobrażał sobie te miejsca walki. W dniu 16 sierpnia br. udaję się do Franka, któremu daję tekst do autoryzacji . Franek prosi o uzupełnienie jego w zakresie podania nazwisk rolników, którzy zostali wysiedleni ze swych gospodarstw. I tak Szwarc Narcyz, Glaza (obecnie Bastian- Landzberg), Ossowski Stanisław, Kowalski Władysław, Ostrowski Jan (obecnie Łangowski Tadeusz) i Lewicki Jakub (obecnie Marieta Łangowska- Koziolek) i z majątku Fankidejski w Wielbrandowie (zabudowania dawnej grupy remontowo budowlanej Kombinatu PGR Kopytkowo). Zniszczone budynki inwentarskie, stodoły i budynki mieszkalne: Mach za Kajutem po lewej stronie drogi polnej do Grabowa, Szwarc - obecnie Konotopski Sławomir, Urlich Oskar (krawiec, oprawca polskiej ludności, członek SS ) - obecnie nowe siedlisko Józefa Kajuta, Adamczyk - obecnie Ryszard Żurawski, Ostrowski - stodoła z inwentarzem, Kajut Bolesław i Bielińscy we wsi. Czy się udało wszystko utrwalić z tego okresu - trudno powiedzieć. Być może już nie jesteśmy w stanie odtworzyć. Co to był za las o małej powierzchni, że tyle istot ludzkich odeszło i być może bliscy z rodziny nie wiedzą do dzisiaj, gdzie zginęli.
Antoni

Skórcz dnia 13.08.2014 roku

Powrót do góry


O tych małych...

Spotkanie kynologiczne w Bukowcu.

Ta niedziela jest dla mnie niezwykła, gdyż z kolegą Krzysiem Bąkowskim udajemy się na spotkanie kynologiczne zorganizowane przez Zarząd Koła Łowieckiego "Szarak" Tczew, Komisję Kultury i Tradycji Łowieckiej i Komisję Kynologiczną ZO PZŁ w Gdańsku. Jadę sam, gdyż w chwili obecnej nie posiadam psa myśliwskiego. Co innego Krzysiu - ma psa i to z rodowodem. Jadąc martwimy się, że tak wysoka temperatura nie sprzyja psom. Na miejscu są już koledzy myśliwi z całymi rodzinami i ze swymi czworonożnymi przyjaciółmi. Prowadzącym to spotkanie jest nasz kolega Piotr Radomski, któremu nierozłącznie towarzyszy małżonka Mariola, która sprawuje pieczę nad dwójką posokowców. Pomaga również kolega Krzysztof Sturgulewski ze swym psem. To oni ułożyli ścieżki tropowe, na których zakończeniu czekał wypchany dzik. Uroczystego otwarcia tego spotkania dokonuje prezes Koła "Szarak" kolega Mariusz Nagurski. Następnie przejmuje pałeczkę kolega Piotr, który niezmordowanie musi zrealizować aż czternaście zagadnień, w tym drugie - dlaczego pies rodowodowy, dziesiąte - sprawdzenie psów na ścieżce tropowej. Pierwsze to zapoznanie z wszystkimi psami biorącymi udział w szkoleniu.

Tu nasuwa się mała refleksja - w zależności od hierarchii życiowej to odpowiednia rasa i wielkość psa. Zgodnie z przyjętymi kryteriami to w łowiectwie mają się znaleźć psy rasowe. W sumie to w łowiectwie mieliśmy psy rodowodowe i wszelkie psy, które były wynikiem popełnionego przy pomocy człowieka mezaliansu. Te psy niejednokrotnie były lepsze od tych z rodowodem. Niekiedy po prostu myśliwy myślał że pies z pochodzeniem to wszystko umie i nie trzeba go układać. Przecież do dzisiaj nie radzimy sobie z bezpańskimi psami, a dotyczy to również tych rasowych wyrzuconych z domu, bo się znudziły, tak urosły - a takie miały być małe i piękne. Pamiętam z młodości małe wiejskie pieski, które chodziły za gospodyniami to po wodę do studni, czy towarzyszyły przy kopaniu ziemniaków na obiad, biegnące za wozem z sianem czy zbożem. Zawsze znalazły się podczas rannego czy wieczornego udoju krów na miskę mleka wraz z kotami. Na wiosnę ogrzewały nogi swym paniom siedzącym na ławkach przy domach ogrzewających się w pierwszych promieniach wiosennego słońca. To one szczekaniem oznajmiały przybycie listonosza, czy kominiarza. Nieobcy był widok piesków czekających na majowym przy krzyżu na swych właścicieli. Te małe pieski nie odstępowały na krok wiekowych staruszków - przecież to one informowały, że ktoś idzie po zakupy. Były przypadki, że samotni ludzie rozmawiali z pieskiem, bo nikt z rodziny nie znalazł czasu aby odwiedzić. Na pytanie dlaczego nie odwiedzają padała odpowiedź - "Panie, oni się wyuczyli i pracują daleko" - i tylko ta mała kruszyna dawała tym ludziom ciepło. Tak w sumie to dużo się zmieniło w obrazie polskiej wsi. Niema już malw, a takie były to kwiaty popularne… Dziś mamy kwiaty doniczkowe… Cóż ,nie mamy czasu.

Muszę powrócić do tego spotkania, gdzie mogłem obserwować pracę psa Krzysia. Było aportowanie kaczki z wody, w sumie dużo atrakcji. Podczas biesiady uczestnicy tego spotkania dzielili się swymi spostrzeżeniami, a było ich wiele. Wszyscy zaakceptowali następne spotkanie w stanicy na jesień. Nam z Krzysiem pozostało powrócić do domu. Jadąc widzieliśmy pożar ścierniska - cóż, upał i tylko mała iskra i mamy nieszczęcie. Wykonałem kilka zdjęć z tego spotkania.

Ps1. Miało być o rasowych a wyszło o tych małych od św. Franciszka.
Ps2. Przejeżdżałem przez Śliwice i zrobiłem zdjęcia poczty (w tym budynku była poczta przed wojną i po wojnie), kościoła ewangelickiego i ulicę od strony Linska.
Antoni

Skórcz dnia 04.08.2014 roku

Powrót do góry


XI Festiwal Kultury Łowieckiej Knieja 2014 Sierakowice - 19 lipca 2014 roku

Tak szybko to wszystko leci, że się człowiek nie obejrzy, a tu już mamy XI Festiwal Kultury Łowieckiej Knieja 2014 Sierakowice-Ostrzyce. Zwyczajowo jako koło łowieckie wystawiamy poczet sztandarowy. Jakie z tym są trudności nie będę opisywał. W tym roku poprosiłem Krzysztofa Walkowskiego, Sławka Kuklińskiego, Daniela Dworakowskiego i Wiesia Jabłonkę - z tych osób miał być poczet, w rezerwie miałem być ja. Krzysiowi i Sławkowi coś wypadło, że nie mogli być, z tym że Krzyś załatwił Andrzeja Liedtkie w swe miejsce, a Wiesiu sam zatelefonował, że jest do dyspozycji. Tym razem samochód użycza kolega Daniel. Ruszamy w drogę.

Jak na sobotę to duży ruch pojazdów na drodze, a to za sprawą popularnych festynów: w Osieku coś z jagodami, w Zblewie również festyn na stadionie. Nawet dojeżdżając do Zelgoszczy na tabliczce widnieje napis "festyn". Ale rozbawiło się to nasze Kociewie. Jadąc do Sierakowic zajeżdżamy do Klukowej Huty po Andrzeja. Tak w sumie to nie wiemy gdzie on mieszka. Kwituję, że nigdy nie byłem proszony do niego. Ale od czego jest komórka. Andrzej pojawia się i w komplecie docieramy do Sierakowic.

Sama miejscowość wita nas robotami drogowymi. Po kilku manewrach lądujemy w okolicach amfiteatru. Daniel parkuje samochód, wysiadamy i kompletujemy poczet. Wiesiu wskakuje w kompletny mundur myśliwego. Udajemy się w stronę ołtarza papieskiego wykorzystując boczne przejścia. Po drodze spotykamy zacnego myśliwego z Pelplina kol. Leszka Melera, z którym serdecznie się witamy - przy okazji robę zdjęcie. Leszek pokrótce podaje przebieg mszy. Udajemy się w stronę ołtarza. Widać już poczty sztandarowe z innych kół. Doradzam kolegom, aby stali po lewej stronie ołtarza, gdyż słońce będą mieli w plecy. Przy ołtarzu poustawiane ławki na uczestników mszy. Wybieram z małżonką Wandzią ławkę z oparciem. Tak w sumie jestem szczęśliwy, że nie muszę stać z sztandarem - jest to przy tak wysokiej temperaturze wyczerpujące. Do nas przysiada starsze małżeństwo i okazuje się, że starszy pan tytułowany jest przez myśliwych, którzy podchodzą do niego i się z nim witają, prezesem. Wita się z nimi również kolega myśliwy Marek Kowalewski z RDLP w Gdańsku i od niego dowiaduję się, że to jego rodzice, a ojciec Wiktor był prezesem Koła Głuszec w Kartuzach. Miły to widok dwóch pokoleń myśliwych w rodzinie. Przed mszą odbywa się prezentacja laureatów, którzy wykonują utwory myśliwskie. Po nich rozpoczyna się msza przy ołtarzu papieskim świętego Jana Pawła II. O tym wspomina również w swej homilii ksiądz prałat Kos ze Śliwic - kapelan myśliwych, leśników i rycerzy. Homilia jest inna jak w ubiegłym roku. Nawiązuje do twórczości św. Jana Pawła II, jak i również to twórczości muzyki myśliwskiej. Przez całą mszę, również w czasie homilii, słyszymy plusk wody spadającej z fontanny do zbiornika. Msza ma oprawę muzyczną myśliwską. Po mszy formuje się kolumna i maszerujemy przy dźwiękach muzyki do amfiteatru. Tą samą trasą jak szliśmy do ołtarza z uwagi na remont ulic. W amfiteatrze poczty sztandarowe wchodzą na scenę i jest ich aż, albo tylko, 19. Z uwagi na niedużą ilość wymienię ich KŁ "Słonka", Sierakowice, Gdańsk ORŁ, "Żbik", "Cyranka" i "Kulig" nr 22, Gdynia Koło nr 1, WKŁ nr 326, Ponowa i "Jenot", Tczew "Szarak" i "Knieja", Kościerzyna "Nemrod", Sopot "Odyniec", Lipusz "Jeleń", Śliwice "Bractwo św. Huberta", Starogard "Ryś", Okoniny "Leśnik", Kartuzy "Głuszec" i Skórcz "Łoś". Trwają naprawdę krótkie wystąpienia. Impreza rozpoczyna się występami zespołów. Podczas biesiady do naszego stolika dosiada starsza pani. Ma tylko 94 lata. Wspomina, że kiedyś w tym miejscu było pole, a teraz dużo się zmieniło. Jesteśmy pełni podziwu dla organizatorów, że tak pięknie można zorganizować festiwal kultury łowieckiej. Nie opisuję stoisk, bo warto samemu przyjechać na drugi rok i samemu zobaczyć.

Ps. Jeden tylko obiekt był niedostępny dla zwiedzających - to stary mały drewniany kościółek, ale to było na pewno chwilowe.
Antoni

Skórcz dnia 03.08.2014 roku

Powrót do góry


Zawody spławikowe o "Tytuł Mistrza Koła" na jeziorze Jelonek

Dzień 8 czerwca 2014 roku to w sumie ważny dzień dla wędkarzy naszego koła nr 74 PZW w Skórczu. Czterdziestu czterech wędkarzy będzie walczyć o tytuł "Mistrza Koła" na jeziorze Jelonek. Mnie wraz z innymi kolegami przypadł udział sędziowania. Umawiam się z Grzesiem Glinieckim, że się zabiorę z nim na te zawody. Pomimo niedzieli wstaję szybciej niż zwykle, spoglądam przez okno, odczytuję temperaturę na termometrze i co widzę? Sąsiada Henryka Stachowicza, który siedzi na ławce i czeka na pojazd, którym zabierze się na zawody. Udaję się do Grzesia, który krząta się przy samochodzie. Sprawdza, czy wszystko zabrał na zawody. Jedziemy do Jelonka przez wieś Wda, gdyż droga jest tu lepsza. Przejeżdżamy obok "Suchego Jelonka". Patrzę w stronę jeziora, które prześwituje przez drzewa. Zatrzymujemy się przed parkingiem Koła i dalej idziemy pieszo. Tak samo jak my inni też podążają pieszo. Na miejscu zbiórki jest już kilkanaście osób, w tym członkowie Zarządu z kolegą prezesem Włodzimierzem Szarafinem. Na stole stoją puchary, jak również leżą nagrody dla zawodników. Na parkingu rzuca się w oczy nowy grill zakupiony do obsługi takich imprez. Kolega sędzia sekretarz zawodów Andrzej Klin daje mi listę uczestników i co ciekawe na liści rodzynek - jedna pani koleżanka Krystyna Sobisz. Dwóch kolegów nie dotarło na zawody. O godzinie 7:00 przystępujemy do podania informacji o przebiegu zawodów, które rozpoczną się o godzinie 8:00 i potrwają do godziny 12:00. Rozpoczęcie jak i zakończenie oznajmi sygnał ręcznej syreny popularnej na wszelkich manifestacjach przed urzędami państwowymi. Następuje zapoznanie z regulaminem zawodów, co czynię osobiście wraz z kolegą prezesem Włodzimierzem. Podkreślam, że zawody odbywają się zgodnie z regulaminem amatorskiego połowu ryb PZW. Następuje losowanie stanowisk i zawodnicy rozchodzą się na pomosty, które w tym dniu są ponumerowane. Zawody zaczęły się przy dosłownie bezwietrznej pogodzie. Tafla jeziora była idealna. Sędziowie - koledzy Tomasz Demus, Bolesław Bukowski, Bartosz Sobisz, bracia Bogdan i Bronisław Opała i Józef Trun - rozeszli się do sektorów. Ja również przeszedłem się wokół Jelonka od strony drogi Wdecki Młyn - Kasparus. Chciałem przy okazji zobaczyć, czy sarny korzystają z lizawek, które nasze Koło ma z paśnikiem przy jeziorze. Z relacji naszego wędkarza kolegi Kaszubowskiego wynika, że widział dwa wilki w okolicach Jelonka. Idąc ścieżką wokół jeziora widzę ciekawy obraz - przewrócony przez wichurę pień drzewa, z tym że to bobry miały norę pod nim i było osłabione przed wiatrem. Wszędzie widać znaki ich żerowania. Mijam na pomostach wędkujących zawodników. Na jednym z pomostów zauważam zawodnika w pozycji horyzontalnej. Nie przeszkadzam mu, niech odpoczywa. Docieram do lizawek i faktycznie stwierdzam, że zwierzyna nie korzysta z nich. Czy to za sprawą wilków? Musimy poczekać. Zauważam, że przy Jelonku są miejsca, gdzie wichura wyrządziła szkody i są nowe nasadzenia. Z tym że przyroda się sama broni, gdyż widać naloty świerka, sosny i dębu. Wracam do parkingu leśną drogą, dochodzę do zastawki strumieniem. Ledwo się woda sączy - jest brak wody w jeziorze. Przechodzę przez naturalną kładkę z brzozy - coś cudownego - i wreszcie docieram do stolika sędziowskiego. Są pierwsze informacje, że są brania i to dotyczy płoci, uklei, złotego karasia, lina i leszcza. Są przypadki, że ryby są niewymiarowe i te wędrują z powrotem do wody. Jest też większa ilość ryb, gdzie wędkujący musi dokonać wyboru która pójdzie do wody, a która do wagi. Ktoś widział, jak komuś zszedł potężny lin. Miałby na pewno pierwsze miejsce. Do naszego stolika dociera miły zapach grillowanych potraw. Jesteśmy częstowani nimi, gdyż później nie będzie czasu na konsumpcję. Jest i prawdziwa kawa z ciastkami. Co prawda nie może być idealnie, gdyż o sobie dają znać komary. Przybywa coraz więcej osób. Są to członkowie rodzin zawodników, w tym dzieci, które taplają się w wodzie. Piękny to widok. Ciekawe, czy któreś z nich będzie wędkować. Docierają pierwsi zawodnicy. Następuje kontrola połowu połączona z warzeniem. Kolega Tomasz wykazuje się tu wielkim kunsztem. Widać na twarzach wielu zawodników niezadowolenie ze zbyt niskiej wagi, takie są realia i faktycznie ukleja zwycięża w dwóch przypadkach, za nim klasuje się leszcz, a cztery liny dalej. W sumie ogółem złowiono 38,356 kg ryb, z czego 15 osób punktowanych łącznie 31,050 kg. Pierwsze miejsce przypadło koledze Marcinowi Klinowi - 4622 punktów, drugie Piotrowi Karaszewskiemu - 4402 punktów i trzecie Janowi Trunowi 3190 punktów. Piętnasty zawodnik to Ignacy Piernicki - 920 punktów. Następuje wręczenie pucharów, odebranie nagród i wszyscy przystępują do konsumpcji grillowanych kiełbasek, które przygotował kolega Kazimierz Grzenia wspierany przez kolegów Piotra Laskowskiego i Aftkę. Wracam z tych zawodów z Grzesiem, z tym że zabiera się z nami Henio. Tak że podjeżdżam pod sam dom.

Ps. W czasie biesiady pojawiają się różne opinie na temat zawodów. Pierwsza to fakt, że pierwszy to przypadek złapania tak dużej ilości ryb przez zawodników. Kolejne: krytykowanie tych stanowisk, gdzie nie odnotowano żadnych brań; wysokie zdyscyplinowanie zawodników; niebranie ryb na stosowaną poprzednio przynętę. Wraz z każdą minutą wzrastała ilość uwag, ale to w demokracji jest dozwolone, a regulamin jest regulaminem. Do zobaczenia na następnych zawodach.

Z uwagi na fakt niedostarczenia zdjęć publikowane są te, które sam wykonałem.
Antoni

Skórcz dnia 09.06.2014 roku

Powrót do góry


Przerwany patrol

13 czerwca 2014 roku mamy zaplanowane wspólne działania na akwenach wodnych ze Strażą Leśną Nadleśnictwa Lubichowo i Policją ze Skórcza. Społeczną Straż Rybacką Koła PZW nr 74 dziś reprezentują kolega Grzegorz Gliniecki, Piotr Laskowski i autor tego reportażu, Straż Leśną komendant Grzegorz Sławny i strażnik Stefan Bugajewski. Nie wiemy kto będzie z policji. Podjeżdżamy do posterunku i, co ciekawe, służbę z nami będzie pełnił st. sierż. sztab Tomasz Walkowski. Pamiętam jak przychodził do posterunku w odwiedziny do ojca Krzysztofa i zawsze rozmawialiśmy na różne tematy. Przy okazji mierzyłem jego wzrost. Przeskakiwał przez rosnące srebrne świerki na terenie komisariatu. Dziś po latach przyszło nam wspólnie pełnić służbę. Udajemy się nad jezioro Jelonek, z tym że się rozdzielamy. Straż Leśna jedzie drogą od strony parkingu przy figurce, my z łodzią od strony naszego parkingu. Wodujemy łódź. Grześ, Piotr i Tomek wsiadają do niej i zaczynają patrol. Wykonuję kilka zdjęć. W sumie to woda opadła w jeziorze. W tym czasie nad jezioro przybywają wędkarze, którzy zadają mi pytanie, czy ryba bierze. Potwierdzam branie. Ktoś z wędkarzy zostawił robaki w pudełku. Wysypuję je - niech mają wolność. Być może borsuk je załatwi, gdyż widać ślady jego żerowania. Słyszę odgłos silnika. Czyżby ktoś chciał dać drapaka z wody? To zjeżdża z wody Grześ, który wysadził na brzeg Piotra i Tomasza, którzy skontrolują wędkarzy na pomostach. Z Grzesiem wspólnie wyciągamy łódź na wózek. Za chwilę na parking podjeżdżają strażnicy. Mają jeden mandat za wjazd samochodem do lasu. Dobre i to. Po pewnej chwili nadchodzi Tomasz i Piotr. Z ich relacji wynika, że wędkarze łapali zgodnie z regulaminem połowu ryb. Posiadali stosowne dokumenty i zachowany wymiar złowionych ryb. Zgodnie z planem udajemy się na jeziora Czarne, z tym że ja wraz ze Strażą Leśną jedziemy do apteki, gdyż komendant Grześ się źle czuje z powodu narastającego bólu gardła. W aptece przy Rynku Maślanym otrzymuje lekarstwo. Kierujemy się na Czarne Południowe od strony Markocina. Tam już łódź jest zwodowana, a ja zostaję kierowca samochodu z przyczepką. Strażnicy jadą zobaczyć przy "kominiarzach", ja skręcam na Markocin. Faktycznie mamy się spotkać przy przepuście pomiędzy jeziorami Południowym, a Północnym. W trakcie jazdy podziwiam las - jak on to porósł; tak w sumie to się bardzo zestarzałem. Zauważam Jagodziny. Zatrzymuję się i wykonuję kilka zdjęć. Warto popatrzeć zimą na zdjęcia w laptopie, zaraz robi się cieplej. Moje rozmyślanie przerywa telefon Grzesia, który informuje, że coraz bardziej narasta ból gardła i będą kończyć służbę. Podjeżdżam na miejsce i proponuję, aby pojechać do przychodni w Kopytkowie - tam pełni dyżur lekarz. Pomagamy wspólnie przemieścić łódź na jezioro Północne. Ta łódź jest cięższa od poprzedniej, której dotychczas używaliśmy w służbie. Grześ woduje Piotra i Tomasza. Tym razem w łodzi sama młodość! Po prostu mają nas zastąpić, taka jest kolej rzeczy. W Kopytkowie w przychodni są dwie miłe panie pielęgniarki i lekarz, który wypisuje receptę Grzesiowy. W sumie to stwierdzam, że biurokracja w służbie zdrowia osiągnęła apogeum. Sporządzenie dokumentacji, sprawdzenie w Internecie - to jakby chciał wjechać do Krzemowej Doliny w USA. To może tylko w miarę dokonać częściowo chory człowiek i nie dziwię się, że można umrzeć na krześle w kolejce do lekarza. Wracamy do Skórcza, gdzie ponownie miła pani magister Rocławska wydaje leki Grzesiowi, który jest zaskoczony, że na dzwonek po godzinach można być obsłużony. Dziwimy się że przychodnia w Kopytkowie wygrała obsługę pacjentów w dni wolne, pomimo że nie jest w centrum strony południowej powiatu starogardzkiego. Sugerujemy, że na pewno brano pod uwagę możliwość szybkiego przemieszczenia autostradą do przychodni specjalistycznych w Gdańsku. Koledzy również zakończyli służbę tak samo jak na Jelonku - bez wykroczeń. Ps. W sobotę podczas pobytu na rynku spotkałem znajomego wędkarza, który mówił, że ktoś pływał z wędkarzy przy pomocy silnika spalinowego. Ja się roześmiałem i powiedziałem, że była jak zwykle kontrola. Znajomy odpowiedział że tak mogło być, bo inny kolega mówił, że ci na łodzi mieli na czapkach "orzełki".
Antoni

Skórcz dnia 13.06.2014 roku

Powrót do góry


Florian 31 maja 2014 rok

Dzień taki zwyczajny, z tym że to sobota dla wielu to dzień wypoczynku. Dla mnie różniący się tylko zapisem w podręcznym kalendarzu "Święto Powiatowe OSP w Osieku, godzina 13:00". Cóż, trzeba jechać - są druhami z sąsiedniej gminy. Ubieram wyjściowy mundur strażacki i jadę w kierunku Osieka. Jadąc rozmyślam, którędy jechać: czy betonówką (droga nr 222), czy starą osiecką (droga asfaltowa przez Karszanek). W sumie jadę betonówką.

Sam Osiek wita jak zwykle reklamami oraz widokiem strażaków i wozów bojowych. Na parkingu przy szkole witam się z druhami. Wielu z nich to młodzi ludzie, taka to kolej życia. Udaję się do strażnicy. Tam już widać znajomych druhów, między innymi nadleśniczy nadleśnictwa Starogard Roman Tomczak, wicestarosta Kazimierz Chyła i zastępca Komendanta Powiatowego PSP w Starogardzie Gd mł. bryg. Dariusz Żywicki. Trwają ostatnie przygotowania to powiatowego święta. Poczet flagowy ćwiczy podejście do masztu i wciągnięcie flagi. Dowódca całej uroczystości druh Łukasz Zblewski zapewnia ich, że na pewno wyjdzie i nie mają się przejmować. Po pewnej chwili następuje formowanie szyku. Szczęśliwie znajduję się w końcówce szyku. Jeszcze tylko prowadzący ćwiczy powitanie "Czołem". Myślę, że pomimo zróżnicowania wiekowego wychodzi to dobrze (na pewno większość odbywała służbę wojskowa i coś pozostało we krwi). Padają komendy. Orkiestra gra marsza generalskiego. I cóż widzę? Wiceprezes ZW OSP RP w Gdańsku druh Józef Czapiewski i dowódca uroczystości Łukasz Zblewski przechodzą przed frontem, z tym że nie salutują. Czyżby ręce im odmówiły posłuszeństwa? Na pewno wprowadzono zmiany w regulaminie - cóż, człowiek nie jest na bieżąco. Maszerujemy do kościoła, lecz zamiast skręcić do kościoła maszerujemy ulicą Kwiatową w kierunku budynku Urzędu Gminy. Pytam druhów z OSP Bobowo, czy ta msza będzie w amfiteatrze. Nikt dokładnie nie wie, gdzie ta msza ma być, ale skręcenie kolumny w lewo świadczy tylko że idziemy do centrum wsi. Przy tym upale jest to wielkie wyzwanie szczególnie dla orkiestry ze Skórcza, która uświetnia tą uroczystość. Dochodzimy to kościoła. Część ludzi z chodnika obserwuje maszerujących strażaków. Słyszę głos jednej pani, która rozmawia przez telefon i przekazuje drugiej osobie, że za chwilę będzie, bo coś się tu dzieje. Zobaczy z córką przemarsz strażaków. Dla nas strażaków dobre i to... W kościele panuje przyjemny chłód i można usiąść w ławkach. Rozpoczyna się msza w intencji strażaków z Osieka w związku z jubileuszem 110 - lecia powstania i Powiatowym Dniem Strażaka. Mszę koncelebruje duszpasterz strażaków ksiądz Stefan Rogowski, który wprowadza z księdzem Markiem Kłosowskim (wikariusz parafii Skórzeckiej) poczty sztandarowe i poczet flagowy do kościoła. Msza przebiega zgodnie z liturgią. Prezes ZP OSP RP w Starogardzie druh Wiesław Wrzesiński dziękuje kapelanowi i uczestnikom mszy za udział. Wspomina, że w tej świątyni spotykamy się po raz drugi na obchodach święta strażackiego. Na tej mszy zaskoczyły mnie dwa przypadki. Jeden to widok w poczcie sztandarowym strażaka, który miał upięty kitek z włosów. To zabawny jak i żenujący widok. Drugi to widok biało czerwonej tkaniny spoczywającej przy bocznym lewym ołtarzu. Pomyślałem w pierwszej chwili, że OSP Osiek otrzyma nowy sztandar, który zostanie poświęcony w kościele i to jest szarfa. Lecz doszedłem, że to nie jest szarfa, a flaga państwowa. Dziwne, że tak młodzi strażacy nie stali w szyku z flagą, jak mówi regulamin.

Po wyjściu z kościoła raźniej maszerujemy na plac. Tam odbywa się dalsza część uroczystości wraz z podniesieniem flagi państwowej na maszt. Tu skorzystano z ceremoniału harcerskiego. Następuje prezentacja OSP Osiek. I tu dla mnie zaskoczenie, że są w posiadaniu przedwojennego sztandaru, który po renowacji służy im dalej. Duże uznanie dla OSP Osiek. Powinniście być dumni, że służycie pod waszą relikwią strażacką. Zasłużeni strażacy z Osieka jak i z powiatu oraz wójtowie otrzymują odznaczenia. Wśród nich moja koleżanka Stanisława Kurowska (coś jak wicepremier Bieńkowska, też otrzymała medal od strażaków). Należy wspomnieć, że najwyższym odznaczeniem strażackim - Złotym Znakiem Związku - została wyróżniona druhna Jolanta Czyryk, na co dzień sekretarz PZ OSP RP w Starogardzie. Dziękujemy Ci Jolu za Twoją służbę dla związku, za Twój ciepły głos w słuchawce, że termin składania sprawozdań już minął, kiedy możemy je dostarczyć, przypominasz nam - po prostu jesteś wspaniała. Jubilaci otrzymują kwiaty i upominki. Uroczystość dobiega końca. Ja jak inni strażacy czujemy ból w okolicach kręgosłupa. Taka jest dola tych w szyku.

Dziesięć lat temu też brałem udział w takich uroczystościach w Osieku, lecz wypadło to inaczej. Nie wiem jak to się stało, ale pomimo że żona Wandzia mówiła mi, że mam jechać na święto strażackie do Osieka. Skwitowałem wtedy, że święto to jest w niedzielę. Na sobotę miałem zaplanowane zrobienie nęciska w naszym obwodzie łowieckim "Długie" koło Ocypla. Miejsce uzgodniłem z leśniczym Tadeuszem Orzłowskim z leśnictwa Krępka. Orkę miał wykonać kolega Grześ Kolaska swym ciągnikiem. Ja tylko pojechałem po ziemniaki i zboże to kolegi Marka Raduńskiego, które załadowaliśmy na przyczepkę doczepioną do samochodu. Jadąc przez Skórcz zauważyłem, że do remizy w Skórczu idą członkowie orkiestry. Pomyślałem: "Ale w tym Osieku musi być dyscyplina, że robią próbę generalną tak jak w Rosji na Placu Czerwonym". Jadąc w kierunku Ocypla zacząłem mijać się z samochodami pożarniczymi. W jednym z nich siedział Hugon Bieliński z Ocypla. Wtedy zrobiło mi się ciepło. Domyśliłem się, że to dziś jest to święto i Wandzia miała rację. Postanawiam jechać dalej. Błyskawicznie robimy z Grzesiem nęcisko, lecz pracę przerywa telefon druha Romana Langę z pytaniem "gdzie jestem i jak jeszcze długo mają czekać na mnie". Odpowiadam Romanowi, że jestem w lesie i nie mają czekać, ja sam dojadę do Osieka. Po wykonaniu prac dziękuję koledze Grzesiowi, sam szybko udaję się do Skórcza. Wandzia na mój widok zdziwiła się, że tak szybko wróciłem z lasu i zapytała się, co się stało. Odpowiadam, że muszę jechać do Osieka. Wskakuję w mundur strażacki i szybko kierunek Osiek. Po zaparkowaniu samochodu pospieszam do kościoła, staję przed drzwiami - był to ostatni moment. Wchodzą druhowie ze Skórcza. Spojrzenie Romana wszystko mówi. Po mszy powiedziałem Romanowi co było przyczyną, że się spóźniłem. Nęcisko otrzymało nazwę "Florian". Być może wielu kolegów nie wie dlaczego "Florian" znalazł się w kole "Łoś" Skórcz. Będąc na "Florianie"' często można usłyszeć dźwięk syreny ze strażnicy w Ocyplu czy Wdzie, jak również bicie dzwonów kościelnych. Dla mnie kojarzy się to ze świętem strażaków w Osieku w 2004 roku, gdy obchodzili 100 lecie istnienia połączone ze świętem powiatowym. To tylko 10 lat różnicy, a tak wiele się zmieniło.

Ps. W tej gawędzie nie krytykuję nikogo, lecz chciałem oddać to, co widzą ci co stoją w szyku na końcu. Noszenie długich włosów w armiach zachodnich jest dopuszczalna z tym że włosy są w siatce i przylegają.
Antoni

Skórcz dnia 07.06.2014 roku

Powrót do góry


Uparta magnolia

W sumie o drzewach to pisałem w gawędzie "Ile tu rośnie różnych gatunków drzew". O jednym nie napisałem - konkretnie o upartej magnolii. W sumie cały czas chciałem posiadać do drzewo, tak zazdrościłem memu koledze Kazimierzowi Dembkowi z Pączewa, który posiadał to piękne drzewo, które jak kwitło, to było widoczne od drogi prowadzącej z Pączewa do Grabowa. Był to pierwszy wiosenny kwiat na drzewie w tej wsi. Magnolię kupiłem w Hermanowie u pana Hoppe gdzie bardzo miło można było rozmawiać o różach, krzewach. Tam zaopatrywałem się właśnie w róże, krzewy i drzewa, które zdobiły teren przy Posterunku Policji, gdzie mieszkałem. W sumie teren wokół do czasu remontu budynku porastały 23 gatunki roślin. Ja wyprowadzając się przeniosłem kilka roślin, które po uprzedniej akceptacji proboszcza prałata Eugeniusza Stencla znalazły nowe miejsce przy kościele w Skórczu. Pozostałe rośliny w ramach modernizacji posterunku zostały usunięte, rzekomo aby nie zasłaniały widoku budynku policji. Jednym z drzewek była magnolia, która przedtem tak w sumie nie mogła znaleźć właściwego miejsca. A to została często uszkodzona podczas koszenia trawy, a to przemarzła. Podczas rośnięcia na terenie posterunku nigdy nie zakwitła, pomimo moich wszelkich prób nawożenia (otrzymywała nawozy w płynie i granulacie). Pod koniec marca 2008 roku znalazła swe miejsce przy murze okalający kościół, obok figury Matki Boskiej. W sumie nie rzucała się w oczy i swą przeprowadzkę przyjęła w pokorze. Na wiosnę wypuściła liście i tak sobie rosła. Miałem w planie że poproszę mojego kolegę Mariana Kuźmę, aby zaszczepił ją i wreszcie by miała kwiaty. Tak w sumie to odkładałem to szczepienie… Idąc w tym roku w kwietniu obok muru kościelnego przystanąłem obok starej znajomej i co widzę? Będzie miała swe pierwsze kwiaty! Byłem po prostu szczęśliwy, że po sześciu latach od przesadzenia wreszcie zakwitła. Cierpliwość opłaca się i warto niekiedy długo czekać!

Ps. Magnolia należy do rodziny MAGNOLIACEAE. Występuje jako drzewo i krzew. Należy sadzić w miejscach ciepłych i osłoniętych od wiatru. Wymaga gleb żyznych, ciepłych, o przepuszczalnym podłożu i o odczynie kwaśnym.
Antoni

Skórcz dnia 13.05.2014 roku

Powrót do góry


Spadochron na Śmierduchu 1945 rok

Kompleks łąk na terenie gminy Lubichowo przy drodze Wda Smolniki nosi nazwę Śmierduch. Być może nazwa związana jest z okresem, gdy jezioro które tam się miało mieścić, zaczęło zarastać i na bagnie wydzielał się gaz błotny. Nie można wykluczyć, że mógł to być siarkowodór, który ma nieprzyjemny zapach i dlatego ta nazwa. Na dzień 05.04.2014 roku te łąki to obszar 56,25 ha - tak obliczył mi Artur Alfut z Zajączka. W rozmowie z Zenkiem Alfutem -leśniczym leśnictwa Zajączek - stwierdzamy, że ta powierzchnia była większa, lecz część jest po prostu zalesiona. Z mych ustaleń wynika, że Śmierduch obszarowo mieścił się w 100 hektarach. Swe spostrzeżenia opieram na relacji pana Kostka, który pokazywał mi, gdzie orał pola pod las po wojnie z synem leśniczego Talaśki. W sumie pola od Śmierducha dochodziły do samego Wdeckiego Młyna. Ten teren opisuję w gawędzie o wieńcu i wtedy mamy do czynienia z jeleniami.

Dziś chciałbym zatrzymać się chwilę nad faktem, że właśnie na tych łąkach na początku kwietnia 1945 roku, gdy Gdańsk był już wyzwolony, miał miejsce zrzut spadochroniarza niemieckiego z Werwolf. Werwolf miał na celu szerzenie dywersji oraz prowadzenie walki podziemnej. Szkolono sabotażystów, szpiegów i dywersantów. Starannie dobierano ochotników, którzy przechodzili szkolenie w ośrodkach przygotowawczych w Wrocławiu, Nysie, Cieszynie, Hanowerze i Altbecku. Często nazywano ich wilkołakami. Z relacji naocznego świadka tego zdarzenia - pana Bolesława Markowskiego wynika, że nad Śmierduchem zaczął krążyć samolot i z niego wyskoczył spadochroniarz. Świadkiem tego zdarzenia był jego kolega Konrad Rompa. Ja próbowałem zasugerować, że to wyskoczył pilot z uszkodzonego samolotu, lecz pan Bolesław skwitował, że ten samolot odleciał. Na to miejsce pobiegł z kolegą i inni mieszkańcy wsi Wdy, w tym byli również milicjanci. Na łąkach leżał spadochron wraz z uprzężą i nie było śladu po spadochroniarzu. W między czasie przybyli młodzi mieszkańcy Smolnik z Nastkiem Urmaninem, który miał karabin. Na polecenie milicjantów zaczęto sprawdzać przyległe części lasu, lecz te poszukiwania nie dały rezultatu. Spadochron zabrali milicjanci i z niego były uszyte sukienki do I komunii świętej (był to prawdziwy jedwab). Pan Wacław Jabłoński potwierdza ten fakt w romowie i kwituje, że Niemiec nie miał na co czekać i musiał wiać z tego miejsca. Zrzucenie w biały dzień spadochroniarza wiązało się na pewno z wykonaniem określonego zadania przez członków werwolfu na terenie powiatu starogardzkiego. Ciekawe, z jakiego lotniska wystartował samolot i czy powrócił na nie. Na pewno był rozkaz wykonania zrzutu na Smerrduch, bo taka była niemiecka nazwa, i ten rozkaz wykonał niemiecki pilot. Było to dosłownie jajko kukułcze i ciekawe czy milicja jak i UB odnotowało ten fakt?... Ale to sprawa historyków.

Ja z młodości pamiętam, że wokół tych łąk były pola uprawne - tak zwane deputaty robotników leśnych. Na tej ziemi uprawiali najczęściej ziemniaki i zboże. Opowiadała mi pani Małgorzata zd. Engler ze Smolnik, że podczas okupacji jak z matką i siostrą kopali jesienią ziemniaki, to podczas pracy rozmawiały po polsku, a policjanci z Wdy w krzakach podsłuchiwali i rodzice musieli zapłacić mandat.

Śmierduch zna też dobrze pan Roman Pawłowski, który w latach 80 wykonywał meliorację tych łąk. Pamięta, że sam Śmierduch był cały zalany wodą i tę wodę spuszczali do rzeki Wdy rurami o przekroju 60 cm i spuszczenie wody trwało cały tydzień. W tym czasie łąki te należały do RSP Czarny Las. Rekultywacja ich była pełna włącznie z siewem trawy. Tam spotkał się pierwszy raz z łosiami na wolności. W tym to okresie pracował na spychaczu marki Staliniec. Na moje pytanie, czy przy orce łąk na trafili na bursztyn, zaprzeczył, a pamiętam, jak wspominali staży ludzie ze Smolnik, że przy orce łąk często można było napotkać bursztyn.

Na Śmierduchu było również polowe lotnisko dla samolotów wykonujących opryski lasów przed szkodnikami. Jedyny ślad po lotnisku to uchwyt do masztu.
Antoni

Skórcz dnia 05.04.2014 roku

Powrót do góry


03 kwietnia 2014 roku - Po 69 latach od bitwy pancernej w Grabowie

Tak w sumie to opowiadanie powstało dzięki znajomemu Markowi Landowskiemu, który kiedyś wspomniał mi, że jego teść Czesław Kurowski z Grabowa pamięta ten okres i coś ciekawego mógłby opowiedzieć. Do naszego wspólnego wyjazdu doszło dopiero dziś, to jest 11 marca 2013 roku. Jadąc samochodem ze Skórcza do Grabowa przez Wielbrandowo i Maksymilianowo rozmawiamy o tamtym czasie. Stwierdziliśmy, że nacierający Rosjanie (Radziecka 2 Armia Uderzeniowa) mieli trudny orzech do zgryzienia. Teren pagórkowaty, odkryty i Niemcy (4 Policyjna Dywizja Grenadierów SS) mieli gdzie rozmieścić obronę. Rosjanie stracili w sumie dużo sprzętu, w tym czołgi swej produkcji, jak i czołgi otrzymane od Amerykanów - Sherman.

Dojeżdżamy do gospodarstwa. Witam się z panem Czesławem Kurowskim i pozostałymi członkami rodziny. W gospodarstwie trwa praca - cóż, okres wiosenny. Jestem proszony na kawę do mieszkania - coś nie tak, jak zawsze mówił mi znajomy ksiądz, że Kociewiacy to nie poczęstują nawet wodą - chyba się mylił. Siedząc przy stole zaczynamy rozmowę. Okazuje się, że pan Czesław to rodak z Grabowa.

W tamtym czasie miał 15 lat i doskonale pamięta okres, kiedy Rosjanie zaczęli zdobywać Grabowo. Samoloty dokonywały nalotów na wieś. W czasie ataku czołgów od strony zabudowań pana Kolaski jeden z tanków rosyjskich (po okazaniu zdjęcia wynika, że był to czołg T 34) wjechał do stajni. Kilka osób wybiegło i chcieli zatrzymać czołg, krzycząc, że tam są ludzie - a w tym czasie było tam 30 osób ukrytych. To nic nie dało. Czołg wjeżdżając zabił czworo ludzi, w tym kobietę, która zginęła pod gąsienicami. Czołg ten zabił też będący w stajni inwentarz. Później, na wskutek trafienia czołgu budynek uległ spaleniu. Pan Jan był z siostrą w domu, a rodzice i reszta rodzeństwa w schronie na polu. Drugi czołg też T 34 był w szczycie domu, przy gruszy. Również został trafiony. Trzeci czołg rosyjski produkcji amerykański został trafiony na polu. Czwarty czołg, również Sherman, został trafiony na polu sąsiada. Wszystkie załogi czołgów się uratowały. Te czołgi zostały trafione z niemieckiego Tigera, który stał u sąsiada na górze. Ja próbuję przekonać Pana Czesława (w oparciu o książkę "Pole walki Prusy" autora Prit Buttar), że to nie był czołg, lecz niszczyciel czołgów Jagdpanthera, który nie miał wieży, a porządną armatę kalibru 88 mm. Zasugerowałem panu Kurowskiemu, że to może był sierżant Hermann Bix, który opisał tą walkę. Lecz pan Kurowski stwierdził, że to on nie był, gdyż mógł być on przy jeziorze, gdzie zatrzymał kolumnę czołgów. Ciekawostką jest, że podczas walki, gdy był z siostrą w domu, to dom w sumie dostał czterema pociskami, ale stoi do dziś. Inna ciekawostka - w tym czasie przyszli Rosjanie, a w drugim pokoju byli Niemcy, którzy wycofali się oknem i poszli dalej tam, gdzie mieszka Kolaska. Można stwierdzić że raz byli żołnierze rosyjscy, a raz niemieccy. Cały czas była wymiana ognia pomiędzy walczącymi. Pod odstrzałem rodzeństwo uciekało do Kolaski, a następnie do Barłożna. Pan Kurowski nie pamięta, czy w tym czasie był śnieg. W tym miejscu gdzie został trafiony Sherman ziemia długo nie chciała rodzić, gdyż była wypalona. Stajnia została odbudowana, z tym że czołg został wypchnięty z budynku po uprzednim rozpięciu i rozłożeniu gąsienic przy pomocy lewarków. Pan Jan rozróżniał czołgi po kołach. Amerykańskie miały małe, rosyjskie duże. Co ciekawe - tych kół rolnicy używali do wozów.

W czasie wojny do kościoła Kurowscy chodzili do Pączewa, a pan Jan przyjęty do I Komunii Świętej był w kościele w Bobowie. Nauka w kościele odbywała się w języku niemieckim. Do szkoły uczęszczał w Grabowie i pamięta, że jeden z nauczycieli był Polakiem, lecz stał się folksdojczem. Pan Jan co pewien czas powtarza: "Co było, to było, co ma być, to będzie, kto ma żyć, to będzie żył…". Wspominamy wozy, gdzie koła były z czołgów i pan Jan podkreśla, że koła te się rozkręcało i tak w sumie nie były ciężkie, a bardzo mocne. Sami w gospodarstwie mieli wóz z kołami z amerykańskiego czołgu - tego wozu już nie ma. Są jeszcze kawałki gąsienic od czołgów i mi je pokaże. Gąsienice jeszcze są w stajni, gdzie były wykorzystywane jako podłoga. Po powrocie z Barłożna wszystko było rozwalone. Schron, który rodzice mieli na polu, to był po prostu wykopany dół przykryty belami i na nie była nasypana ziemia. Pan Jan pamięta, że schron ten trafiły dwa pociski, lecz nie przebiły belek. W czasie okupacji jego ojciec był wzywany na posterunek policji w Bobowie w sprawie nielegalnego uboju świni, lecz wytłumaczył się, że takiego faktu nie było i Niemiec powiedział ojcu, że taką informację ma od mieszkanki wsi . Podczas działań wojennych przez trzy dni była u nich niemiecka kuchnia polowa, ciągnęły je konie. Stała w szczycie domu i żołnierze niemieccy przyjeżdżali po posiłek z baniakami. W trakcie pobytu kuchni w ich gospodarstwie Kurowscy otrzymywali od nich zupę. Sklep podczas okupacji był tam, gdzie dziś mieszka pan Wojtaś. Wychodzimy z domu i pan Jan pokazuje miejsce, gdzie była stajnia. W tym miejscu stoi nowy budynek inwentarski wybudowany po wojnie. Obok fotografuję człony gąsienic od czołgu T 34. Zięć Jarosław wyniósł na zewnątrz człon gąsienicy od Shermana, który również utrwalam. Proszony jestem do warsztatu, gdzie na stole warsztatowym leży amerykański klucz do naciągania gąsienic w Shermanie i obrotowe imadło z czołgu T 34. Co ciekawe, na imadle czerwone gwiazdy i napis w języku rosyjskim, który próbuje rozszyfrować kolega Marek. Podaje kolejne litery, lecz ja w tym momencie przez przypadek wyłączam dyktafon. Są takie przypadki. Fotografuję szczyt domu, gdzie była kuchnia polowa i był trafiony czołg T 34. Robię zdjęcie pola, gdzie był schron i został trafiony czołg Sherman. Czołgi po wojnie zostały pocięte na złom, z tym że część rozebrała miejscowa ludność i sprzedała na złom.

Ps.

Przypominam sobie, że w latach 80 miałem możność oglądać odznaczenie radzieckie z czołgu rosyjskiego, który został trafiony. Jeśli mnie pamięć nie myli, to osobą, która pokazywała to odznaczenie, była pani Alicja Kajut z Grabowa. Postaram się w drugiej gawędzie opisać dalszy ciąg działań wojennych tej wsi. W sumie do chwili obecnej nie mogę znaleźć dokładnych materiałów z tego okresu. Cóż, zwycięzca poniósł duże straty, a pokonany nie tak duże w sprzęcie. M 4 Sherman to średni amerykański czołg z okresu II wojny światowej. Miał przydomek "zapalniczka".
Antoni

Skórcz dnia 26.03.2014 roku

Powrót do góry


27 marca 2014 roku - Pożegnaliśmy długoletniego myśliwego Władysława Pietrasa

W dniu 12 lutego 2014 roku pożegnaliśmy w Osieku naszego kolegę myśliwego, emerytowanego leśniczego Władysława Pietrasa. Żegnali go również leśnicy z nadleśnictwa Lubichowo. W kaplicy, kościele i w drodze na cmentarz towarzyszył mu sztandar naszego Koła Łowieckiego.

Władysław Pietras odszedł od nas przeżywszy 87 lat. Przez cały okres swojego życia był związany z lasem.

W marcu 1947 roku podejmuje pracę w nadleśnictwie Sobowidz, gdzie nadleśniczym był Paszek. Po przepracowaniu dwóch lat przechodzi z tym nadleśniczym do pracy w nadleśnictwie Mirachowo. Pierwsze kroki w łowiectwie stawia pod okiem leśniczego Krepskiego, który wprowadza go w tajniki łowiectwa. Leśniczy Krepski to ceniony myśliwy. W leśniczówce hoduje jelenia i inne zwierzęta leśne. Kolega Władysław jkest pojętym uczniem i z tych względów na polecenie nadleśniczego organizuje polowanie na dziki, w którym bierze udział marszałek Rola Żymierski. Wszyscy są zadowoleni z tego polowania, gdyż wypadło znakomicie. Władysław otrzymuje dekret leśniczego w leśnictwie Bojanowo w nadleśnictwie Drewniaczki, jednak na prośbę nadleśniczego Sowy zostaje leśniczym leśnictwa Osiek. W tym to czasie mieszka w szkole w Karszanku, następnie w Głuchym. W kwietniu 1959roku przechodzi do pracy w leśnictwie Cisowa Góra, gdzie pracuje nieprzerwanie do czasu przejścia na emeryturę.

Do Polskiego Związku Łowieckiego wstąpił w 1949 roku. Z tego powodu był najstarszym członkiem PZŁ w naszym kole. W roku 1952 stał się właścicielem własnej dubeltówki, która charakteryzowała się obciętymi lufami. Z tej broni pozyskiwał zwierzynę. Jako środka lokomocji używał tylko roweru. Nierozłącznymi towarzyszami polowań Władysława były psy myśliwskie. Tu należy stwierdzić, że miał rękę do hodowli i szkolenia owych psów. W trakcie swej pracy w leśnictwie Cisowa Góra wielokrotnie brał udział w polowaniach dewizowych jako podprowadzający. Sam miałem możność polować z Władysławem i widzieć pracę jego psów, jak również słuchać jego wspomnień.

Nad grobem w imieniu leśników pożegnał go nadleśniczy nadleśnictwa Lubichowo Bronisław Szneider. Ja żegnałem w imieniu myśliwych Koła Łowieckiego Łoś w Skórczu, którego był członkiem.

Ps. Podczas ceremonii pogrzebowej nad cmentarzem ciągnął klucz gęsi - piękny to znak pożegnanie prawego myśliwego. Zdjęcie po prawej pokazuje miejsce, gdzie ostatni raz stałem z kolegą Władysławem na stanowisku na zborowym polowaniu na Jani.
Antoni

Skórcz dnia 09.02.2014 roku

Powrót do góry


11 lutego 2014 roku - Na grzybach w roku 1944

Wielu z nas lubi zbierać grzyby. Jest w tym na pewno jakaś przyjemność. Wiele lat temu było słynne powiedzenie, że jest tyle grzybów, że można kosić je kosą i ładować na wóz konny. W pewnym sensie była to prawda, gdyż wiele miejsc nie było penetrowanych przez grzybiarzy z powodu odległości do pokonania najczęściej pieszo lub rowerem. W dzisiejszym czasie najczęściej podaje się ilość znalezionych grzybów (dotyczy to szczególnie tych szlachetnych jak prawdziwki) w sztukach. Sam kilkakrotnie będąc w łowisku przed zasiadką na ambonie odwiedzam miejsca, gdzie mogę spotkać grzyby. Dotyczy to również miejsc w okolicach Skórcza.

W sumie zbierają wszyscy niezależnie od profesji - od lekarza, kominiarza, strażaka, po nauczyciela i księdza. Opowiadał mi pan Jan Talaśka z Kasparusa, że podczas okupacji chodził na grzyby do lasu. Jesienią w 1944 roku był na grzybach ze swym kolegą Heńkiem Urbanem. Mieli z sobą kosze. Idąc lasem (był to oddział nr 11) zauważyli: tu żołnierz niemiecki z karabinem, tam żołnierz. Ci zaraz przyszli do nich krzycząc "Halt!" (stój) i zajrzeli do koszy. Myśleli, że mają w tych koszach chleb na partyzantów. W tym lesie partyzanci mieli bunkier, który został ujawniony przez własowców z Jagdkommando i robotnicy leśni musieli go rozebrać. Poza strachem jaki przeżyli nic im nie zrobili. Pan Jan z Edkiem dziwili się, że Niemcy sprawdzają ten oddział, gdyż partyzantów od tamtego czasu już nie było. Ale Niemcy sprawdzali okoliczne lasy cały czas. Takie same zdarzenie przeżył pan Wacław Jabłoński jak był na łąkach na Studzienicach, gdzie mieli wykopany bunkier na czas ukrycia podczas walk o wyzwolenie Smolnik. Będąc przy bunkrze został zauważony przez przeczesujących las własowców od strony leśniczówki Lasek. Po dojściu i zobaczeniu bunkra poszli dalej. Te prawdziwki na zdjęciach pochodzą z miejsca gdzie pan Jan był kontrolowany przez Jagdkommando. Taka to jest historia Kociewia.
Antoni

Skórcz dnia 09.02.2014 roku

Powrót do góry


09 lutego 2014 roku - "Kantakowy most"

Był taki most na rzece Wda we Wdeckim Młynie, gmina Lubichowo, który nazywano "kantakowy most". Ten most doskonale pamiętam z dzieciństwa, gdyż był skrótem do miejscowości Szlaga, Kasparus, Cisiny, Długie i Wdeckiego Młyna. Korzystali z niego mieszkańcy Smolnik, Ziemianka, Wielkiego Bukowca i Zelgoszczy. Prowadziła do niego leśna droga i przed laty można było dojechać do niego od strony Drewniaczek drogą w chwili obecnej o nawierzchni asfaltowej, która prowadzi do szkółki leśnej Drewniaczki. Jechano stale lasem - buczyną, przed leśniczówką Lasek zaczynały się typowe lasy sosnowe. Po minięciu leśniczówki prostą drogą jak strzała dojeżdżaliśmy do rzeki, z tym że zjeżdżając z drogi leśnej skręcaliśmy w prawo z pagórka i następnie w lewo i na wprost do mostu. Most ten był oczywiście cały wykonany z drewna, włącznie z przyczółkami. Przejeżdżając po nim wozem konnym miałem uczucie, że on się rozleci. Szczególnie poprzeczne drągi wydawały mi się luźne, jak konie szły nich. Tym mostem transportowano wozami, saniami zboże, siano i drewno. Pamiętam z relacji starszych mieszkańców, że most ten podczas działań wojennych został zniszczony i "ruski" go odbudowali. Ta budowla dość długo służyła ludziom - do czasu, jak uległa dewastacji poprzez jego częściowe spalenie. W dzieciństwie ja i mój brat Andrzej zaczynaliśmy łowienie ryb na rzece Wda idąc z jej biegiem wody do wsi Smolniki. Tak samo czynili inni mieszkańcy Smolnik. Często siedząc na tym moście można było obserwować pływające ryby w wodzie, a woda była wtedy czysta jak lustro, jak również płynące kajaki. Już wtedy znano walory turystyki wodnej. Ten most pamięta Kazik Grzenia, jak przyjeżdżał na kolonie do Wdeckiego Młyna z "firmy" Las w Skórczu. Też przyglądał się z niego pływającym rybom. W mych gawędach często się przewija ten most. Pan Jan Talaśka z Kasparusa jak i Pan Wacław Jabłoński z Starogardu wspominają ten most, z którego korzystali w czasach swej młodości. Dzięki Panu Piotrowi Alfuth z Wdy udało mi się uzyskać ksero zdjęcia z budowy tego mostu, która trwała od 16 maja do 6 lipca 1938 roku. Na podstawie tego zdjęcia można przypuszczać, że wykonywane są prace przy budowie izbicy z drewna celem zabezpieczenia filarów mostu przed naporem lodu.

Ps. Ta gawęda czekała na zdjęcie tego mostu. Ciekawy jestem, czy ktoś jeszcze jest w posiadaniu zdjęcia tego mostu…
Antoni

Skórcz dnia 23.03.2013 roku

Powrót do góry


02 lutego 2014 roku - 19 grudnia 1944 roku - strzały w okolicach Smolnik

28 kwietnia 2013 roku jechałem z panem Kostkiem do Kasparusa. Gdy minęliśmy leśniczówkę Szlaga jadąc w kierunku Wdeckiego Młyna, pan Kostek wspominał mi, że kiedy przed świętami Bożego Narodzenia wracali z młyna w Szladze, to słyszeli odgłosy strzałów, które dobiegały za rzeki Wdy. Te strzały towarzyszyły im aż do jeziora Jelonek. Jadąc drogą na wysokości "Suchego Jelonka" zostali zatrzymani przez trzech żołnierzy niemieckich, którzy się ich pytali, czy nie widzieli kogokolwiek przechodzącego, czy przebiegającego drogę. Odpowiedzieli, że nikogo nie spotkali. Żołnierze ci mówili po polsku. Byli to własowcy z Jagdkomando. Wsiedli na wóz i dojechali do "kantakowego mostu". Ten był obstawiony przez wojsko, które ich zatrzymało na drodze. Nie mogli przejechać mostu i czekali kiedy dostaną zgodę. Postój trwał do godziny i dopiero pojechali. W domu pan Kostek dowiedział się, że Niemcy zrobili obławę na partyzantów i tylko Słowikowi i Depce udało się uciec. Część zginęła przy rzece, a starą Filbrandtkę dostali żywą. Od Krocza wzięli konia z wozem, na który załadowali zastrzelonych partyzantów i zawieźli za Smolniki pod Skrzynię i tam zakopali. Przedtem rozstrzelali Filbrandtkę. Nie jest w stanie mi podać, gdzie zginęli. Wychodzi na to, że w kilku miejscach.

Inną wersję tych wydarzeń podała pani Agnieszka i brat Antoni Engler. W tym dniu ojciec ich szybko obudził i kazał się szybko ubierać, bo "Niemcy mogą nas wywozić". Do mieszkania weszli żołnierze niemieccy, którzy zwrócili uwagę - dlaczego oni są ubrani? Ojciec odpowiedział, że tak jest stale, gdyż chcą oglądać dojenie krów i idą szybko rano do chlewa. Ojciec przedtem zauważył samochody przy krzyżu i był pewien, że będą ich wywozić. Smolniki i Ziemianek zostały otoczony przez wojsko Jagdkomando i zaczęli robić rewizję dom po domu. Dziwne, gdyż w tym dniu Niemcy mieli zaplanowane polowanie i ojciec miał iść jako naganiacz, lecz zostało odwołane. Następnie żołnierze zaczęli dokonywać przeczesywania lasów wokół Smolnik w tak zwanym rejonie "Długie Błota", gdzie znajdował się bunkier partyzantów. W przypadku gdy spotkali robotników leśnych podczas prac i partyzanci ukrywali się pomiędzy nimi, nie prowadzili ostrzału. W tym dniu słyszeli strzały i z relacji żołnierzy wynikało, że zastrzelili młodego chłopca. Żałowali że taki młody, dzielny, bronił się do końca. Powtarzali "schade Junge" szkoda chłopca.

Przy drodze Smolniki Skrzynia po prawej stronie drogi jadąc ze Smolnik jest miejsce pamięci narodowej. Tablica imienna tych, którzy zginęli w tym dniu, a wolność spóźniła się zaledwie o dwa miesiące. Do końca trwała eksterminacja narodu polskiego.

Ps. Ten artykuł długo czekał na ukazanie, gdyż chciałem zebrać dodatkowy materiał. Nie udało się znaleźć innych osób mogących potwierdzić tę historię. W przypadku uzyskania dodatkowych informacji postaram się napisać.

Warto jadąc leśnymi drogami zatrzymać się w miejscach pamięci narodowej oddać hołd tym, którzy zginęli.

Plutony Jagdkommando rozlokowane były w części wsi Borów Tucholskich do zwalczania partyzantów.
Antoni

Skórcz dnia 01.02.2014 roku

Powrót do góry


25 stycznia 2014 roku - Taki sobie "Jelonek"

Jelonek - dla wielu z nas wyraz oznaczający zwierzę z rodziny jeleniowatych. Być może niewiele osób zdaję sobie sprawę, że w gminie Lubichowo znajduje się piękne jezioro przepływowe o tej nazwie. Tego jeziora nie umieszczono na tablicach informacyjnych o Kociewiu, a szkoda. Jezioro to mieści się przy drodze prowadzącej z Wdeckiego Młyna do Kasparusa. Jadąc z Wdeckiego Młyna do Kasparusa drogą przy leśniczówce, którą będziemy mieli po prawej stronie, dojedziemy do pierwszej drogi odchodzącej w lewo. To dawna droga prowadząca do byłego "Kantakowego mostu" na rzece Wdzie. Jadąc drogą leśną po lewej stronie będziemy widzieć rzekę. Dojedziemy do "Suchego Jelonka", który będzie się znajdować po prawej stronie, od którego prowadzi rów do rzeki. Kilkanaście lat temu było to pastwisko, dziś porasta olcha i sosna, widać ślady żerowania bobrów. Po przejechaniu dalszego odcinka drogi po prawej stronie będzie prześwitywać jezioro Jelonek. Dzięki wycince części drzew to jezioro zostało częściowo odsłonięte. Ten widok mamy tylko w okresie zimy, gdyż drzewa liściaste zrzuciły liście i polepszyła się widoczność. W sumie jadąc możemy podziwiać rosnące drzewa: sosny, świerku, brzozy, dębu, buka, grabu, lipy, olchy i oczywiście jałowiec, kruszynę. Jedne zasadzone ręką człowieka, inne znalazły się tu dzięki wiatru, który przeniósł nasiona - taka jest przyroda. Na tym odcinku przy odrobinie szczęścia możemy napotkać żerujące daniele, jelenie, sarny jak i dziki. Jadąc dalej dojeżdżamy do strugi, która wypływa z tego jeziora. Ta struga może być sucha, jak i może płynąć woda. W sumie to czy płynie, czy nie płynie to sprawka bobrów, które systematycznie zatykają przepust powyżej. Na tej strudze znajduje się zastawka w celu spiętrzenia wody na jeziorze i jako punkt czerpalny dla straży. Za strugą w prawo prowadzi droga do jeziora. Dojedziemy do parkingu Koła nr 74 PZW w Skórczu. Jezioro swobodnie możemy obejść wydeptaną przez wędkarzy ścieżką, z której korzysta również zwierzyna. Jezioro to ma charakter rynnowy z okresu polodowcowego. Jego powierzchnia to 21,4 ha. Głębokość wody dochodzi miejscami do 16,5 metrów. Brzegi jeziora porośnięte trzciną. Przy brzegach możemy napotkać żeremia bobrowe. Po przeciwległej stronie znajduje się ogólnodostępny parking, przez nas wędkarzy zwany "przy figurce". Do tego parkingu możemy dojechać od drogi Wdecki Młyn do Cisin i Kasparusa. Wtedy to leśniczówka będzie po lewej stronie drogi. Skręcamy z tej drogi w lewo pod kątem ostrym. Droga ta nosi ślady poruszania się po niej pojazdów. Jadąc tą drogą dojeżdżamy do jeziora i będziemy mieli zapierający w piersiach dech widok jeziora z góry - coś pięknego niezależnie od pory roku. Po zjechaniu w dół jesteśmy na tym parkingu. Po prawej stronie na drzewie znajduje się figurka Matki Boskiej w mini kapliczce przybitej do drzewa. Została tam umieszczona przez mężczyznę, który uratował się przed utopieniem jak był na rybach.

Jezioro to przed lat wchodziło w skład gospodarstwa rybackiego Piotrowo koło Tczewa. Rybaczył na nim pan Karnowski z Ocypla, z tym że w rybaczeniu pomagali mu mieszkańcy Wdy jak i Wdeckiego Młyna. Jezioro w tym czasie nie było udostępnione do wędkowania wędkarzom poza tymi osobami, które uzyskiwały pozwolenia z Piotrowa. Od roku jezioro to dzierżawione jest przez ZO PZW w Gdańsku i przydzielono Kołu PZW w Skórczu. Ja sam to jezioro poznałem szybciej, jak koło nasze otrzymało obwód łowiecki. Pamiętam jak w okresie jesiennym na przelotach siadały gęsi od strony Szlagi. Na jeziorze tym niepodzielnie panowały kaczki krzyżówki, cyranki i łyski. Nieważne było strzelenie kaczki, czy gęsi, ale sam koncert głosów żerujących ptaków był piękny. Wędkarzy spotykało się w tym czasie nielicznych - tych miejscowych, którzy korzystali na zasadzie dziad wędkował, to i ja wędkuje - tak było. Ich łatwo nie było zlokalizować, gdyż jak przychodzili nad wodę to tak, że ptactwo nie reagowało. Tylko unoszący się zapach papierosów "Sport" zdradzał ich miejsce. Legalni wędkarze zwykle swym zachowaniem płoszyli ptactwo, które się podrywało z wody. Cóż, byli to ludzie z miasta.

Ciekawym elementem przy tym jeziorze jest wykopane przed wojną tarlisko, które znajduje się przy parkingu koła. Z relacji starszych mieszkańców wynika, że rybacy odławiali liny przed tarłem i je tam wpuszczali, aby bezpiecznie odbywało się tarło i narybek bezpiecznie się rozwijał. Ryba z jeziora wędrowała do rzeki i na zimę z rzeki do jeziora. Woda w tym jeziorze to kryształ. Żyją w nim raki, różne gatunki ryb w tym i sumy z Wisły. Przed laty jak z Grzegorzem Glinieckim i Markiem Błońskim jeździliśmy na Wisłę, to część małych sumów wpuszczaliśmy do Jelonka. Pamiętam z dzieciństwa, że część robotników leśnych podczas przerw na posiłek przy pracach na zrębie wspominało, że na Jelonku są takie szczupaki jak kłody i latem można spotkać przypadki pożerania młodych kaczek i łysek przez nie. Ponoć na ciele ich porasta mech - takie są stare. Te opowiadania były bardzo ciekawe, okraszane często że taki szczupak nie był możliwy do wyciągnięcia na wędkę, jak również siecią - a mówili to starzy fachowcy. Część nich w okresie zimy pomagała ciągnąć rybę spod lodu rybakom. Za pracę otrzymywali rybę. Latem pomagali w zastawianiu żaków i sznurów na węgorza i sandacza. Pan Władysław Noga opowiedział mi legendę o nazwie Jelonek.

Tak w sumie człowiek rósł i w pewnym okresie czasu było mi dane zobaczyć prawdziwego szczupaka na Jelonku. Było to kilka lat temu jesienią. Jak pola robiły się czarne (zaorane), to wtedy wytrawni wędkarze mówią, że bierze drapieżnik: szczupak, okoń, sandacz. Wybraliśmy się w trójkę na ryby na Jelonek, to jest Grześ Gliniecki, Marek Błoński i ja. Mieliśmy z sobą łódź Grzesia i mieliśmy łowić w trójkę. Po przyjeździe zwodowaliśmy łódź i ja zaproponowałem mistrzom, że będę łapał z pomostów, a oni z łodzi. Wziąłem spinning i zacząłem łowić. Miałem kilka pobić, ale bez skutku. Zmieniłem blaszkę na gumkę i pamiętam, że byłem na pomoście, gdzie w wodzie leżał potężny świerk. Po rzucie skręcałem żyłkę. Kołowrotek lekko się kręcił. Gdy gumka znalazła się w konarach świerku zacząłem szybciej kręcić kołowrotkiem, aby nie doszło do zaczepu. Tak w sumie się stało, lecz za gumką wpłynął szczupak. Była to faktycznie kłoda. Miał trudności z wydostaniem. Wyglądał jak atomowy radziecki okręt podwodny. Żałowałem, że nie prowadziłem gumki wolno. Być może by strzelił wtedy tylko spinning, bym wyrzucił na wodę, a koledzy by go wyciągnęli. Ten szczupak śnił mi się po nocach.

Co prawda ja nie miałem już takiego szczęścia, aby spotkać taki okaz na Jelonku. Udało się tego dokonać prezesowi koła PZW w Skórczu koledze Włodzimierzowi Szarafin, który będąc 15 sierpnia 2013 roku na Jelonku z pomostu wyciągnął szczupaka o wadze 8,58kg i długości 114cm . Tego szczupaka wyciągnął na pojedynczy haczyk, żyłka 0,22mm, żywiec to większa płoć złapana na wędkę. Opowiadał, że po złapaniu płoci wyrzucił wędkę z żywcem i dalej łapał płocie, które słabo brały. W pewnym momencie zorientował się, że nie ma spławika z żywcem.

Sciągnął wędkę do łapania płoci i zaczął skręcać żywcówkę. Stwierdził, że ryba podeszła pod pomost na którym łowił. Ryba poszła na wodę wyciągając żyłkę i zaczęła się walka, dokręcanie i popuszczane hamulca. Po pewnej chwili pokazał się szczupak. Ta walka trwała kilka minut. Z pomocą wędkarzy udało się go podebrać i zważyć. Idąc ze szczupakiem w podbieraku na brzeg podbierak się złamał i szczupak znalazł się z powrotem w wodzie, ale nie miał już sił dalej walczyć. Drugie takie same branie miał kolega z koła Krzysztof Kurkowski z Tczewa. Co prawda złapał szczupaka na spinning z łodzi. Zacytuję kolegę Krzysztofa: "Rybka wzięła na woblera Salmo egzekutor9", wędka Shimano Alivio super sensitive 240 ML, kołowrotek Mistral Ignana RD 3000, żyłka Team Dragon Spinn 0,18. Było to 27 grudnia 2013 godzina 13. Hol trwał 20 - 30 minu. Był bardzo ekscytujący, z odjazdami ryby po kilkanaście metrów. Waga 8kg długość 95cm.

Dziś każdy członek PZW może spróbować szczęścia na tym jeziorze, aby tylko każdy z nas zadbał o ochronę środowiska. Jednymi z tych, którzy dbają o przestrzeganie przepisów jest Straż Leśna Nadleśnictwa Lubichowo w osobach komendanta Grzegorza Sławnego i strażników: Stefana Bugajewskiego i Mirosława Rodthe, którzy w tym roku - 2014 zostali wyróżnieni "Za działalność na rzecz ochrony wód PZW". O wspólnych działaniach napiszę w innej gawędzie.

Ps. Mamy przypadki wyjazdów wędkarzy na ryby poza granicę naszego kraju i tu kłania się przysłowie "cudze chwalicie swego nie znacie". O widoku z pomostu na jezioro Jelonek nie pisałem, gdyż nie starczyłoby stron. Widok wyskakującej drobnicy z wody, jak goni okoń. Nie mówię o widoku płynącego bobra, jak i pięknej wydry - to trzeba samemu zobaczyć, pozostanie na zawsze w pamięci.

"przynęty miękkie potocznie nazywane gumą"


Skórcz dnia 25.01.2014 roku Antoni

Powrót do góry


15 grudnia 2013 roku - Dzik

Dziś trudno dokładnie ustalić datę kiedy to dokładnie było, lecz na pewno był to w miesiącu grudniu, 10 lub 15 - na pewno okres przedświąteczny. Wybrała się ich paczka - czworo z Trójmiasta - na dziki. Tak faktycznie, to uciekli z domu, aby nie brać udziału podczas porządków przedświątecznych. Zima była wspaniała, dużo śniegu.

Jadąc ustalali plany, gdzie to każdy z nich siądzie na dzika. Po przyjeździe do Kałębnicy stwierdzili, że część ich kolegów po prostu wyprzedziła ich i przyjechała w łowisko w piątek wieczorem. Miny mieli niezadowolone. Zygmunt zaproponował, aby udać się do Osieka i zakupić coś na ząb. Jedynie Arek był za tym projektem. Krzysiu i Piotr stwierdzili, że nie tłukli się w samochodzie tyle kilometrów, aby osuszać szkło. Arek obraził się na nich - nikt ich nie zmuszał aby się tłukli. Aro pod plandeką przecież ich tyłki wiózł bezinteresownie. Zygmunt aby rozładować sytuację zaproponował, aby zapolować na dewizówce. Mieli odstrzały na dzika. Wsiadają do samochodu i udają się w łowisko. W trakcie jazdy spotykają leśniczego, którego proszą o wpisanie do zeszytu. Leśniczy nie odmawia, tylko komentarz jego jest dość dziwny, bo stwierdza, że po ubiorze to wybrali się na grzyby, a nie na polowanie. To przez Krzysia, który w czasie zimy ubiera się lekko, gdyż twierdzi, że jest mu gorąco. Na koniec pozdrowienie leśniczego życzącego połamania broni dobiło Arka tak, że wykręcił samochodem z powrotem. Tylko głos Zygmunta: "Co robisz?! Stój!" spowodowało, że wszyscy nieomal pospadali z siedzeń. Zygmunt skwitował: "Znacie wszyscy jego. Dla niego jesteśmy niczym. Przecież my nie mamy marek jak dewizowcy". Arek opuścił miejsce kierowcy ustępując miejsca Zygmuntowi, który stwierdził, że wreszcie jego długie nogi odpoczną. Wtedy to Krzyś stwierdził, że jest najstarszym wśród nich i powinien siedzieć obok kierowcy. Cóż mieli robić. Arek i Piotr usadowili się na tylnym siedzeniu komentując, że Krzyś na pewno przemarzł i tylko się chce ugrzać. Krzysiu skwitował to krótko: "Jak będę strzelał, to ubranie nie będzie krępować ruchu." Znali go z tego, że był wybitnym teoretykiem. Gorzej coś nieco wychodziło na ambonie, ale zawsze było "coś". Taki to był Krzyś.

Jadąc drogą leśną Osiek-Drewniaczki Zygmunt skręcił na Lasek. Po dojechaniu do linii wysokiego napięcia postanawia objechać łąki przy Lasku i udać się pod rzekę. Za łąkami wjeżdża w przesiekę biegnącą równolegle obok bagna na wprost Smolnik, z tym że tą przesieką nie idzie jechać, gdyż nie pozwalają pnie. Zmuszony jest jechać obok bagna. W pewnym momencie zauważa, że w bagnie stoi potężny dzik! Czarny jak smoła - z uwagi na duży śnieg. Stwierdza, że to nie duży dzik. Na jego głos dzik Arek i Piotr wyskakują tyłem, nieomal zrywając plandekę. Padają strzały. Zygmuntowi wydawało się, że jest na wojnie i tylko spokojny głos Krzysia: "Co ci chłopcy robią" uzmysłowił mu, że dzika nie trafili, gdyż nie widział reakcji jego po strzale. Postanawia iść sprawdzić. Słyszy głos Krzysia: "Przy takich strzałach nie dostał." Po dojściu na miejsce i zobaczeniu rapci tego dzika na śniegu uzmysławia sobie, że to duży dzik. Po kilku krokach napotyka maleńkie krople farby. Dzik ciągnie wzdłuż kępy świerków. Zygmunt wraca do samochodu i mówi że jest farba i Arek z Piotrem mają iść po śladzie, a on objedzie bagno "Brzózki" i będzie na nich czekał. Był pewien, że dzik będzie ciągnął na Smolniki. Po dojechaniu na końcu bagna zatrzymuje się przy "Śluzie" i widzi, że Piotr z Arkiem idą i mówi do Krzysia: "Nie wysiadamy, zaraz będą." Zdążył to powiedzieć, nagle słyszy strzał i wtedy w lusterku zobaczył go w całe krasie! Dzik sforsował strugę i kierował się na kępę świerków. Zapada decyzja, że Piotr z Arkiem mają iść dalej tropem dzika, a Zygmunt z Krzysiem jadą sprawdzić, czy nie poszedł na Smolniki. Okazuje się, że nie ma śladów. Wracają na miejsce, gdzie Arek i Piotr czekają na nich i mówią, że dzik poszedł w prawo, a nie w lewo. Sprawdzają trop i faktycznie - dzik poszedł w świerki, gdzie była kiedyś stara szkółka i kieruje się na leśniczówkę Lasek. Arek i Piotr twierdzą, że tego dzika nie dojdzie się, gdyż on sadzi przez takie duże kłody drewna, wspina się po stromych zboczach. Jak zawsze Krzysiu potwierdza naukowymi określeniami, że ten dzik dostał obcierkę, bo dziwne że do takiego dzika nie mogli trafić. Arek z Piotrem zapewne musieli oddychać podczas strzału i to było przyczyną jego nietrafienia. Piotr skwitował słowami: "Ciekawe co ty byś zrobił Krzysiu na naszym miejscu?" Krzyś stwierdził, że na pewno dzik by leżał i odbierał gratulacje. Arek rozładował sytuację, że nie ma co się mądrzyć, a trzeba jechać dalej szukać. Jadąc drogą, przed dojechaniem do Lasku, zauważają ślady dzika. On kieruje się Bojanowo, na linię wysokiego napięcia. Zygmunt postanawia objechać drogami w kierunku Bojanowa, Głodowy i Lasku. Jest pewien, że dzik kieruje się w stronę młodników przy Wdzie. Po objechaniu i potwierdzeniu że dzik zaległ postanawiają, że Zygmunt pójdzie jego tropem. Krzysia zostawia przy buczynie na Drewniaczki. Piotr z Arkiem na "telefonce". Zygmunt po wejściu na ślad idzie pod tym wysokim napięciem gdzieś 100 metrów i pojawia się nalot buczków tak zwarty, że mówi do siebie: "Boże gdzie ja idę?!" Stracił orientację i myśli, że jak dzik zaszarżuje, to nie ma szans. Postanawia się wycofać i obejść tę kępę. Będąc około 3/4 drogi podnosi wzrok i widzi coś czarnego. Tak! To jest ten dzik! W odległości 20 metrów celuje w niego na komorę i strzela z breneki. Jak ten dzik się zerwał! I dobrze że nie w jego stronę, a na Krzysia! Jak się okazało, to dzik przebiegał w odległości 30 metrów od Krzysia, który zdążył oddać do niego cztery strzały. Zygmuntowi zrobiło się ciepło. Idzie po śladach dzika. Dochodzi do Krzysia, który jest blady i mówi, że ten dzik tylko łamał te buczki i nie mógł w niego trafić. Strzelał go odchodzącego. Dobrze, że pod górkę! Strzelał go w kark i musiał gdzieś dostać obok kręgosłupa, bo go zachwiało i poszedł. Tłumaczył się, że nie mógł dobrze trafić, gdyż dzik szedł jak przeciąg. Idą razem na miejsce strzału w odległości około 50 metrów od tego miejsca. Zygmunt zauważa leżącego dzika i mówi do Krzysia: "Toż to wersalka". Ostatni kęs dla dzika i złom dla Krzysia, który nadal jest blady i rozstrojony. W między czasie przybiegają Piotr z Arkiem. Widok dzika ich zamurował. Co robić z nim? Każdy z nich patrzy, jeden na drugiego. Kto wpadł na pomysł, aby tego dzika podzielić na cztery dziki - trudno dziś powiedzieć. Arek zaczął rządzić. Stwierdził, że idzie po samochód i trzeba dzika wypatroszyć. Po wypatroszeniu włożyli do samochodu i ruszyli. Z tym, że planowali go zważyć. Wstąpili do znajomego rolnika. Okazało się, że brak odważników nie pozwolił zważyć dzika. Podczas próby zważenia zadecydowano, aby dokładnie sprawdzić ile kul przyjął ten dzik. Okazało się, że przyjął trzy kule, z czego Krzysiu trafił go w nerkę, którą została doszczętnie rozbita i pocisk porozrywał płuca. Zygmunta breneka na puste między kręgosłupem a płucami. Trzeci strzał na miękkie. Kto trafił - Piotr czy Arek trudno było ustalić. Każdy z nich przypisywał sobie ten strzał. Ta trójka Krzyś, Piotr i Arek - każdy z nich chciał skórę i oręż. Zygmunt pogodził ich, że weźmie to ten, co więcej postawi. Udali się do sklepu po zaopatrzenie i w domku do późnych godzin trwały rozmowy na temat oddanych strzałów.

Rano pojechano z próbką do badacza. Gdy było wiadome, że dzik jest zdrowy, został oskórowany. Podczas obielania można było podziwiać pancerz tego pojedynka. Breneka nie była w stanie jego przebić. Zygmunt zauważył, że dzik ten miał ślady po kulach, które za swego żywota przyjął i nie można było wykluczyć, że to były breneki. Przed oddaniem skóry do garbowania została zważona. Miała tylko ponad 40 kg . Z dzika tego rzeźnik w Lubichowie na święta zrobił polską. Była wspaniała! Skóra do garbowania powędrowała do Tucholi. Została pięknie wygarbowana. Arek nią się wszędzie chwalił do czasu, gdy na czas remontu mieszkania zwinął ją w rulon. Stwardniała i nie można było jej w żaden sposób rozwinąć. Oręż dzika był olbrzymi, z tym że jedna fajka była złamana. Szkoda że ów oręż nie poszedł na wycenę. Na pewno by uzyskał medal.

Brak "Czarnego" w leśnictwie Lasek nie od razu zauważono. Był to dzik ,który potrafił na długi okres czasu znikać, lecz zawsze powracał i można go było zobaczyć w takich miejscach, gdzie nie powinien się znajdować - jak duże mrowisko przed leśniczówką, gdzie w biały dzień się sadowił tak, że było go widać z okien kancelarii. Czy przebywanie wśród bydła na pastwisku, gdzie był brany jako jałówka. Czy buszujący w ziemniakach, gdzie najczęściej wybierał się na wczesne odmiany. Lubował się w starych odmianach - na przykład odmianę pierwiosnek nie tykał. Podczas polowań zbiorowych najczęściej opuszczał opolowywany rewir wybierając rów z wodą lub bezczelnie pozostawiał ślady w miejscach zbiórki myśliwych po skończonym miocie. Potrafił podchodzić w miejsce prac robotników leśnych i obserwować ich. Tak skończył swój żywot na Kociewiu wielki dzik "Czarny".

Ps. Ja w swym życiu miałem też możliwość zobaczyć dzika "szafę". Pierwszy raz, gdy siedziałem na krzesełku w czasie pełni na nęcisku "Jelonek" we Wdeckim Młynie. Było to gdzieś przed północą. Na nęcisku były daniele i kręciły się lisy. W pewnym momencie siedząca na kolanach Kora zaczęła węszyć i miała skierowaną głowę w kierunku drogi Wdecki Młyn-Kasparus. Po chwili zauważyłem sunącego pojedynka. Suknię miał jasną, z gwizdu wydobywała się para - coś jak lokomotywa, spod rapci rozbryzgiwał się śnieg. Nie sięgnąłem za sztucer, byłem zahipnotyzowany tym widokiem. Daniele odskoczyły od buraków, lisy znieruchomiały. Pojedynek nie zatrzymując się kierował się w stronę Cisin. Po tym zdarzeniu powiedziałem do Kory: "Na dziś wystarczy! Jedziemy do domu!". A mróz w tym dniu dociągał tak, że lód na Jelonku strzelał. Był to również okres przedświąteczny, przed wigilią. Zdjęcie 75kg dzika Waldka Kuklińskiego niech przybliży nam obraz "Czarnego".

Skórcz 15.12.2013 roku Antoni

Powrót do góry


04 grudnia 2013 roku - Hubertus w Kasparusie (11 listopada 2013)

Cóż, jednak mamy tego hubertusa w tym roku. Przypada w niedzielę i ma się odbyć w obwodzie nr 282 "Długie". Mnie przypada przygotować coś dla proboszcz ze Skórcza. Co prawda samą mszę załatwiał kolega łowczy i uważam, że wie co ma robić. Jak to mówi kolega Marian: "Niech robi łowczy, nie przeszkadzać mu". Daję Krzysiowi z Barłożna parostki do poprawki. Obiecuje, że jeszcze je lepiej wybieli. Samo zamocowanie do deski wykona niezastąpiony kolega Zygmunt. Do deski dodaję okolicznościowy znaczek "90 lat gdańskiego PZŁ" i nasz koła. W sumie dość to wygląda. W domu jeszcze drobna kosmetyka deski i jest już gotowe.

Jest to mój pierwszy hubertus bez przyjaciela Bajki. Tym razem zabieram się do Kasparusa z Henrykiem Chmielewskim. Jest po mnie już o godzinie 7:00. Jedziemy. Henryk tak dokładnie nie wie jak jechać, lecz powtarza "Skurczyła się głucha koza w skrzyni". Wspomina, że jadę sam bez psa - cóż, takie to życie. W samej wsi Skrzynia skręcamy na Kasparus. Po drodze mijamy Szlagę, gdzie kiedyś znajdował się wodny młyn. Henio zauważa, że jest nowy most na strudze. Przypominam mu, że w tym młynie byłem w młodości i w tym czasie młynarzem był pan Cherek. W trakcie jazdy wyprzedzają nas samochody z rejestracją kościerską.

Dojeżdżamy do Kasparusa. Henio wspomina, że jego krewny wstąpił tu do partyzantki dezerterując z wermachtu. W pełnym rynsztunku (to jest z karabinem, amunicją, bagnetem) przybył do wsi i wszedł na górę chlewika mieszczącego się przy drugim domu po prawej stronie drogi patrząc w stronę centrum wsi. Ten fakt miał miejsce na początku 1944 roku. Gdy dochodził do wsi, to spotkał esesmana z psem. O dalszym losie pana Józefa Kurowskiego ze Starogardu w innym opowiadaniu.

Po dojechaniu przed kościół okazuje się, że jesteśmy pierwszymi osobami. Następną jest kolega łowczy. Przybywają inni myśliwi. Byłem przekonany, że są zaproszeni przez naszych kolegów. Przybywa również proboszcz radca ze Skórcza ksiądz Ryłko z organistą. Proboszcz wita się ze wszystkimi myśliwymi. Piękny to gest z jego strony. Z relacji łowczego wynika, że na mszy będą koledzy z koła "Kulik" z Gdańska. Rozpoznaję kilku znajomych z tamtego koła: kolegę Jasia Glazę, Buławskiego, Puchałę, Śliwińskiego. Następuje powitanie pomiędzy myśliwymi. Oczekujemy naszego Tadzia Wentowskiego, który będzie grał na sygnałówce. W Kuliku też mają sygnalistę - mają się zgrać.

Przed godziną 8:00 poczty sztandarowe kół oraz myśliwi udają się do kościoła. Jestem zaskoczony - nie ma żadnej dekoracji ołtarza elementami łowieckimi, a mamy przecież piękne rogi jelenia byka. Dobrze że są sztandary łowieckie. Wśród uczestników mszy widać osoby nie związane z łowiectwem. Msza w oprawie sygnalistów dała odpowiedni efekt. Tadeusz wybrał miejsce do grania na chórze, aby być lepiej słyszalnym. Dołożył drugi głos podczas grania. Można było usłyszeć każdego indywidualne granie na rogach. Proboszcz w kazaniu nawiązał do znaczenia myśliwych w ochronie przyrody. Zaznaczył, że ma znajomych myśliwych i pierwsza jest hodowla, a na końcu polowanie. Modliliśmy się za zmarłych kolegów myśliwych z koła Kulik i Łoś oraz za pomyślność żyjących myśliwych. Dziękuje proboszczowi radcy za mszę świętą i życzenia. Dziękuję kolegom z obu kół za udział w mszy. Dziękuję też leśnikom - zauważyłem kolegę Tadeusza Orzłowskiego z małżonką. Wręczam skromny upominek i zapraszam proboszcza na biesiadę. Dobiega końca msza huberusowska w obchodach 90-lecia istnienia PZŁ. Wspólna msza koła Kulik i Łoś była akcentem przynależności nas myśliwych do związku łowieckiego. Na koniec mszy popłynęły słowa pieśni "Po błogosław Jezu Drog". Być może na tyle osób to nie była rewelacja.

Po mszy zamieniamy kilka słów z kolegami z koła "Kulik". Życzymy sobie obwitych łowów i udajemy się przed remizę OSP Kasparus, gdzie kolega łowczy przeprowadza odprawę wraz z losowaniem. Wyciągam kartkę z numerem20 - czy będzie szczęśliwa to się okaże. Pierwsze pędzenie to "Transformator". W miocie były jelenie, ale poszły bokiem. Kolega Krzysztof Walkowski dwoma strzałami kładzie lisa. Ja widziałem sarnę kozę z koźlakiem. Wśród kolegów zauważa się zadowolenie, gdyż mamy króla polowania.

W drugim pędzeniu "babskie". Również widziano jelenie, ale nie wyszły. Cóż - "babskie" trzeba znać, jak pędzić, gdyż jelenie najczęściej cofają się na łachy.

Trzecie pędzenie - słynna "jedynka", ale tu już widać że "dowodzenie" prowadzących poszło w las. Ja z Waldkiem Kuklińskim i Wiesiem Jabłonką udajemy się pod "4". Rozstawiam Waldka na rogu łąki, a z Wiesiem idziemy w stronę rzeki. Wskazuję Wiesiowi miejsce gdzie ma stanąć mówiąc, że na pewno wyjdą jelenie i zagra "16". Sam zajmuję stanowisko za pasem zaporowym. Chcę po prostu zobaczyć, jak się będzie cofać zwierzyna. Ładuję śrut i brenekę. Siadam na lasce i obserwuję. Nagle zauważam ruch. Czyżby lis? Obserwuję. Dobrze, że odchodzi, ale to nie lis a Sawia - "sprężynka", pies kolegi Krzysztofa Sturgulewskiego. Las niesie nawoływanie naganiaczy. Myślę, czy aby dobrze wyjdą, gdyż pędzony teren to w sumie taka kiszka. Nie słyszę strzałów. Po upływie kilku minut podnoszę się z laski. Po lewej stronie mam jelenie, które zauważyły mnie, pomimo że są daleko. Idą w stronę Wiesia. Za chwilę odzywa się "16" - trochę dziwnie. Faktycznie - kolega Wiesiek strzelał do łani, ale strzał przyjęła sosna. Cóż - tak bywa. Kolega Wiesiu nie rozpacza. Z Waldkiem sprawdzają jeszcze, czy nie ma farby i wracamy w miejsce zbiórki. Idąc mówię do nich: "Ciekawe, czy wskażą dobrze tego, co strzelał?" Byli pewni, że to ja, a to Wiesiu. Na tym łowczy postanawia kończyć polowanie. Udajemy się przed remizę, gdzie ułożony zostaje pokot. Jeden lis, ale pokot! Odegranie sygnałów myśliwskich przez Tadeusza, wręczenie przez łowczego medalu króla polowania Krzysztofowi. Udajemy się na biesiadę do strażnicy OSP, gdzie przy blasku ognia z kominka w miłej atmosferze trwa biesiada. Koledzy z koła "Kulik" mieli lepszy pokot, bo na rozkładzie znalazła się łania, jeleń i lis. Dziwne, ale ptak przyniósł lepsze szczęście jak zwierze. Tak bywa w życiu.

Ps. Postanowiłem ustalić, czy jeszcze żyją jakieś osoby pamiętające okres sprzed II wojenny z Kasparusa i tamtych okolic. Nie udało mi się spotkać takich osób za wyjątkiem pana Jana Talaśki z Kasparusa. W dniu 24 listopada br. udaję się do państwa Talaśków i w trakcie rozmowy dowiaduję się, że przed laty w niedzielę na początku mszy weszli do kościoła żołnierze 5 Wileńskiej Brygady AK, szwadron ppor. Zdzisława Badocha ps. "Żelaznego". Była wśród nich sanitariuszka. Jjak zaśpiewali "Boże coś Polskę", to wszyscy patrzyli na nich i przestali się modlić. Byli ubrani w mundury wojskowe i mieli ze sobą broń. W czasie mszy mieli wystawioną przed kościołem wartę z czterech żołnierzy. Po mszy w zwartym szyku wyszli z wsi. Pan Jan wspomina, że sanitariuszka miała dużego psa. Sanitariuszka to Danuta Siedzikówna ps. "Inka". Nie wiem, czy te wspomnienia z tamtych lat mają sens. Być może to jest ostatni moment ,aby jeszcze uzyskać wiadomości od osób żyjących, gdyż część nie chce mówić na te tematy. A szkoda.

Skórcz 04.12.2013 rok Antoni

Powrót do góry


15 listopada 2013 roku - Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka

Na początku tego tygodnia otrzymałem dziwny telefon od kolegi myśliwego Ryszarda Szumały, który aktualnie przebywa w sanatorium w Ciechocinku, że za Jeżewnicą na terenie powiatu świeckiego, gmina Warlubie doszło do potrącenia wilka na drodze Osiek-Warlubie. Zdjęcia tego wilka ma mieć pan Jan Demski ze Skórcza - właściciel zakładu naprawy samochodów. Pomimo kilkakrotnych odwiedzin zakładu nie udało mi się spotkać z panem Janem. Dziś 15 listopada spotykam w końcu tam pana Jana i młodego mężczyznę. Na moje pytanie o zdjęcia pan Jan poleca młodzieńcowi, abym je pokazał. Jestem pod ich wrażeniem, gdyż namacalnie mamy do czynienia z wilkiem! Mężczyzną który wykonał zdjęcia, jak i widział to zdarzenie, jest pan Łukasz Rudziński z Osieka. Co prawda pan Łukasz przedstawia to zdarzenie bardzo ogólnie, dopiero na konkretne stwierdzenie pana Jana że ma mówić jak było, opowiada. W dniu 9 listopada około godziny 13,00 wybrał się samochodem z Osieka do Warlubia drogą nr 214. Będąc za Jeżewnicą na terenie woj. Kujawsko-pomorskiego, po przejechaniu przepustu strugi prowadzącej z jeziora Udzierz do jeziora Mątasek (przez miejscowych nazywaną struga Mątasek) zauważa, że jadący przed nim samochód marki Tico uderza w jakieś zwierzę. Po dojechaniu w to miejsce i wyjściu z samochodu stwierdza, że pani kierująca tym samochodem potrąciła śmiertelnie wilka, który przebiegał z lewej strony na prawo - patrząc w kierunku Warlubia. Z uwagi na uszkodzenie samochodu zaistniała potrzeba skorzystania z lawety. Pan Łukasz przy pomocy aparatu w komórce wykonał kilka zdjęć. Wilk leżał na poboczu drogi około metra od krawędzi asfaltu. Laweta jak i uszkodzony samochód od tego miejsca kawałek odjechali. Na jego pytanie, czy kierująca rozpoznała, że to wilk potwierdziła. Wilk na drodze pojawił się jak zjawa i nie miała szansy nieuniknięcia zderzenia z nim. W sumie ta pani była bardzo zdenerwowana. Pan Łukasz udał się w dalszą drogę do Warlubia i wracając w tym miejscu zatrzymał się ponownie, z tym że nie było już wilka, a może uciekł, a może ktoś go zabrał - trudno mu powiedzieć. Tak w sumie zginął pierwszy wilk kociewski. Szkoda, a przecież kilka osób miało możność widzieć pojedynczego wilka w tych okolicach. Co prawda była grupa osób, która pokpiwała z ich relacji. Szkoda, że potrącony wilk nie został zbadany przez weterynarza, jak i nie wykonano innych badań - w tym genetycznych, które mogłyby określić jego pochodzenie.

Ps. Wilk należy do rzędu ssaków drapieżnych rodziny psowatych i jest ich największym przedstawicielem. Bytuje w lasach liściastych, iglastych jak i mieszanych pod warunkiem, że są one rozległe i występują w nich trudno dostępne miejsca. Jednym z warunków musi być dostęp do wody - czy to jezioro, strumień lub bagno. Odnotowuje się przypadki pojawienia się wilków w lasach, gdzie dotychczas nie występowały i nie przeszkadza im penetracja ludzi. Często używa się zwrotów i przysłów - tak jak ja użyłem w tytule.

Skórcz 15.11.2013 rok Antoni

Powrót do góry


22 października 2013 roku - Wspomnienia Józefa Jurczyka

Spotkanie z osobą która tak dokładnie pamięta szczegóły z dawnych lat to niesamowita gratka. Będąc u siostrzeńca Fabiana rozmawialiśmy o tym, czy jeszcze jest możliwość spotkania osób, które pamiętają okres przedwojenny. Fabian stwierdził, że jego dziadek Józef Jurczyk lubi wspominać te czasy i jak będzie w Skórczu to umożliwi mi z nim kontakt. Pewnej niedzieli otrzymałem telefon od siostry Magdy, że mogę przyjść. Skorzystałem z tej okazji i popłynęły wspomnienia.

W 1938 roku pan Józef z bratem Bernardem odwoził z Grabowa Kościerskiego Wojsko Polskie do Lubichowa. Żołnierze ci przyjechali do Grabowa z Gdyni ze Święta Morza. Sołtys musiał załatwić konie, gdyż oni mieli tylko kuchnię i tabor bez koni. Dwie pary mocnych koni z majątku zostały przez sołtysa zadysponowane dla potrzeb wojska. Brat zaprzągł konie do kuchni, natomiast Józef do wozu taborowego, gdzie wagi przy nich były na stałe. Z żołnierzami pojechali do Lubichowa. Tam odprzęgli konie i wracali do domu, z tym że jeszcze w Lubichowie kupili ser do jedzenia, natomiast dla koni nic nie mieli. Żołnierze zaś wracali do Grudziądza i konie do dalszej podróży miała dać wieś Lubichowo. We wsi Boże Pole zatrzymali się, aby nakarmić konie, które nie dostały żadnej karmy - bali się, że nie dojadą. Zaczęli rwać z pola słodki łubin i dawać koniom. Naszedł właściciel tego pola. Jak mu wytłumaczyli, że wracają z Lubichowa, gdyż przewozili żołnierzy polskich - nic nie powiedział. W tym samym dniu, jadąc na koniach które miały tylko półszorki (uprząż konia), powrócili do domu. Józef w tym czasie miał 18 lat, a Bernard 16 - byli "Knapami". Bernard zginął w Holandii w czasie walk w składzie dywizji generała Maczka.

Józefa pamięta, jak to w okresie przedwojennym niektórzy z mieszkańców szmuglowali przez granicę z Wolnego Miasta Gdańsk drożdże, bibułki do papierosów i straż graniczna ganiała ich po polach. Sam również niekiedy przewoził paczki jak jechał z mlekiem, lecz matka prosiła go aby odmówił, gdyż mogą go skontrolować i będzie miał nieprzyjemności.

Z młodszym bratem Teodorem jechali również końmi do Pelplina po dzwony do kościoła Grabowskiego, które Niemcy zabrali do przetopienia. Konie w tym czasie miał ojciec dobre - pochodziły z darów unrowskich. Wóz był na żelaznych kołach, z tym że do przewozu dzwonów musiał być inaczej przygotowany. Miał belki, konstrukcję metalową tak, aby dzwony się podczas jazdy nie przesuwały. Rano już byli przy katedrze pelplińskiej, gdzie było pełno dzwonów, z tym że każdy już miał wyszukane dzwony. Ich dzwony miały nazwę "Julianna" i "Jan". Załadowali je i udali się w drogę powrotną. Nocowali w Kocborowie koło Starogardu u krewnego Niemczyka, który był kowalem w gospodarstwie. Rano ruszyli dalej w drogę. Józef uważa, że ten transport nie był taki łatwy, ale się udało!

W konie z Grabowa jeździł do Gdyni, Starogardu, Tczewa. Były to znaczne odległości. Wspomina, jak w okresie wojny, gdy pracował u obszarnika na majątku, a ojciec był gorzelanym, to beczki z surówką były z Wielkiego Klincza transportowane do Starogardu, lecz z powrotem już nie przychodziły. W tym czasie były duże opady śniegu i obszarnik powiedział, że Józef z Niemcem Lerkiem (który pracował na tym majątku długo, bo do 1942 roku, a później wzięli go wojska; był wyznania ewangelickiego) pojadą po beczki do Starogardu. Na noc pojechali do Kokoszek,i a rano udali się do Starogardu. Tu w monopolu załadowali beczki - każdy po osiem metalowych beczek o pojemności 200 litrów z obręczami i nakrętką metalową na klucz czworokątny z otworami na plombę, którą zakładano jak były pełne. Beczki miały napisy nazwy gorzelni. Powrócili do Kokoszek, gdzie Lerke mówił do Józefa, że da litr surówki z tych beczek. Józef odpowiedział, że on jest młody i jego to nie interesuje, a po za tym ojciec jest gorzelanym i spirytus jest w domu. Beczki te w Kokoszkowach były zdjęte i dokładnie opróżnione i ponownie załadowane na wozy. Tam w Kokoszkach dostali dobrą kolację, a konie obrok. Był to kawał drogi do przejechania wozami, które były bardzo duże. Koła przy nich były dużych rozmiarów tak, że jedna osoba nie była w stanie wsadzić na oś koło - musiały być dwie osoby. W sumie to koło ważyło tyle jak koło traktora. Były przypadki, że do wozu zaprzęgało się cztery konie.

Takim zaprzęgiem powoził Józef do Turzy koło Tczewa, gdy przeprowadzał się polny policjant, który był na tym majątku. Na tym wozie były meble, dzieci, cały dobytek tego policjanta. Powrócił wieczorem tego samego dnia i uważa, że razem to mogło być gdzieś około 160 kilometrów. Jechał do Skarszew, później na Bączek. Jeździł również do młyna. Pamięta, że przed wojną gospodarzył na tak zwanej domenie rządca Polak z Malar koło Pogódek przed Skarszewami. W okupację gospodarzyli tam Niemcy, a on był na majątku w Grabowie, gdzie wziął go Niemiec Hantz Schnee obszarnik. To z jego polecenia jechał do młyna, gdyż zawsze mówił: "Józef, ty najlepiej wiesz kto co ma dostać ten ospa (produkt powstający przy wyrobie mąki ze zboża), ten mąka pszenna. Drudzy to pokiełbaszą, a ty to zrobisz najlepiej". Po przyjeździe do młyna musiał sam znieść zboże z wozu jak i ponosić mąkę. Były to worki bardzo ciężkie i dziwi się Józef, że nie przewrócił się z nimi chodząc po drabinach i wchodząc na wóz. W tym czasie w młynie pracowały same kobiety. Na wóz ładował 50 worków po centnarze (50 kg) i następnie rozwoził po domach. Gdy młyn w Rekownicy był nieczynny kazali mu jechać saniami - tak zwanymi "psami" (sanie dwuczłonowe, na które nakładano skrzynie z wozu) - do Dalmana w Skarszewach. Dziś nie może powiedzieć, czy to był młyn wodny, czy elektryczny. Chyba elektryczny. Józef nie dostał karty prawa poruszania się po godzinie 19ej. Kiedy wracał z tego młyna około godziny 21ej na skrzyżowaniu w Nowej Karczmie na drodze na motocyklach stali esesmani, którzy go zatrzymali: "Halt!" i zażądali "Passierschein" - karty prawa się poruszania po godzinie 19-ej. Odpowiedział, że nie posiada takiej karty. Wtedy jeden z Niemców powiedział, że biorą go do knajpy. Był pewien, że zaczną go tam bić. Wtedy pomyślał, że trzeba spróbować uciec końmi. W tym to czasie miał zaprzęgnięte trzy konie i był pewien, że te pójdą galopem, a Niemcy na motocyklach nie dadzą rady go gonić, bo było dużo śniegu. Konie poszły galopem. Ależ one szły! Niemcy próbowali dogonić go, ale ze względu na śnieg nie dali rady i zaczęli strzelać w jego kierunku. On w tym czasie schował się za worki i był pewien, że przez mąkę pociski nie przejdą. Konie te uratowały go z opresji i dojechał bez dalszych przygód do domu.

Z Niemcami trzeba było uważać nie było żartów. W Szponie był taki Ciesielski Dominik taki sam rocznik co Józef - 1920. Byli razem przyjęci do Komunii. Pracował u Niemca bambra i w niedzielę chciał iść do domu w odwiedziny - mieszkał w Rekownicy na Pustkowiu, jego rodzice mieli wiatrak. Na tym skrzyżowaniu, jak się jedzie na Szpon, stało trzech gestapowców. Gdy Dominik wyszedł z "byszongu", to na ich widok zaczął uciekać. Niemcy wołali: "Halt!" i zaczęli strzelać. Dominik zginął na miejscu.

Sam wybuch II wojny światowej dla Józefa kojarzy się z opuszczeniem wsi Grabowo przez służby mundurowe, gdyż do granicy były tylko 4 kilometry. Ojciec o godzinie 12ej powiedział, że brat i bratowa którzy pracowali na poczcie wyjechali z celnikami samochodami. W sumie zostali tylko rolnicy i pracownicy, którzy pracowali na roli. Brat zaproponował, aby zabrać Niemcowi po parze koni z wozami i za Wisłą będą zarabiać wożąc drzewo. Każdy z nich tak zrobił. Na wozy siadły również inne rodziny i wyjechali za wieś. Tam zobaczyli, że ludzie prowadzą krowy i postanowili zawrócić, aby zabrać choć jedną krowę - a mieli ich trzy. Matka stwierdziła, że muszą mieć mleko na najmłodszej siostry, która miała roczek. Zawrócili do majątku. Spotkał ich właściciel Niemiec Jan Lepszyński (zmienił nazwisko podczas okupacji na Hantz Schnnee), który zwrócił się tymi słowami do ojca: "Ty, stary żołnierz, byłeś na wojnie i uciekasz?! W gorzelni są dobre piwnice i mogłeś do piwnicy się schronić". Ojciec odpowiedział, że nie wiadomo co by ci hitlerowcy zrobili. Józef przypomina sobie, że tydzień przed wybuchem wojny, jak ojciec stał na podwórku, to przybyła drużyna kawalerzystów w polskich mundurach. W dłoniach mieli szable i pytali się, czy Niemców nie widać. Ojciec mówił później, że to byli Niemcy przebrani w polskie mundury, gdyż ich później widział w niemieckich mundurach. W tym czasie pamięta polską obronę narodową, która miała karabiny. Poruszali się na rowerach.

Na jego brata Niemcy też pilnowali i by go zabili, gdyż brat w szkole pobił niemieckiego chłopaka, a o tym to dobrze pamiętali. Berger majster przyszedł do ojca i ojciec okazał mu niemieckie dokumenty z wojny, gdyż był żołnierzem 175 pułk piechoty w Grudziądzu i walczył przez cztery lata na froncie - dwa lata w Rosji i dwa lata we Francji. W Rosji odniósł rany i był przetransportowany do szpitala wojskowego w Gniewie, gdzie przebywał około pół roku. Po wyleczeniu, skierowany na front w Francji, z pola ognia ewakuował niemieckiego oficera, obszarnika ze Śląska, i ten chciał go wynagrodzić, lecz nie przyjął jego propozycji. W wojsku polskim był żołnierzem 55 pułku piechoty w Toruniu.

W czasie okupacji każdy kto skończył 14 lat musiał iść do roboty. U jego wujka Franciszka Drywy w Pogódkach ukrywały się osoby i mama się go zapytała, czy nie pojechałby im zawieźć bieliznę. Wyraził zgodę. Worek z rzeczami przymocował do bagażnika i pojechał do Pogódek. W Nowej Karczmie został zatrzymany przez patrol policji. Pytali go co wiezie w worku. Odpowiedział, że stare skarpety. Kazali mu wysypać z worka. Zaczął go odpinać, rozwiązał go i gdy chciał wysypać zawartość worka, jeden z policjantów powiedział: "Po co mu każesz wysypywać te stare lumpy rano w niedziele i będzie je musiał zbierać?" Kazał mu zawiązać worek. Do Pogódek dojechał bez przeszkód. Jak u ciotki wysypał zawartość worka, to oprócz bielizny w tym skarpet wyleciały cztery pistolety. Na ich widok się spocił. Ciotka spytała się: "Co ty?". Powiedział jej, że w Nowej Karczmie kontrolowali go policjanci i miał wysypać zawartość worka, lecz jeden z policjantów powstrzymał go. Gdyby wysypał, to by tu nie był. O tym fakcie dowiedzieli się sąsiedzi po wojnie i to się "nie liczyło". Do mamy powiedział, aby nie ufała koleżankom, bo można stracić życie. Jak chcą, to niech same sobie wożą. Brat i kuzyn uciekli. Józef musiał pozostać, gdyż obawiał się że, mogą matkę i ojca zabić.

Józef pamięta, jak brał udział w polowaniach. Przed wojną niemiecki obszarnik Jan Lepszyński z Grabowa, jak wrócił ze szkoły pytał się go, czy pójdzie z nim na polowanie. Oczywiście nie odmówił. Pamięta, że Niemiec dał mu siatkę do zabitych kuropatw, gdzie mieściło się około 20 sztuk. Chodzili po polach, gdzie rosły ziemniaki, buraki i brukiew. Niemiec miał dwa psy, które okładały pola, z tym że jak natrafiły na kuropatwy, to robiły stójkę. Dopiero na komendę "naprzód" wyciskały kuropatwy, które wzbijały się w powietrze. Obszarnik strzelał śrutem celnie - spadało po cztery, pięć i nawet sześć kuropatw. Józef nie podnosił wszystkich kuropatw. Pamiętał gdzie upadły pod drzewem i po nie przychodził wieczorem, dlatego też rodzina znała smak kuropatw. Pamięta również polowania takie główne - na zające, które odbywało się zawsze 16 grudnia - w dniu urodzin żony obszarnika Lepszyńskiego i przyjeżdżało około 40 myśliwych. W tym byli właściciele ziemscy z Będomina i Lubania i oni przybywali pojazdami konnymi przystosowanymi do przewozu myśliwych. Na jednym z polowań, gdzie powoził końmi, to padły: 2 dziki, 160 zajęcy i 20 lisów. Obszarnik Lepszyński był zawsze królem polowania. Większość myśliwych posiadała drylingi. Naganiacze byli rozwożeni wozami, gdzie cztery konie ciągnęły jeden wóz. Myśliwi poruszali się wozami lżejszymi, gdzie ciągnęły dwa konie i na tym wozie siedziało w sumie tylko pięciu myśliwych plus woźnica. W takim polowaniu brało udział około 250 naganiaczy, którzy posiadali kołatki do wypłaszania zwierzyny. Na koniec polowania w dworze odbywał się bal. Właściciel Grabowa Lepszyński jeździł na polowania do nadleśniczego do Tucholi, który był szwagrem księdza Tynki z Grabowa, który nie cierpiał hitlerowców.

Dalsze wspomnienia Józefa w innej gawędzie być może uda mi się uzyskać zdjęcia z tamtego okresu.

Skórcz dnia 19.10.2013rok Antoni

Powrót do góry


28 września 2013 roku - Spotkanie Kół Łowieckich i Msza Św. Hubertusowska w Rajkowach

   Kliknij i obejrzyj 21 zdjęć

W dniu 28 września br. delegacja naszego koła udała się do starej wsi kociewskiej Rajkowy w gminie Pelplin, aby wziąć udział w spotkaniu myśliwskim. Zaproszenie na tę imprezę otrzymałem od kolegi Zdzisława Kamienieckiego, którego działalność opisałem w gawędzie "O hodowli kociewskich kuropatw" oraz w oparciu o Komunikat nr 9/ Komisji Kultury Łowieckiej przy ORŁ w Gdańsku, Koła Łowieckiego Szarak Tczew i w w/w. W sumie na tą imprezę z naszego KŁ Łoś w Skórczu pojechało pięciu kolegów. Poczet sztandarowy w składzie: Daniel Dworakowski, Sławomir Kukliński i Wiesław Jabłonka oraz nas dwóch, to jest Zygmunt Kukliński i ja. W sumie zebranie naszej piątki przebiegało bez zakłóceń. Co prawda Wiesiu nie był pewny, czy Antoni o nim będzie pamiętać, bo co prawda ostatni był zabierany do samochodu, lecz jechał z nami.

Trasę z Kierwałdu do Rajków przejechaliśmy dość szybko. Wiesiu zapewniał nas, że wie w którym miejscu znajduje się kościół. Po dojechaniu zatrzymujemy się na przykościelnym parkingu. Poczet sztandarowy rozwija sztandar. Ja w tym czasie witam się z łowczym koła Szarak kolegą Janem Mazurowskim. Dziękuję mu za zaproszenie. Jasiu kwituje to z uśmiechem, że "przecież Antoni zawsze mówiłeś o integracji kół kociewskich". Jeszcze uściski dłoni z prezesem Mariuszem Nagórskim, z innymi kolegami i udajemy się do świątyni. Kościół znajduje się na małym wzniesieniu. Okala go cmentarz. Przed kościołem ustawiają się poczty sztandarowe: gospodarza uroczystości KŁ Szarak z Tczewa, Knieja z Tczewa oraz Łoś ze Skórcza. Bez swych sztandarów uczestniczą członkowie kół: Kociewie z Rudna, Głuszec z Kartuz , Kormoran z Gdyni i Lis z Czerska. Wchodzę z innymi uczestnikami do kościoła. Jest to gotycki kościół pw. Św. Bartłomieja zbudowany w XIV wieku, przebudowany w XVII wieku, w obecnym kształcie od 1721 roku. Piękne barokowe wnętrze kościoła robi na mnie wrażenie. Punktualnie o godzinie 17ej rozpoczyna się msza święta hubertusowska, którą celebruje miejscowy proboszcz ks. kanonik Jerzy Kryger. Miłym akcentem jest wprowadzenie sztandarów do świątyni przez celebranta uroczystości. Oprawę muzyczną zapewnia pani organista Stefania Wilczewska i rodzinny zespół muzyczny Kroskowskich z Kościerzyny - senior Kazimierz z synem Karolem. Włączam dyktafon, chcę utrwalić na nośniku nabożeństwo. Gospodarz uroczystości kolega Zdzisław Kamieniecki wita uczestników mszy świętej, w tym członka Naczelnej Komisji Łowieckiej Kazimierza Kroskowskiego, przewodniczącego Komisji Kultury Łowieckiej przy ORŁ w Gdańsku Ryszarda Mazurowskiego, przedstawiciela Urzędu Marszałkowskiego Michała Laska, poczty sztandarowe i wszystkich uczestników mszy świętej. Podkreśla, że spotykamy się w innych okolicznościach, gdyż często jesteśmy widziani podczas polowań, budowy urządzeń łowieckich, a dziś uroczyście w mundurach myśliwskich towarzyszą nam sztandary kół łowieckich, jak i muzyka myśliwska. Chcemy podczas tej mszy świętej podziękować Bogu za pomyślną 10-letnią hodowlę kuropatwy, którą prowadzi ZO PZŁ w Gdańsku z KŁ Szarak Tczew. W tym starym kościele pięknie brzmią organy, migoczą płomieni świec ołtarzowych, pachnie kadzidło i rozlegają się głosy najmłodszych uczestników mszy świętej, dla których to przebieg mszy jest odbierany jako zdarzenie się z czymś innym. Przecież oni też chwalą Boga, jak to mówi mój znajomy proboszcz, tylko inaczej- swym szczebiotem. Ten maluch siedzący obok nas zwrócił uwagę na muzykę w wykonaniu zespołu Żurawie z Kościerzyny. Rozpoczyna się liturgia słowa. Pierwsze czytanie przypadło koledze Ignacemu Stawickiemu. Dziś XXVI niedziela zwykła i celebrant odczytuje słowa ewangelii wg św. Łukasza 16, 19-31. Podczas kazania ksiądz wskazuje, że my myśliwi i leśnicy mamy możność przebywania w najpiękniejszej świątyni stworzonej przez Boga, jaką są polskie lasy. Drzewa w tych lasach, ptaki i zwierzęta są kapłanami w tej świątyni. "Wy myśliwi i leśnicy gwarantujecie trwały i zrównoważony rozwój przyrody jakim są lasy. Dziś w liturgii wspominamy św. Huberta - patrona myśliwych i cieszę się, że mogę dziś w tej świątyni sprawować tą mszę świętą w intencji myśliwych. Przeciwieństwem myśliwego jest kłusownik, który nie przestrzega etyki łowieckiej. Myśliwy zaś, to ten, który jest zatroskany o zwierzynę gdy są duże mrozy i duże opady śniegu, aby zwierzyna przeżyła ten trudny okres. Bo przecież jesteście odpowiedzialni za zwierzęta i ptaki przed Bogiem. Cieszcie się z waszego hobby i przynależności do kół łowieckich. Będzie to prawdziwa nobilitacja, którą swym postępowaniem i życiem będziecie potwierdzać. Niech wasz patron zawsze ma was w opiece i z polowań wracajcie cali i zdrowi - tego z całego serca życzę. Dzielcie się z bliźnimi pozyskaną zwierzyną zgodnie ze słowami dzisiejszej ewangelii". Prośby do Chrystusa, w tym za zmarłych myśliwych, odczytał kolega Ignacy. Dary do ołtarza poniosło dwóch myśliwych: Jan Mazurowski i Leszek Meler. Wzruszający widok był, jak sztandary salutowały podczas podnoszenia i ofiarowania. W trakcie mszy pięknie brzmiały dźwięki gitary i śpiew Barki w wykonaniu kolegi Zbigniewa Formeli. Kolega Ignacy odczytał modlitwę do św. Huberta. Proboszcz stwierdził, że pierwszy raz w tym kościele odbyła się msza z udziałem gitary i oprawy muzycznej myśliwskiej. Szczególne słowa podziękowania skierował do swego parafianina kolegi Zdzisława Kamienieckiego za zorganizowanie takiej uroczystości. Podziękował pocztom sztandarowym i wszystkim uczestnikom tej mszy. Dziękował za dar ołtarza złożony przez myśliwych. W imieniu Zdzisława Kamienieckiego zaprosił wszystkich na biesiadę do szkoły. Kolega Ryszard Mazurowski podziękował kanonikowi za misterium mszy świętej i możliwość spotkania się w świątyni, za słowa skierowane do nas myśliwych i osób nie związanych z łowiectwem, odzwierciedlające znaczenie polskiego myśliwego w przyrodzie ojczystej. Wręczył książkę "Myśliwskim tropem…"' wydaną przez Koło Łowieckie Szarak w Tczewie z okazji 65 - lecia tegoż koła. Jest to praca zbiorowa pod redakcją Józefa M. Ziółkowskiego. Proboszcz podkreślił, że w 47ym roku kapłaństwa dopiero pierwszy raz odprawił mszę w intencji myśliwych i leśników. Podkreślił, że drewno ma wielkie znaczenie w gospodarce i jeśli by z kościoła wynieść wszystko, co drewniane, to by pozostały same mury. Ołtarze barokowe, rokokowa ambona, sufit wykonany z drewna w 1701 roku, gdzie zakup desek do jego wykonania wsparli rodacy z Chicago… Widać dobrze szerokość strugów. gdyż deski te były heblowane ręcznie przez stolarzy. Cenny materiał - drewno - to dar Boży. Boże błogosławieństwo kończy uroczystą mszę hubertusowską w 90-lecie powstania PZŁ. Na koniec jeszcze muzyka myśliwska i końcowy akord w wykonaniu Zbyszka Formeli - wykonanie Czarnej Madonny przy akompaniamencie gitary. Po wyjściu z kościoła jeden z mężczyzn zapytał się mnie skąd był trzeci sztandar. Odpowiedziałem z dumą: "To Łoś - ze Skórcza!" Po spakowaniu sztandaru udajemy się samochodem do szkoły na biesiadę. Koledzy świetnie przygotowali stoły do biesiady , ustawili je w kształcie podkowy. Siedzieliśmy blisko młodzieżowej orkiestry dętej z Łapalic koło Kartuz, która koncertowała dzięki koledze Józefowi Cybuli. Jej pierwszy utwór to pieśń "Witaj Polsko". Wielkie słowa uznania dla orkiestry i pana dyrygenta. Po występie orkiestry dętej był występ orkiestry Żurawie - Kazimierz i Karol Krosowski muzyka i sygnały myśliwskie. Muzykowanie śpiewem przy akompaniamencie gitary zakończył Zbyszek Formela. Wszystkie występy uczestników zostały nagrodzone oklaskami. Wszelkie serwowane posiłki były bardzo smaczne, nie mówię o głównym daniu jakim był pieczony dzik. Miałem możność siedzieć obok proboszcza kanonika. Wspaniały człowiek. Był zadowolony z odprawionej mszy, kontaktu z myśliwymi. Każdy z nas: Zygmunt, Wiesiu, Daniel, Sławek, jak i ja byliśmy pod wrażeniem organizacji tej uroczystości. Koledzy z Szaraka pokazali, jak można zrobić taką fetę. Jak widać wiek 65 lat - to doświadczenie.

Szczególne słowa uznania kieruję do kolegi Zdzisława Kamienieckiego za jego wkład w rozwój hodowli kociewskiej kuropatwy. Dzięki Tobie nie tylko myśliwi, ale i inni miłośnicy przyrody mogą zobaczyć bytującą na polach kuropatwę.

Wykonałem kilka zdjęć jak i kolega Zdzisław Kamieniecki przesłał mi również zdjęcia. Warto zobaczyć.

Antoni

Powrót do góry


19 września 2013 roku - Wybuch II Wojny światowej według relacji pana Jana Włocha z Osiecznej.

Materiał do tej gawędy nagrałem 15 grudnia 2012 roku w mieszkaniu seniorów państwa Włoch. W tym dniu miałem zamiar porozmawiać o dawnych czasach z panem Kostkiem z Smolnik, lecz z uwagi na jego chorobę udałem się do Osiecznej, gdzie przedtem poprosiłem Grzesia Sławnego aby ustalił czy zostanę przyjęty przez pana Jana. Nie czekałem na wynik, lecz jechałem. Będąc w Ocyplu otrzymałem telefoniczne potwierdzenie od Grzesia, że będę mógł porozmawiać.

Jak zwykle przed wjazdem do wsi trzeba przejechać mostem, gdyż płynie rzeczka Prusina. Co prawda źle zajechałem, gdyż do syna, lecz po małej poprawce znalazłem się tam gdzie trzeba. Przy kawie i słodyczach popłynęły wspomnienia.

Pan Jan we wrześniu 1939 roku miał jedenaście lat. Pamięta doskonale te czasy. Ojciec przed wojną pracował na poczcie w Śliwicach jako listonosz. W nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 roku miał dyżur na poczcie. Nad ranem rozdzwoniły się telefony i kazano mu zbudzić naczelnika poczty i przekazać hasło "zieloni zmobilizowani". Ojciec niezwłocznie obudził naczelnika, któremu przekazał treść hasła. Naczelnik po przyjściu do urzędu wydał mu następujące polecenie: "Panie Włoch proszę rozbić skrzynkę". Po rozbiciu skrzynki naczelnik na podstawie będących w niej dokumentów stwierdził, że jest wojna. Ojciec po przybyciu rano do domu powiedział do żony: "Musimy się ewakuować, gdyż jest takie polecenie". W sumie pan Jan twierdzi, że wszystko było przygotowane na taką okoliczność. Ojciec przygotował wóz drabniasty na który załadowano pierzyny, chleb który matka zbierała z całej wsi, karmę dla konia i cała rodzina - to jest siedmioro rodzeństwa i rodzice - udali się w kierunku Śliwic. Przed pocztą stały pozostałe wozy konne, na których siedziały rodzinny innych pracowników. Było to około południa. Kierownikiem tej wyprawy został jego ojciec, który w okresie I wojny światowej był sanitariuszem w wojsku. Kolumna ta składała się z pięciu wozów konnych i było ich razem 20 osób, głównie kobiety i dzieci. Miał wyznaczoną marszrutę Śliwice - Bydgoszcz - Lubień za Toruniem (z mych ustaleń wynika, że był to Lubień Kujawski za Włocławkiem, majątek Świerna). Pierwszy postój był w wsi Lniano. Spali na sianie. 2 września pojechali dalej. Pamięta doskonale, że przejeżdżając przez Fordon widział, jak palił się jakiś zakład lub fabryka. Widać było rozbite wozy, zabite konie. Ten widok wstrząsnął młodym Janem. Nieraz przed oczyma przesuwa się ten widok. Samoloty niemieckie ostrzeliwały drogę, którą się poruszali z innymi uciekinierami. W połowie drogi za Bydgoszczą schowali się w polu kukurydzy i pomiędzy stogami. Po pewnej chwili ludzie zaczęli krzyczeć: "Anglicy jadą!" Ojciec po pewnej chwili powiedział, że to nie Anglicy a Niemcy jadą na motorach z przyczepkami. Po dojechaniu do nich kazali wszystkim podnieść ręce do góry. Ojciec w tym czasie był za drzewem i zrzucił na ziemię zieloną kurtkę oraz pistolet który posiadał jako jedyna osoba. Pan Włoch wspomina, że listonosze mieli zielone mundury tak jak wojsko. Na jednym z postojów za Bydgoszczą ojciec kupił konia od rolnika, który obawiał się, że Niemcy będą zabierać konie. Rolnik ten również uciekał jak inne osoby, a mieszkał za Bydgoszczą. Ojciec zapłacił mu połowę sumy, a drugą część miał zapłacić jak sprzeda swojego konia. Taką transakcję zaproponował ten rolnik. Nikt wtedy nie przypuszczał, że Niemcy odbiorą tego konia. Ruszyli dalej. W końcu dojechali do tego majątku Świerna - celu ucieczki. W tym czasie majątkiem tym zarządzała dziedziczka. Zapasy jedzenia się wyczerpały, brakowało chleba. Pewnego dnia ponownie wszyscy się uradowali, że Anglicy maszerują. Dopiero ojciec wyjaśnił, że nie są to Anglicy a niemieckie wojsko, które maszeruje na Kutno. W tym czasie było słyszeć huk pocisków tak, że ziemia chwilami się trzęsła. Ojciec postanowił wracać z wszystkimi do domu. W trakcie powrotu zatrzymywali się na wypoczynek. Przypomina sobie fakt, jak pomiędzy wozami przechodził patrol niemieckich żołnierzy, którzy zatrzymali się przy ich wozie i jeden z żołnierzy zapytał się matki: "Gdzie jedziecie?" Matka powiedziała po niemiecku, że do Osiecznej. Żołnierz ten odpowiedział, że był w tej wsi, gdzie płynie mała rzeczka i spał tam podczas postoju. Żołnierz ten powiedział "Jeśli nie macie nic na sumieniu, to możecie spokojnie wracać, a jeśli macie coś na sumieniu, to możecie tu sobie kopać grób". Pan Jan twierdzi, że podczas ich powrotu wojsko niemieckie nie było przychylne Polakom. W dniu 18 września 1939 roku powrócili do swej wsi Osieczna z wojennej tułaczki. W trakcie ewakuacji zmarło jedno dziecko, które zachorowało podczas przejazdu i nie można było uzyskać pomocy lekarskiej. Ojciec po kilku dniach udał się na pocztę do Śliwic, lecz tam już byli Niemcy i nie było dla niego pracy. Podczas pobytu w Śliwicach spotkał polskiego Niemca, który powiedział: "To, co pan kiedyś wypił, to ja teraz za pana wypiłem". Ojciec w pierwszej chwili nie mógł się zorientować o co chodzi temu Niemcowi. Dopiero po chwili przypomniał sobie, jak ten Niemiec przyszedł przed wojną na pocztę i prosił o połączenie go z księdzem ewangelikiem z Osia, gdyż zmarło mu dziecko i chciał ustalić pogrzeb. Ojciec w tym czasie rozmawiał z nim w języku niemieckim, aż naczelnik poczty zwrócił ojcu uwagę: "Panie Włoch, tu jest polski urząd i tu się mówi po polsku". Niemcy podejrzewali Włocha, że uciekł z kasą pocztową i przyjęli jego wyjaśnienia, że ewakuował się z rodzinami, gdyż takie otrzymał polecenie. Po pewnym czasie do nich przyszedł Niemiec zza Czerska, który stwierdził, że Włoch ma jego konia i nie pomogły tłumaczenia, że konia tego kupił od gospodarza Polaka spod Bydgoszczy. Niemiec chciał bić ojca batem. Nastał czas okupacji. Wszystkie psy - duże jak i małe - zostały zabite. Wieczorem z plebani został zabrany przez Niemców ksiądz Franciszek Czapliński. Niemcy po niego przyjechali samochodem. Od tej chwili kościół był zamknięty aż do czasu wyzwolenia.

W tej gawędzie pokazuję obraz tamtego czasu. Nie udało mi się ustalić przy pomocy Internetu, czy coś zostało z dworu Świerna, jak również dokładnej trasy ewakuacji. Czas jaki minął od tych wydarzeń zrobił swoje. Dziękuje panu Janowi Włochowi, że chciał się podzielić tym, co zapamiętał. O innych jego przeżyciach w innej gawędzie.

Załączam do tej gawędy teraźniejsze mapy samochodowe w celu przybliżenia marszruty, jaką mieli do pokonania ewakuowani członkowie rodzin pracowników poczty w Śliwicach.

Skórcz dnia 19.09.2013 rok Antoni
Kliknij miniaturkę i obejrzyj 4 mapki


Hipotetyczna trasa tułaczki

Powrót do góry


14 września 2013 roku - Wybuch II Wojny światowej oczyma mieszkańców Smolnik.

Wieś Smolniki leży przy jeziorze o tej samej nazwie, przy drodze Wda-Osiek, dochodzi do drogi Skórcz-Osie-Śliwice (w chwili obecnej droga asfaltowa). Droga Wda-Osiek nadal jest drogą leśną, obecnie nosi ślady wyrównania równiarką i tym samym w wielu miejscach wygląda jak suche koryto rzeczki. Drogę tę pamiętam doskonale z czasów dzieciństwa. Była po prostu wyprofilowana i miała być może tylko jedno piaszczyste miejsce - na wysokości Śmierducha. Drogą to można było dojechać do wsi Lubichowo, z tym że od Wdy biegła polami. Dziś nierozłącznie towarzyszyć będzie nam tu las - po prostu część gruntów uprawnych zalesiono. Ta droga miała znaczenie strategiczne w okresie września 1939 roku, nie wykluczając końca sierpnia 1939 roku. Wjeżdżając do wsi Smolniki od strony Wdy po lewej stronie znajduje się krzyż, pierwsze zabudowania po prawej stronie - Jabłońskich, po lewej Antoniego Englera, za nim Wycinki, po prawej Grabana, za nim Tomaszewskich, po lewej stronie Steli, za Stellą na górce Wardyna, przy drodze od strony Studzienic Witkowskiego, Anastazego Cherka, Englera, po prawej stronie Grabana leśniczego i po lewej stronie drewniany budynek zamieszkały przez Rocławskich i Maksa Cherka. W dole przy jeziorze stodoła Maksa Cherka. Za jeziorem od strony Wierzbin budynek Czarneckiego. Ze Smolnik prowadziły dwie drogi: do Ziemnianka przy polach i przez las. W Ziemnianku po lewej stronie znajduje się krzyż z chorągiewką, po lewej stronie dom Urmanina, w lewo do Warembiera i Grabana Kostka. Za Urmaninem po lewej stronie mieściła się szkoła, po prawej stronie budynek Nagórskich, następnie Grabanów. W lewo drogą przy szkole - dom gdzie mieszkały dwie rodziny: Alfons Grabana i Bukowskiego. Po lewej stronie Lis, za Lisem po lewej stronie Noga Walery, za nim Godlewski Teodor, po prawej stronie Zaremba Jan, Guss Wincenty i po lewej stronie Klin. Od szkoły w kierunku Skrzyni po lewej stronie Dubiela Stanisław, po prawej stronie Noga Władysław, za nim pod rzeką Noga Jan, za strugą po lewej stronie Noga Maks. Tak było w latach 1955. A dziś rodowitych mieszkańców jest kilku. Po prostu ta wieś się stała enklawą wypoczynku. Pobudowano mnóstwo domów wypoczynkowych. Niektóre stare budynki i pomieszczenia gospodarcze rozebrano i tak w sumie to nie jest to ta wieś sprzed lat, a szkoda.

Powracając do okresu wybuchu II wojny światowej należy przyjąć, że życie w tej wsi przebiegało normalnie, gdyż z relacji ich mieszkańców wynika, że poza jednym przypadkiem ostrzelania z samolotu niemieckiego ludzi podczas omłotu zboża dniu 1 września w stodole Orłowskiego (w latach mej młodości mieszkał tam Bolesław Wardyn) ta wieś nie doznała strat. W czasie tego ostrzelania ranę odniósł Nagórski. W tym czasie inny mieszkaniec - Maks Cherek walczył z Niemcami. Odniósł rany ręki i powrócił do Smolnik jako ranny żołnierz. Dziś powracają wspomnienia. Pan Maks był specjalistą w zakresie zrywki drewna i jego wywozu. Jego koń był zawsze w bardzo dobrej kondycji - Maks dbał po prostu o zwierzęta. Miło się z nim gawędziło, był stale w ruchu. Po ciężkiej pracy miał czas siąść do łodzi i wybrać ryby z żaków. Pomagał rybaczyć Rynkiewiczowi z Osieka. Dziś mam w pamięci jego sylwetkę właśnie na łodzi, którą odpychał kijem. Poruszał się szybko. Na wodzie spokojnie wybierał ryby, a małe sztuki wrzucał z powrotem do wody. Należał do tych rolników, którzy pierwsi zaczynali żniwa, sianokosy i wykopki.

W trakcie jazdy samochodem na trasie Wda-Skórcz dowiedziałem się od pani Hanny Bonna ze Skórcza, że jest w posiadaniu wspomnień swej ciotki siostry Augustyny, która wspomina okres wojny, okupacji jak i wyzwolenia. Te wspomnienia mi udostępniła. Przeczytałem je z wielkim zainteresowaniem. Choćby tę o Jej ojcu Antonim Englerze zatytułowaną "Nasz Ojciec". Pozwolę sobie zacytować fragment:

"Wojna 1939 r. Dużo mówiono o wojnie, że będzie wojna. Ale już na tydzień przed wojną krążyły straszne wieści, że lada dzień wybuchnie wojna. Tak Mama w czasie wojny chciała mieć wszystkich koło siebie i prędko wysłała telegram do Reni, by natychmiast wracała do domu. Pierwszego września wybuchła wojna, a Reni w domu brakowało. Ja byłam wtenczas w Skórczu u Cioci, ale zaraz rano gdy wojna wybuchła spakowaliśmy co najważniejsze na wózek i po południu wyjechaliśmy z Ciocią i Dziadkiem do Smolnik. Wujek został pilnować jeszcze domu, dopiero wieczorem przyjechał rowerem. Po drodze stale towarzyszyły nam samoloty i strzelały, ale jakoś cało dojechaliśmy do Smolnik. Tu ludzie też się pakują i chcą gdzieś uciekać. To złodzieje narobili między ludźmi popłochu by uciekali, a oni będą mogli swobodnie grabić. U Orłowskich młócili maszyną i z samolotów zaczęli strzelać i Nagórski został poraniony. Wtedy ludzie jeszcze więcej nabrali ochoty by uciekać .Tata od samego początku powiedział, że my nie mamy gdzie uciekać. Jeżeli na taką wioskę będą strzelać, to cóż dopiero tam, gdzie wszyscy zmierzają, bo i nie było gdzie uciekać. Tata powiedział 'Siedźmy spokojnie i nigdzie nie jedźmy, zrobimy tylko schron w lesie i w razie strzelania tam się schowamy'. Tata był praktyczny. Wiedział, że w niebezpieczeństwie złodzieje najwięcej korzystają, więc blisko domu wykopał schron, by z lasu mógł obserwować, co w domu się dzieje. I tak wszyscy z wioski naokoło pokopali sobie jamy. Mimo wszystko ludzie z wszystkich stron uciekają, jadą wozami, rowerami i pieszo, a wszystko w jednym kierunku - do Świecia. Taty brat nie miał spokoju i przychodzi do Ojca, że musimy uciekać, ale on nie miał żadnego pojazdu. Namówił Ojca, by zaprzęgał krowy do wozu i oni razem ze swoimi tobołkami do nas się przyłączą. Tata myślał rozsądnie i był całkiem spokojny, ale gdy wszyscy razem i kobiety także zaczęły nalegać, to nie mógł już się oprzeć. My dzieci wierzyłyśmy słowom Ojca, bo wiedziałyśmy, że w tych rzeczach jest praktyczny, gdyż był na wojnie i dziesięć razy pomyśli niżeli coś zrobił. Ale jak tu utrzyma tyle ludzi rozgorączkowanych i to w takim popłochu, przecież nie usiedzą spokojnie, muszą coś robić. Czy jest sens, czy nie muszą gdzieś uciekać. Na razie jasny dzień trzeba siedzieć w ukryciu, bo samoloty całymi chmurami latają i co zobaczą, to strzelają. Gdy słyszymy warkot samolotów prędko uciekamy do lasu, a gdy cichnie z powrotem do domu. Wisia miała wtenczas dopiero niecały roczek, więc Agnieszka opiekowała się nią jako najstarsza i przed tymi samolotami tak z nią uciekała raz do lasu, raz do domu, a tu z góry stale strzelanie. Już się ściemniało i przyjechał Wuj ze Skórcza i mówi, że wszyscy uciekają w stronę Świecia, więc trzeba też uciekać. Znowuż Tata był w kłopocie, a wuj Jan pomógł, że tak trzeba - jak najprędzej wyjeżdżać. A Tata mówi 'Gdzie my w te krowy zajedziemy?' Odpowiadają 'Tam, gdzie wszyscy. Chcąc nie chcąc, nie mając poparcia od nikogo, musiał się pakować. Powoli układał na wóz najkonieczniejsze rzeczy, ale gdy się to obserwowało, to robił to tak bez przekonania i z wielką niechęcią, toteż robota nie szła. Za to wuj Jan prędko naładował swoich rzeczy. Tata nie wiedział co pakować, przecież gromadę dzieci trzeba było usadzić na wozie. Wtedy wuj ze Skórcza powiedział 'Poczekajcie, ja najpierw pojadę rowerem zobaczyć co tam się dzieje i w którą stronę się udać'. Pojechał i wrócił późno w nocy, ale na pociechę naszemu Tacie. Opowiedział, że wszystkie szosy przeładowane cywilami i razem z wojskiem to wszystko się miesza. Wojsko nie może uciekać, gdyż wszystkie szosy są zatarasowane ludźmi. Wszyscy uciekali jak kto mógł: wozami, wózkami, rowerami i pieszo, a gdzie niegdzie i auta. Krew lała się tam obficie, gdyż samoloty obniżyły się nad tym tłumem i siekały niemiłosiernie wojsko razem z ludźmi. Tata zadowolony, że nie musi opuszczać swego domu. Niedługo to wszystko trwało i uciszyło się zupełnie, a za tydzień zobaczyliśmy pierwsze niemieckie wojsko."


Koniec cytowanych wspomnień autorka używa dużych liter gdy dotyczy do określenia członków rodziny. Z relacji pana Antoniego Englera (imię takie same jak ojca) wynika, że pierwsi żołnierze niemieccy którzy pojawili się we wsi, byli na koniach i było polecenie wystawienia wody dla maszerującej piechoty niemieckiej.

Wykonałem kilka zdjęć wsi Smolniki i miejsca, gdzie doszło do ostrzelania ludzi podczas omłotów u Orłowskiego - to zdjęcie gdzie na ujęciu widać rosnący świerk.

Tekst zacytowany w gawędzie został autoryzowany przez Panię Anitę córkę Pani Hanny Bonna, która udostępniła mi wspomnienia "Nasz Ojciec". Składam podziękowania Pani Hannie za udostępnienie tych wspomnień.

Przy kawie w Smolnikach rozmawiałem z siostrą Augustyną i Panią Małgorzatą oraz Panem Antonim na temat okupacji i wyzwolenia ale o tym w następnej gawędzie.

Skórcz dnia 11.09.2013 rok Antoni
Kliknij miniaturkę i obejrzyj 13 zdjęć

Powrót do góry


30 sierpnia 2013 roku - Wspomnienia Bolesława Markowskiego z pierwszych dni wojny w rodzinnej wsi Wda

Dla nas, roczników powojennych, wydarzenia tych lat nie są nam obce. Przecież każdy z nas uczył się historii, a w tym szczególnie okresu wybuchu II wojny światowej. Szkoda tylko, że nie bezpośrednio z relacji uczestników tych walk, ale najczęściej czytając książki osób, które walczyły w tym czasie z niemieckim najeźdźcą.

Świadkiem tych wydarzeń jest pan Bolesław, z którym spędziłem czas na wspomnieniach z tych lat, jak również odwiedzinach miejsc związanych z tamym czasem. Towarzyszył nam jego siostrzeniec - leśniczy Zenon Alfut z Zajączka. W poprzednich gawędach wspominałem jakim chłopakiem był Bolesław - pełnym werwy i energii. Jest młodszy o cztery lata od Kostka ze Smolnik. Mieszkał przy szkole we wsi Wda, przy rozwidleniu dróg (od strony Lubichowa drogi dochodzącej do szosy Ocypel- Skórcz, drogi do Smolnik i drogi do Wdeckiego Młyna).

Bolesław pamięta mobilizację. Było to pod koniec sierpnia 1939 roku. Brat ojca - Jan otrzymał kartę powołania do jednostki w Grudziądzu. Wujek Jan był wojskowym z krwi i kości. Miał odznakę wzorowego strzelca, prowadził szkolenia strzeleckie z młodzieżą w ramach przysposobienia wojskowego w Lubichowie. Z tą wiadomością wysłali Bolesława do dziadka Stefana, który był na rybach na rzece za Alfonsem Landowskim, na tak zwanym ,,Sowim''. Dziadek na tą wieść zwinął wędkę i szachem (kij leszczynowy lub sosnowy) uderzył kilka razy o wodę mówiąc: "Jeden zginął w pierwszej wojnie światowej, a nie wiadomo co będzie z nim". Ciężka artyleria wojska polskiego stacjonowała we Wdzie za Landowskim. Do każdego działa było osiem koni. Dział było sześć. Koła miały żelazne, bardzo szerokie. Pan Bolesław pokazywał ręką - gdzieś około 30 cm. Kancelaria tej artylerii mieściła się w domu Rocławskiego, gdzie dziś mieszka pan Kośmiński. Żołnierze ci kwaterowali w lesie Landowskiego z całym sprzętem i końmi. W czasie wolnym kąpali się w rzece nago. A w Ocyplu był polski generał. Przed wybuchem wojny szereg osób zaczęło uciekać ze Starogardu w kierunku Osia, lecz babka Józefa stwierdziła, że nie ma gdzie uciekać i trzeba zostać w domu. Polscy saperzy szpręgnęli (wysadzili) duży most i mały most we Wdzie, jak również mosty we Wdeckim Młynie. Most we Wdeckim Młynie był szpręgowany od strony zajazdu przy młynie. Tartak znajdował się pomiędzy rzekami. Na wskutek wybuchów utworzyło się nowe koryto rzeki i most się przechylił w stronę Smolnik. Śluza, gdzie wspólnie z synami Rocławskiego łapał rękoma kiełbie i inne ryby do jedzenia, została zawalona. W tym okresie na rzece we Wdeckim Młynie były dwie węgornie. Pierwsza - większa - przy śluzie, a druga - mniejsza - przy Talaścę.

Sierpień jak i wrzesień były miesiącami bardzo ciepłymi w tym czasie. Bolesław wspomina, że żołnierze owinięci w koce spali na boisku przy szkole. Z całą pewnością stwierdza, że żołnierze z Ocypla, Lubichowa i Wdy maszerowali przez Wdę w kierunku Smolnik na Osie. Pamięta, jak kobiety wynosiły żołnierzom wodę do picia. Część żołnierzy mówiła, że przyszli bronić szwabów - tak mówili na mieszkańców. Na pewno byli to żołnierze z Polesia, którzy służyli w wojsku polskim. Bolesława teściowej szwagier - Józef Glaza z Osiecznej w tym czasie służył na placówce w Konarzynach, gdzie była granica polsko-niemiecka i część Konarzyn należała do Polski, a część do Niemiec. Stamtąd żołnierze polscy maszerowali na Szlachtę w kierunku Osia.

Pierwszego września od strony Ocypla nadleciało 17 samolotów - bombowców niemieckich, które bardzo wolno leciały w kierunku Starogard - Tczew. Wokół bombowców latały jako osłona myśliwce. W tym czasie we Wdzie nie było żadnego polskiego żołnierza, za wyjątkiem maszerujących od strony Lubichowa kompanii żołnierzy.

Ojciec Augustyn też został zmobilizowany i jego oddział znalazł się pod ogniem z samolotów niemieckich w okolicach Osia, gdzie schronił się w kopach siana, gdzie kule nic mu nie zrobiły. Tam każdy z żołnierzy miał do wyboru: przebijać się w kierunku Bydgoszczy czy Grudziądza lub wracać do domu. Taką wolę miał ich dowódca. Był to trzeci dzień września. Ojciec z kolegą Pawelcem z Wilczych Błot postanowili wracać do domu. Po przebraniu się w cywilne ubrania powrócili do miejsc zamieszkania. Była to niedziela, jak sobie przypomina. Wtedy to ojciec prosił Bolesława, aby nie śpiewał o Hitlerze, gdyż Niemcy już tu są. Matka Łucja perfekt mówiła po niemiecku, natomiast ojciec mówił po niemiecku, lecz twierdził że Polska będzie i nie przywiązywał wagi do języka niemieckiego. W tym czasie w wsi mieszkali Niemcy - jak Ema Zielińska(gdzie obecnie mieszka pan Roman Kirszensztain). Byli przyjaźnie nastawieni do Polaków.

Saperzy niemieccy weszli do Wdy od strony Ocypla i mogła to być środa lub czwartek. Żołnierze ci poruszali się wozami konnymi, które ustawili przed domem Markowskiego. Na tych wozach spali w nocy. Na zwróconą im uwagę przez matkę, że ich konie zniszczyły płot, odpowiedzieli, że "Nie wasze! Wy wszyscy jesteście nasze!" Rozmowa toczyła się w języku niemieckim. Żołnierze niemieccy byli przewożeni przez rzekę za pomocą przeciąganej liną łodzi, którą obsługiwali niemieccy saperzy. Pierw szedł niemiecki patrol składający się z sześciu żołnierzy, a za nimi w odstępach kompanie piechoty. Szli w kierunku Smolnik, na Osie. Saperzy przystąpili do naprawy mostów we Wdzie wykorzystując drewno z tartaku z Wdeckiego Młyna. Przetarte drewno wyjmowano z wody i przewożono bale do Wdy. W naprawie mostów pomagali Nowopolski i Bieliński, na którego we wsi mówili Bartek. Podwody do przewozu bali musieli dać rolnicy z Wdy. Po naprawie wdeckich mostów saperzy naprawili mosty w Wdeckim Młynie.

Z uzyskanych informacji w internecie wynika, że 27 Dywizjon Artylerii Ciężkiej II R P 27 dac został sformowany w ramach mobilizacji alarmowej w dniach 14 - 16 sierpnia 1939 roku w Chełmie przez 2 Pułk Artylerii Ciężkiej z przeznaczeniem dla 27 Dywizji Piechoty. Skład to: dwie trzydziałowe baterie armat 105 mm donośność 15,2 km, masa 2880 kg i haubic 155 mm donośność 11,3 km masa 3300 kg. Do 27 sierpnia 1939 roku zajął rejon w okolicy Wdy w ramach Korpusu Interwencyjnego i z dniem 31 sierpnia tegoż roku w godzinach rannych po rozwiązaniu Korpusu Interwencyjnego wszedł w skład armii ,, Pomorze" i opuścił okolice Wdy, kierując się przez Smolniki na Osie. W składzie 27 DP były następujące jednostki: 23 pp i 1 dywizjon 27 pal w rejonie Osowa, 24 pp i 2 dywizjon 27 pal rejon Brzózki koło Lubichowa, 50 pp i 3 dywizjon 27 pal w okolicach Osiecznej, 27 dac i 27 bsap w rejonie Wdy, dowództwo, sztab dywizji, kompania karabinów maszynowych rejon Ocypla. Inne jednostki to 27 szwadron KD miał 272 koni, 27 kompania telefoniczna i 27 pluton taborowy miał 56 koni.

Uważam, że we wspomnieniach niektórych osób dochodzi do przedstawiania historii z tamtych lat w sposób niewłaściwy. Sam stwierdzam, że różne są same relacje uczestników tych wydarzeń. Jedno jest pewne, że do tej chwili w żadnej miejscowości, gdzie stacjonowali żołnierze 27 DP, nie ma żadnego upamiętnienia ich obecności, choćby na przykład nazwa ulicy.

Wykonałem kilka zdjęć jak miejsce stacjonowania 27 dac za Landowskim, byłe boisko przy szkole, plac przy budynku państwa Alfut ( przedtem Markowskich), miejsce kancelarii 27 dac, miejsce dawnego koryta rzeki Wdy. Czas zrobił swoje. Porosły drzewa. Teren jest prywatny. Ale taka jest kolej rzeczy... W przyszłych gawędach przekażę relację mieszkańców Smolnik, jak również innych osób, z innych miejscowości z tamtego okresu czasu.

Wypowiedzi pana Bolesława były autoryzowane przez niego.

Skórcz dnia 30.08.2013 rok Antoni Antoni
Kliknij miniaturkę i obejrzyj 6 zdjęć

Powrót do góry


15 sierpnia 2013 roku - Wycieczka do Osia, Tlenia i Śliwic

Dziś, w czwartek 15 sierpnia, wybieramy się we troje - to jest wnuczka Oliwia, żona Wandzia i ja - do Tlenia. Zapowiadam swoim paniom, że pojedziemy drogą, którą w końcu sierpnia i początku września 1939 roku poruszali się uciekinierzy z domów jak i jednostki WP wchodzącej w skład 27 Dywizji Piechoty, które maszerowały w kierunku Świecia. Wandzia się pyta, czy pojedziemy brukiem. Chyba tak. Od Skórcza jedziemy przez Głuche, mijamy po prawej stronie jezioro Wierzbiny, gdzie biegnie droga do Smolnik. Tędy musieli maszerować żołnierze WP 27 DP, którzy stacjonowali na terenie gminy Lubichowo. Przejeżdżamy przez wsie Skórzenno, Skrzynia i Łuby. Od Skórcza jedziemy cały czas lasem, za wyjątkiem przejazdu przez wsie. Dojeżdżamy do skrzyżowania dróg Osie - Śliwice. Droga na Śliwice odchodzi w prawo, a my jedziemy na wprost. Po przejechaniu pewnego odcinka dojeżdżamy do granicy województw pomorskiego i kujawsko-pomorskiego. Po lewej przy drodze stoi tablica informująca o województwie pomorskim i powiecie starogardzkim - tu zaczyna się słynny bruk. Kątem oka zauważam przy tablicy kamień. Zauważa go i Oliwia. Zatrzymuję się i cofam samochodem. To stary kamień graniczny powiatów z wyraźnym napisem Kreis Pr. Stargard. Wykonuję zdjęcie i jedziemy dalej, z tym że spadła szybkość samochodu, gdyż kocie łby nie pozwalają nam jechać szybciej. Po lewej stronie tej drogi jest bardzo wyjeżdżone pobocze co świadczy, że cześć pojazdów porusza się lewą stroną jadąc do Osia. Droga ta w większości jest w linii prostej, poza kilkoma zakrętami. Głośno komentuję, że samoloty niemieckie faktycznie miały możliwość ostrzeliwania kolumn cywilów i wojska. Myślę, że 74 lata temu nie było wysokiego lasu i nie było możliwości ochrony przed pikującymi samolotami.

Dojeżdżamy do Osia. Faktycznie ta wieś wypiękniała. Szkoda, że na przejechanym odcinku drogi zabrakło jakiejkolwiek informacji, że w wrześniu zginęli tu cywile i żołnierze, nie wyłączając rozbitych taborów i śmierć koni, również w 27 Dywizjonie Artylerii Ciężkiej.

Kierujemy się drogą do Tlenia. Droga pierwszej klasy, tak jak i chodnik biegnący przy niej. Po wjechaniu do wsi szukamy parkingu. Znajdujemy go dopiero za torami, po lewej stronie przy dworcu, który jest podobny do naszego skórzeckiego, z tym że jest mniejszy. Trakcja kolejowa jest czynna. Jeżdżą osinobusy. Jak szkoda, że nie ma ich u nas! Zwiedzamy tę piękną wieś z uroczym zalewem, z którego korzystają wodniacy i ptactwo: łabędzie i kaczki. Odpoczywamy na ławce przy wodzie. Panie proszą, abym poszedł kupić bułki dla kaczek. Kupuję chleb i płatki, którymi karmimy ptactwo. Robię kilka zdjęć, jest faktycznie przyjemnie. W tym czasie czynny jest kiermasz z różnymi stoiskami. Rozbawia mnie mowa osób, które zachwalają swój towar. Pani sprzedająca miód informuje osobę kupującą, że trzeba zakupić większą ilość miodu do kuracji chorego gardła. Słyszeć rozmowy osób, które były tu dawno, że jest odnowiony sprzęt pływający - dotyczy to rowerów wodnych. Wykonuję zdjęcie tablicy pomnika profesora Alfonsa Hoffmana - twórcy pomorskiego systemu elektroenergetycznego, budowniczego elektrowni wodnych w Gródku i Żurze. Nie zapominam o zrobieniu zdjęcia myśliwego z drewna - zawsze to kolega, pomimo że w drewnie.

Postanawiamy odwiedzić Śliwice. Nie możemy jechać na Łążek, gdyż jest objazd z powodu remontu drogi. Jedziemy objazdem w kierunku Tucholi. Za miejscowością Trzebciny i nadleśnictwem w tej miejscowości skręcamy w prawo. Przy tej drodze zauważamy tablice informującą o znajdującym się bunkrze z okresu II wojny światowej. Mimo zaangażowania wnuczki Oliwi nie udaje się jego zlokalizować. Korzystam z telefonu do Grzesia Sławnego, który w tym czasie jest na lotnisku w Gdańsku, czy mogę wjechać w tę drogę, aby dojechać do bunkra. Grześ stwierdza że tak. Po przejechaniu pewnej odległości jak zwykle nie ma żadnego drogowskazu, aby zlokalizować bunkier - taka to jest rzeczywistość. Nic innego nam nie zostaje, tylko zawrócić. Dojeżdżamy do Śliwic. To kolejna piękna wieś - niegdyś wieś królewska. Zatrzymujemy samochód na parkingu i zwiedzamy. Wandzia rozpoznaje miejsce, gdzie był sklep masarski, do którego przyjeżdżała autobusem ze Skórcza po mięso, kiedy było na kartki. Takie to były czasy! Delektujemy się smacznymi lodami w lodziarni przy kościele. Zwiedzamy kościół i grotę z 1906 roku przy kościele. Wszędzie są opisy wykonane na kamieniu - pięknie to wygląda.

Dalej ruszamy w kierunku Osiecznej. Dużo się zmieniło. W samej wsi Osieczna pokazuję Oliwi byłą stację PKP i wspominam, jak kiedyś młodzież przyjeżdżała na zabawy, to jak szli ze stacji to jak pielgrzymka! Pokazuję budynek, gdzie mieścił się posterunek milicji, gdzie przed laty pracowałem jako milicjant, no i oczywiście samolot przy szkole.

Kierujemy się w stronę Ocypla. Kiedy przejeżdżam koło byłej mleczarni, to robię zdjęcie tego obiektu, który jest do sprzedania. Jadąc podejmuję decyzję, że nie pojedziemy na Ocypel, a pojedziemy drogą przez las tak zwaną "Połomską", którą jeździłem do pracy do Osiecznej. Z asfaltu skręcam w prawo i jedziemy drogą leśną. Przed torami po lewej stronie mijamy tak zwany "szycen plac". Pod wiaduktem dojeżdżamy do skrzyżowania, skręcamy w lewo i cały czas przez las. Zatrzymujemy się na moment. Chcę zobaczyć, czy są grzyby kurki. Cóż - były, są już wyzbierane. Dalej w drogę. Pokazuję Oliwi wieś Mermet - typową wieś letniskową, ale pozostała tu stara szkoła, w której w wakacje przed wojną przebywały harcerki. Jeszcze jedziemy drogą dwupasmową w szpalerze brzóz do Wdy. Jadąc przez Wdę pokazuję, gdzie była szkoła i gdzie mieszkał pan Bolesław Markowski, o którym opiszę w innej gawędzie. Jedziemy przez Bojanowo, Wielki Bukowiec i z tej wsi polną drogą do Wolentala. Po drodze przed torami mijamy tak zwane "więźniowe". Wnuczka się ożywia, rozpoznaje teren, gdzie bywa z koleżankami.

Kończymy nasz wypad. Czy było warto jechać? Na pewno tak. Do Egiptu to nie pojadę, ale poznać najbliższe miejscowości na Kociewiu - to tak.

Skórcz dnia 15.08.2013 rok Antoni
Kliknij miniaturkę i obejrzyj 10 zdjęć

Powrót do góry


20 lipca 2013 roku - Kaszubski Przegląd Sygnałów Myśliwskich i Muzyki Myśliwskiej - Sierakowice 2013

Dziś mamy jechać do Sierakowic na mszę świętą. Cóż, jak zwykle pojazd ma podstawić Czesław Krocz. Trudno jednak było skompletować poczet sztandarowy - a to jeden pracuje, a to urodziny matki, a to przygotowanie do żniw. Samemu przyjdzie być w poczcie sztandarowym. Co prawda Wiesiu Jabłonka obiecał, że się postara uczestniczyć. Będzie to dla mnie wybawienie. Tym razem zabieram małżonkę na tą uroczystość. Niech zobaczy Sierakowice i organizację Festiwalu Muzyki Myśliwskiej.

O godzinie 13:18 mam telefon od Czesia. Pyta ile osób jedzie. Odpowiadam, że troje. Czesiu informuje, że będzie na trzecią w Skórczu. Korzystam z możliwości odpoczynku do czasu, gdy odzywa się domofon. Kto chce nas odwiedzić? Okazuje się, że to Czesław przyjechał przed czasem. Udajemy się do Krzysia Walkowskiego, gdzie pakujemy sztandar do samochodu i w drogę. Teraz za kierownicę siada Krzysztof. W czasie jazdy odbieram telefon od Wiesia Jabłonki, który pyta gdzie jesteśmy. Odpowiadam mu, że za Zblewem - a jest godzina 15:07. Jest zdziwiony, że Czesiu go nie zabrał po drodze, jak byli umówieni. W czasie jazdy napotykamy dużo samochodów jadących w stronę Kościerzyny jak i od Kościerzyny. Stwierdzamy, że to ludzie jadący na wczasy jak i z wczasów. Z chwilą pojawienia się dwujęzycznych nazw miejscowości wiemy już, że jesteśmy na Kaszubach. Potwierdza to jeszcze widok jezior przy szlaku drogowym. Przejeżdżając przez wieś Klukowa Huta mówię, że w drodze powrotnej odwiedzimy chorego kolegę Tadeusza Hoszcza.

Szczęśliwie docieramy do Sierakowic. Parkujemy na parkingu. Tu stwierdzam, że nie mam sznura galowego, ale myślę że w tym tłoku nikt nie zauważy. Udajemy się na miejsce w pobliżu papieskiego ołtarza. Na chodniku spotykamy prezesa Okręgowej Rady Łowieckiej w Gdańsku kolegę Marka Górskiego, który nas serdecznie wita i mówi, że tu pozostanie i będzie wszystkich kierował na miejsce. Jesteśmy jednym z pierwszych pocztów sztandarowych. Mamy chwilę na papierosa - dotyczy to palaczy. Przybywają inni koledzy z kół - znani z poprzednich spotkań oraz nowi. Szczególnie serdecznie witamy się z kolegami z Kociewia. Jest ich jednak mało. Poza nami to tylko Koło Łowieckie "Ryś" Starogard i "Szarak" Tczew. Koledzy z Szaraka pięknie się prezentują w mundurach z srebrnymi szyszkami na dystynkcjach - coś w rodzaju generalicji. Jasiu Mazurowski mój komentarz odbiera z uśmiechem. Udajemy się pod ołtarz papieski. Mówię do Krzysia, że tym razem musimy się znaleźć po lewej stronie ołtarza patrząc na niego, gdyż słońce będzie nam ogrzewać plecy. Obok nas znajduje się poczet sztandarowy Koła Łowieckiego "Kolejarz" z dwoma sympatycznymi kolegami. Na moje pytanie ilu w kole jest kolejarzy otrzymuję odpowiedź, że jeden. Po prawej stronie sztandar Koła nr 4 w Wejherowie - też przemili koledzy. Wymieniamy pomiędzy sobą informacje o szkodach pozyskaniu zwierzyny. Jeden z kolegów z "Kolejarza" ma korzenie kociewskie ze strony babci, która pochodziła z Wielkiego Bukowca. Z Wejherowa kolega zna naszego kolegę Andrzeja Szumałę - ze szkoły w Tucholi. Prosi o jego pozdrowienie.

Przed rozpoczęciem mszy mały koncert w wykonaniu sygnalistów uczestniczących w festiwalu. Po tym rozpoczyna się msza święta, której głównym celebrantem jest kapelan myśliwych i leśników diecezji Pelplińskiej ksiądz prałat Andrzej Koss. Asystuje mu ksiądz prałat Zbigniew Zieliński - kapelan archidiecezji gdańskiej oraz inni duchowni. Oprawę muzyczną mszy zapewnia zespół muzyków ZG PZŁ. Homilię zwyczajowo wygłosił ks. prałat Koss, który jest myśliwym. Na koniec mszy zespół zagrał "Barkę" i w trakcie jej grania poczty ruszyły w stronę amfiteatru, maszerując w takt orkiestry ulicami Sierakowic.

Ustawiliśmy się przy amfiteatrze, gdzie nastąpiło otwarcie festiwalu przez włodarza gminy. W trakcie uroczystości zobaczyłem kolegę Kazimierza Piankowskiego i Ryszarda Mazurowskego. Nie wiem, czy inni z władz związku zaszczycili swą obecnością tą uroczystość. Być może mam już słaby wzrok lub po prostu ich nie było. Prezes Górski w swym wystąpieniu nawiązał do obchodów 90-lecia powstania PZŁ, wręczył upominki oraz medal za zasługi łowieckie dla woj. pomorskiego osobom zasłużonym na rzecz organizacji tego festiwalu. Jednocześnie usprawiedliwił te koła, które nie wystawiły pocztów sztandarowych na tą uroczystość, tłumacząc się porą urlopową.

A propos odbioru naszego udziału w tej uroczystości usłyszeliśmy taką ocenę z ust pewnej pani: "Ci myśliwi to stare pryki, nie ma młodych". Cóż, w przyszłym roku należałoby wystawić poczty sztandarowe z myśliwymi młodych wiekiem - może i ma rację ta pani. Każdy z członków pocztu sztandarowego otrzymał okolicznościowy znaczek. Na nim znalazły się elementy łowieckie, w tym sylwetka jelenia. Moim zdaniem to znaczek ten projektował młody człowiek, który nie odróżnia jelenia europejskiego od amerykańskiego. Jeleń to jeleń, albo po prostu w programie komputerowym nie było naszego pomorskiego jelenia, albo w komisji nie było starego p…ka. Korzystam z możliwości i uwieczniam na zdjęciu nas z kolegami z Kociewia na tej uroczystości. Tak faktycznie to ciężko jest tych Kociewiaków zebrać. Żartuję, że jesteśmy dziwni, bo zawsze coś podejrzewamy. Korzystamy z poczęstunku i z innych atrakcji, jak pokaz sokolniczy, występy orkiestr i stoisko nadleśnictwa. Po drodze odwiedzamy naszego chorego kolegę Tadeusza, który uczestniczył w wypadku drogowym. Przy kawie i smacznym serniku serwowanym przez jego żonę składamy relację z przebiegu uroczystości, którą uważamy za skromniejszą. Dotyczy to nie udziału zespołów artystycznych w mszy, jak i również nieuczestniczenie koni w przemarszu ulicami Sierakowic. Tadeusz wspomina, że brat jego również uczestniczył w przejeździe konnym. Podczas mszy było jednak więcej osób, jak w roku ubiegłym.

Pomimo miłej atmosfery musimy jechać do domu. W trakcie jazdy Czesław zauważa dwa dziki, które pięknie wyglądają na tle zboża. Tak jesteśmy żegnani przez piękną ziemię kaszubską i księżyc na niebie. Co jeszcze potrzeba nam myśliwym do szczęścia chyba tylko zdrowia.

Wykonałem kilka zdjęć które załączam w swej gawędzie nie podaję nazwisk kolegów z "Szaraka" i "Rysia" - niech każdy z nich odnajdzie się na zdjęciu tak będzie najlepiej.

Skórcz dnia 20.07.2013 rok Antoni
Kliknij miniaturkę i obejrzyj 4 zdjęcia

Powrót do góry


07 lipca 2013 roku - gawęda "Pamięć o harcerzach"

W dniu 06 lipca br. składam wizytę państwu Teresie i Bolesławowi Markowskim na Gapicy w Mirotkach. Jest to już druga moja wizyta u tych państwa, gdzie wspominamy ich młode lata, które pani Teresa przeżyła w Ocyplu, a pan Bolesław we Wdzie. Obydwoje przeżyli okres wojenny w dwóch wsiach leżących niedaleko siebie. Obydwoje z sentymentem wspominają odpoczywających ta przed i po wojnie harcerzy.

Harcerze z Grudziądza, Torunia i Bydgoszczy odpoczywali na obozach we Wdeckim Młynie w okolicach "Olszek". Pan Bolesław odwiedzał ich i przebywał z nimi. Przypadło mu w udziale rozpalanie ognisk podczas apelów wieczornych na tych obozach. Harcerze pływali w rzece na czas na określonych odcinkach, prowadzono musztrę, rozbrzmiewały komendy - było można odczuć przygotowania do wojny. Harcerzom wpajano patriotyzm, umiłowanie ojczyzny. Panu Bolesławowi te wartości wpajał kierownik szkoły Franciszek Sagan. Jeszcze dziś pan Bolesław zarecytował mi: "Jeszcze Hitler będzie wisiał do góry nogami, masz Hitlera, masz Hitlera, niech go weźmie cholera, niech mu piorun trzaśnie, niech mu życie zgaśnie". Ten wierszyk zarecytował ojcu, jak wrócił z wojny we wrześniu 1939 roku i ten powiedział, aby go więcej nie powtarzał. Wśród harcerzy byli księża i nauczyciele. Odbywały się msze polowe. W roku 1939 przebywał na obozie kapitan WP, który mówił na apelu, że wojna z Niemcami jest nieunikniona i może być za dzień, za miesiąc, czy dwa miesiące… Pan Bolesław nie opuścił żadnego apelu, a przypomina sobie że lato 1939 roku było upalne.

Natomiast w szkole w Mermecie przebywały harcerki. O tych harcerzach we Wdeckim Młynie i ich śpiewach wieczornych wspominał Kostek z Smolnik, jak jechałem z nim do Kasparusa. Dziś trudno wskazać, gdzie dokładnie rozbijali namioty, ale umawiamy się z Bolesławem, że odwiedzimy te miejsca i utrwalimy na zdjęciach.

Ciekawe jest również, że pan Bolesław uczęszczał z kolegami na nauki przed przyjęciem I Komunii Świętej do kościoła p.w. Św. Józefa w Kasparusie, gdzie 1 sierpnia 1943 roku przyjął ją z rąk księdza Bullity w tejże świątyni. Nauki prowadził organista Józef Kłos po polsku i od czasu do czasu w języku niemieckim, tak że wszyscy przechodzący obok kościoła słyszeli ich głosy. Nauka rozpoczynała się o godzinie 14 i trwała dwie godziny, z tym że mieli przerwę na której za kościołem ogrzewali się w promieniach słońca. Pan Bolesław z kolegami szedł do Kasparusa przez Wdecki Młyn, a druga część - mieszkająca na Kozim Rynku (nazwa części wsi Wda) - szła koło jeziora Kochanki omijając Wdecki Młyn. Kasparus to malownicza wieś. Jej uroki i walory zdrowotne odkrył nie kto inny, jak pierwszy polski biskup chełmiński od czasów zaborów Stefan Okuniewski.

Pani Teresa wspomina, jak harcerze w Ocyplu przed wojną w "Kobieli" mieli swój krzyż, przy którym odbywały się msze święte. Po wojnie, kiedy była dziewczynką, paśli tam gęsi i krowy. Miejsce po krzyżu było obsadzone kwiatkami i jeszcze grzebiąc w tym miejscu można było znaleźć pień po krzyżu. Po wojnie msze polowe harcerskie odbywały się na "Wycinkowym" przy ołtarzu brzozowym. Pani Teresa pamięta msze celebrowane przez trzech księży. Ocypel słynął z zabaw w dużym lesie przy dworcu. Bawili się wszyscy przy swojej orkiestrze, w której grali Kwaśniewscy i Weltrowski.

Wspominamy dawne czasy, które nieubłaganie zacierają się w pamięci tych, którzy je przeżyli. O innych wydarzeniach z tego okresu w innej gawędzie.

Skórcz dnia 06.07.2013 rok Antoni

Powrót do góry


29 czerwca 2013 roku - gawęda "Wspólna kontrola"

Sobota 29 czerwca br. Wstaję szybciej, przed piątą, gdyż dziś jesteśmy umówieni ze Strażą Leśną Nadleśnictwa Lubichowo na wspólną kontrolę akwenów wodnych naszego Koła Wędkarskiego nr 74 w Skórczu. Wspólnie z Michałem Chyłą i strażnikiem Mirosławem Rodhe będziemy kontrolować wędkarzy, czy dokonują połowu ryb zgodnie z przepisami o ustawie rybackiej.

Kontrolę zaczynamy od jeziora Czarne Północne, od strony przydrożnego krzyża. Na parkingu stoi samochód, co świadczy że są wędkarze. Faktycznie na pomoście znajduje się Mirek. Jak zwykle po "Dzień dobry" formułka: "Straż Leśna Nadleśnictwo Lubichowo. Kontrola. Poproszę dokumenty uprawniające do połowu ryb". Wędkujący wręcza legitymację nim wysłucha zwyczajowej formułki do końca. Zapis do notatnika i dalej w drogę do następnych pomostów. Z relacji wędkarzy wynika, że dziś są słabe brania - cóż, na pewno skacze ciśnienie. Żegnając się życzymy połamania kija - to takie wędkarskie pozdrowienie.

Przy następnym pomoście podczas kontroli ze zdziwieniem oglądam piękny widok -odpoczywającą kaczkę z potomstwem. Wyciągam szybko aparat i robię zdjęcie, z tym że nie zbliżam się do pomostu - niech sobie odpoczywają i ogrzewają się w promieniach wschodzącego słońca. Z relacji wędkarza z sąsiedniego pomostu wynika, że kaczka ta często tu wypoczywa.

Kontrolą obejmujemy Czarne Markocińskie i tak jak poprzednio "dzień dobry" i "do widzenia". Przenosimy się z powrotem na Północne, tym razem od strony Cisowej Góry. I co widzimy? Nasze kaczki przypłynęły na drugą stronę - w sumie w ostatnim momencie udaje mi się zrobić zdjęcie.

Kolejne jezioro Tobołek i tu tak samo - bez uwag. Co ciekawe tylko, odnotowaliśmy jeden przypadek śpiącego w samochodzie wędkarza po nocy spędzonej na łowieniu. Z rozmów z wędkarzami wynikało, że rano było dość zimno.

Jedziemy nad jezioro Jelonek. Strażnik Mirek w leśnictwie Wdecki Młyn kontroluje książkę zgłoszeń myśliwych z Koła Łowieckiego "Łoś" w Skórczu. Nikt nie odnotował swego pobytu w łowisku. W trakcie kontroli jeziora Jelonek na jednym ze stanowisk wędkarz ma branie. Wyciągam aparat i robię kilka zdjęć. W podbieraku ląduje okoń. I jak tu nie mówić, że kontrola przynosi szczęście. Dziwne tylko, że na Jelonku poza dwoma perkozami nie widzimy innego ptactwa wodnego. Cóż, nie jest tajemnicą, że na tym jeziorze mamy norkę amerykańską i to ona robi spustoszenie wśród ptactwa. Dotyczy to okresu znoszenia jaj jak i wylęgu. Bez ingerencji człowieka to krwiożercze zwierzątko nie odpuści. A przecież przed laty norka wychowała młode nie gdzie indziej, tylko w skrzyni, gdzie były chowane wiosła i kotwice do łodzi Koła. Należy akceptować tylko rodzimą wydrę, która tu występuje, jak również i w niedaleko płynącej rzece Wdzie. Z wydrą w tym rejonie mam dwa wspomnienia. Pierwsze, jak przed laty polując nad rzeką z kolegą ś.p. Julianem Woźniakiem słyszałem kwilenie jakby dziecka. Pierwszy mój odruch, to że wyrodna matka wyniosła dziecko nad rzekę i tam je porzuciła. Gdy podszedłem w stronę, skąd dochodziło kwilenia byłem zaskoczony. To wydra wydawała takie odgłosy. Drugi przypadek, to jak siedziałem na ambonie. Suczka Kora zasygnalizowała, że do ambony zbliża się jakaś zwierzyna. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy zobaczyłem, że to wydra wędrowała sobie lasem z jeziora Babskie do rzeki. Dwoje wędkarzy z Jelonka mówiło, że przyjechali tu, bo wszystkie pomosty na Czarnym wieczorem w piątek były zajęte.

Udajemy się nad jezioro Czarnoleskie, gdyż koledzy wędkarze z Czarnego mówili, żeby tam jechać skontrolować, bo tam łapią bez kart .Przejeżdżając we Wdeckim Młynie przy elektrowni widzimy dużo osób, które płyną kajakami. To miejsce wymaga przeniesienia ich na drugą stronę, aby dalej płynąć. Po dojechaniu do Czarnego Lasu spotykamy karciarzy, którzy mają rozbite namioty. Ja sam muszę wydukać formułkę "Społeczna Straż Rybacka PZW Okręgu Gdańskiego" i też dokonać zapisu w notatniku, aby kontrola przebiegała szybciej i bez zakłóceń. Na pomostach spotykamy również panie towarzyszące wędkarzom.

W trakcie kontroli koledzy wędkarze mieli złapane ryby: liny, glapy (określenie kociewskie krąpia), karasie złote i srebrne, płocie i karp. Ryby miały swój wymiar, z tym że nie podaję na jakich jeziorach aby nie reklamować wody. Zanotowaliśmy przypadki nie odnotowania wpisu w rejestrze połowu i łowienie na trzy wędki, gdzie do tych osób zastosowano formę pouczenia i poinformowania macierzystego Koła.

Tak w sumie nas troje zakończyło kontrolę umawiając się na następny raz.

Skórcz dnia 29.06.2013 Antoni

Kliknij miniaturkę zdjęcia i obejrzyj 6 zdjęć

Antoni




Powrót do góry


26 czerwca 2013 roku - gawęda "Trzeci raz po kuropatwy w Rajkowach"

Rajkowy to wieś na terenie gminy Pelplin, leżąca przy drodze Pelplin - Tczew. To typowa wieś pomorska, nie różniąca się niczym szczególnym. Mieszka w niej pan Zdzisław Kamieniecki - członek PZŁ z Koła Łowieckiego "Szarak" w Tczewie. To on od dziesięciu lat jest współtwórcą introdukcji szarej kuropatwy na terenie województwa pomorskiego.

Dziś ja i Zygmunt wybieramy się do Zdzisława, aby odebrać 100 sztuk kuropatw do introdukcji. W sumie to trzeci rok z rzędu jedziemy po nie. Poruszamy się trasą Barłożno- Kierwałd-Gąsiorki. Cóż, należy odnotować nową nawierzchnię drogi wykonaną w miejscu starej - chwała włodarzom gminy Morzeszczyn. Były tam naprawdę duże ubytki w jezdni, co prawda jeszcze nie do wpisania do księgi Guinnessa. Jadąc wspominamy z Zygą dawne czasy, kiedy u niego na gospodarstwie była woliera do odchowu bażantów. Był to rok 1979, kiedy hodowla bażantów była dotowana przez państwo - był to okres prosperity introdukcji. Mijamy kolejne miejscowości: Rzeżęcin, Nowa Cerkiew, Rombark, Bielawki. Jedziemy wśród starych drzew. Większość to wiekowe lipy i jesiony. Są dosłownie aleje, gdzie drzewa rosną samodzielnie - bez wszelkich zarośli. Są wtedy eksponowane. Można zobaczyć takie drzewa w pełnej krasie - a tak to jak z naszym uzębieniem: nie usunięty kamień nazębny. Co prawda Zyga od czasu do czasu upomina mnie: "Jedź wolniej, hamuluj ( hamuj)!". Tak dojeżdżamy do Pelplina. Z daleka widać krzyż na górze Jana Pawła II. Komentujemy z Zygą, że szkoda że nie ma na górze ołtarza wykonanego na przyjazd papieża, który to ołtarz znajduje się w Sierakowicach. Mówię, że dobrze że choć drzewa mają korzenie, bo ludzie te piękne okazy też zabrali by do siebie. Na parkingu przy górze stoi autobus z wycieczką. Zyga nie mogąc odczytać skąd jest on kwituje, że na tą odległość dobrze nie widzi. Z obwodnicy skręcamy na Rajkowy. Tu również towarzyszą nam przydrożne drzewa.

Dojeżdżamy do zabudowań Zdzisława. Wita nas i prosi, abyśmy chwile poczekali, gdyż złapane kuropatwy dla naszego koła pojechały do innego, ponieważ koledzy przyjechali szybciej niż zapowiadali. Siadamy w cieniu na ławce i wspominamy ze Zdzisławem początki hodowli kuropatwy. W tym roku osiągnął wysoki procent lęgów: pierwszy zamknął się 92 procent a drugi 96, co świadczy o bardzo dobrym materiale hodowlanym i doświadczeniu w hodowli kuropatwy. W sumie średnia wynosi 2200 sztuk kuropatw rocznie. Można by było tę liczbę zwiększyć, z tym że jest warunek powiększenia woliery. Na 74 kół w okręgu tylko 25 jest zainteresowanych hodowlą kuropatwy. Ważne jest, aby stale było dofinansowanie ze strony Urzędu Wojewódzkiego z Ochrony Środowiska. Trzeba stwierdzić, że nie wszystkie koła są zainteresowane introdukcja kuropatwy i nie korzystają z możliwości ich nabycia. Ważny jest - podkreśla Zdzisław - odstrzał lisów, ich eliminacja z łowiska. Są tacy koledzy, którzy mają dużo pozyskanych lisów. Zdzisław rozpoczyna dzień obrządkiem woliery, który wraz z żoną dokonują w godzinach od 5:30 do 7:15. Następnie udaje się do pracy. Po powrocie od godziny 16:45 do 21:45 znów zajmuje się hodowlą. Pomaga mu pan Tomek, który jest dziś obecny. Tablica informująca (z ubytkami liter), że jest tu hodowla, świadczy o tym, że po prostu nikt z okręgu zbytnio się nie interesuje tą hodowlą. Wspominamy kolegę Jacka Rolbieckiego, który będąc pracownikiem Urzędu Wojewódzkiego, był bardzo zaangażowany w hodowlę kuropatwy. Być może prosperita po prostu minęła…

Wykonuję kilka zdjęć - w tym najmłodszych kuropatw. Ładujemy nasze kuropatwy w skrzynkach do mojego golfa, żegnamy się z Zdzisławem i w drogę. Zygmunt upomina, abym wyłączył dyktafon i przestrzegał szybkości: gdzie jest 50 to 50, a gdzie 70 to 70. Odpowiedziałem: "Tak jest, schodzę do tej szybkości!"

Mijamy piękny łan żółtego łubinu. Pytam się Zygi, gdzie zaczniemy introdukcję. Odpowiada, że za Adaśkiem w Kierwałdzie - i tam jedziemy. W czasie jazdy nasze kuropatwy się odzywają. Wjeżdżamy do Nowej Cerkwi. Zyga podaje 40, zwalniam. Jedziemy w kierunku Rzeżęcina. Mijamy piękne lipy - będą miał pszczoły pożytek! Dochodzimy ciągnik z przyczepą. Zyga każe mi zwolnić i za zakrętem przystąpić do wyprzedzania, co wykonuję - jest przecież moim pilotem. Ale te kuropatwy wydają piękne głosy (czyrykanie - łowieckie określenie)! Pytam się Zygi, czy był na nowej ambonie na polu pana Raduńskiego. Potwierdza, że tylko tak zobaczyć. Wspomina, że jak za chłopca zgrabiał po żniwach resztki zboża głodną grablą (konna zgrabiarka na metalowych kołach ciągnięta przez konia), to co chwilę podrywały się stadka kuropatw - ale to były dawne czasy. Kuropatwy cały czas dają o sobie znać czyrykaniem.

Zatrzymujemy się przy polu Gniewkowskiego, gdzie rośnie lucerna. Postanawiamy tu wypuścić kuropatwy. Zygmunt wyjmuje pierwszą skrzynkę, ja uruchamiam aparat - chcę utrwalić ten moment. Zyga mówi, że są one lotne - część idzie w powietrze. Widok jest naprawdę piękny, tylko łopot skrzydeł. Część po wyjściu zaczyna się nawoływać, rozchodzi na pole Waldka Ciesielskiego i Waldka Kuklińskiego. Jedziemy dalej i chcemy wypuścić na polu z burakami Romana Sowińskiego. Wjeżdżamy na łąkę, dojeżdżamy do pola. Wysiadamy i ponawiamy te same czynności, co poprzednio z tym, że Zyga musi pokonać rów z wodą, który bierze jak stary desantowiec. Kuropatwy opuszczają skrzynkę z zadowoleniem. Zygmunt stwierdza, że tu będą miały jak w raju -potwierdzam. Po drodze zostawiamy dwie puste skrzynki u Krzysia Bąkowskiego. Udajemy się na pastwisko Lecha Serockiego, gdzie zostają wypuszczone następne kuropatwy. Część z nich startuje w powietrze, część wycieka (idzie na odnóżach). Jedziemy do Rynkówki, lecz z uwagi na to, że nie ma pola z burakami, czy ziemniakami, postanawiamy wypuścić w ziemniaki Rysia koło Stępnia w Kamionce. Kuropatwy z chęcią opuszczają klatkę. Robię ujęcie. Ciekawy jestem ile z nich przeżyje. Jedziemy w stronę Lalków. Zyga prosi, aby nie jechać w Frący na skróty brukiem, a asfaltem. Chce zobaczyć krzyż, który wykonali Kamińscy z Barłożna. Faktycznie krzyż pięknie wygląda! W tym miejscu mieliśmy zbiórki jak polowaliśmy na Lakowach. Dojeżdżamy do Lalków, skręcamy w lewo na Smętówko. Mijamy następny krzyż, z tym że jeszcze przed ustawieniem - inna jest jego forma. Następne kuropatwy są wypuszczane na polu kukurydzy Kolaski i Wojtasia. Są to rolnicy, którym nie obce jest łowiectwo i rozwój zwierzyny pomimo tego, że nie polują. Ostanie kuropatwy wypuszczamy na polu z burakami naprzeciw siedliska Mazura. W tym czasie Zyga wciela się w rolę fotografa i stwierdzamy, że kuropatwy w trakcie podróży zniosły dwa jajka!

Wracamy do domu piękną aleją wśród starych lip, dębów, kasztanów i jesionów. Niektóre z nich mają dość pokaźne obwody. Podczas wypuszczania kuropatw mieliśmy przypadek, że na głos kuropatw przyszedł kot, którego skutecznie przepędził Zygmunt. Było to w oddaleniu od budynków, gdzie kot nie powinien przebywać w łowisku.

Dziś dokonaliśmy introdukcji kuropatw w obwodzie nr 259 "Skórcz" i nr 298 "Frąca" - w jubileuszu 90-lecia PZŁ. W imieniu myśliwych naszego koła dziękuję koledze Zdzisławowi Kamienieckiemu za hodowlę kociewskiej kuropatwy, która nie zginie z krajobrazu Kociewia. Miło było usłyszeć, kiedy pan Ciesielski z Rynkówki mówił, że po latach spotkał kuropatwy na swym polu. Odpowiedziałem wtedy, że koło wpuściło je na jego polu i widać efekty.

Przepraszam te osoby, które nie zostały wymienione w gawędzie, gdyż nie znam imion młodych rolników, którzy gospodarują, a znałem rodziców. Chętnych zapraszam na naszą stronę koła łowieckiego "Łoś" w Skórczu, gdzie można zobaczyć zdjęcia introdukcji kuropatwy w poprzednich latach.

Skórcz dnia 22.06.2013 Antoni

Kliknij miniaturkę zdjęcia i obejrzyj 7 zdjęć

Antoni




Powrót do góry


23 czerwca 2013 roku - gawęda "Druga wizyta w Opaleniu"

Dziś udajemy się poznawać Kociewie w troje, to jest wnuczka Oliwia, Wandzia i ja. Cel: Opalenie. Byliśmy tam w dwójkę z Wandzią i nam się podobało. Postanowiliśmy, że zabierzemy wnuczkę, aby jej pokazać te piękne okolice. Pakujemy się do starego Golfa i w drogę. Tym razem miejsce obok mnie zajmuje wnuczka Oliwia. Wandzia musi się zadowolić miejscem na tylnym siedzeniu.

Jedziemy na Kopytkowo, Kulmagę, skręcamy w Koloni Ostrowickiej w lewo na Gniew. W Małej Karczmie skręcamy w prawo na Opalenie. Po prawej stronie będzie nam towarzyszył stary tor kolejowy biegnący do Wisły, który oczywiście jest powyżej drogi którą jedziemy. Oliwi podoba się teren. Faktycznie jest pięknie, wszędzie króluje zieleń. W czasie jazdy mijamy dwie panie jadące rowerami, na pewno były coś zwiedzać. Przejeżdżamy przez wieś w prawo, w górę, obok barokowego kościoła p.w. św. Piotra i Pawła - z roku 1773. Pod wiaduktem kolejowym kierujemy się na Widlice.

Podczas jazdy mamy możność oglądać bardzo stare odmiany drzew owocowych, które przetrwały mimo różnych okresów prosperity nowoczesnych odmian. Stare jednak okazało się wytrzymałe. Szkoda, że nie można zatrzymać się przy jakimś ogrodzie w którym można by się zapoznać ze starymi odmianami jabłoni, czereśni czy śliw. Myślę, że włodarze gminy czy starostwa mogą wysupłać jakieś pieniądze na ten cel i właściciel takiego sadu udostępniłby go do zwiedzania odwiedzającym te okolice.

Dojeżdżamy do Widlic. Nie skręcam w lewo, jak poprzednio, lecz w prawo. Chcemy dojechać do punktu widokowego, aby podziwiać Wisłę. Zatrzymujemy się przy stosach drewna, za którymi umieszczone są drogowskazy. Wnuczka odczytuje odległości i zaznacza, że szlaki te są udostępnione dla ruchu pieszego i rowerowego. Przypominam sobie, że z relacji kolegi można dojechać kawałek jadąc do wsi Małe Wiosło, co niezwłocznie czynię. Owszem - dojeżdżamy, ale dalej moje panie nie chcą po prostu wędrować z uwagi na duże zachwaszczenie drogi i jej zarośnięcie. Postanawiamy wracać i zjechać w stronę Wisły jak poprzednio. Zawracamy i jedziemy z powrotem, skręcamy w prawo i jedziemy w dół. Po prawej stronie mijamy stary cmentarz - brak jakiegokolwiek opisu. Dojeżdżamy do rozwidlenia dróg, skręcam w prawo i dojeżdżam do tablicy "Rezerwat przyrody". Pozostawiamy samochód i udajemy się na zwiedzanie rezerwatu. Odwiedzamy starą lipę drobnolistną. Robię paniom zdjęcie i wędrujemy do pomnika twórcy projektów wałów ochronnych i innych projektów hydrotechnicznych Gotllieba Schmida. Na jednej z tablic Oliwia odnajduje dwa otwory. Sądzę, że to są ślady po ostrzale wojsk rosyjskich. Po lewej stronie w oddali mamy Wisłę. Teren ten upodobały sobie dziki, gdyż widać ślady buchtowania, a jest to las z przewagą dębów i buków, śladowe ilości sosny, grabów i innych drzew. Przy pomniku chwila odpoczynku. Korzystamy ze stołów i ławek, choć zauważyć można, że niektóre urządzenia uległy naturalnemu uszkodzeniu. W trakcie zwiedzania rezerwatu mijamy się z innymi osobami które również korzystają z możliwości zwiedzania przy mijaniu się zwyczajowo pozdrawiamy się słowem "dzień dobry". Wpadamy na pomysł, aby zejść do Wisły żlebem, z którego korzystają inne osoby, a potwierdzają to ślady obuwia. Widać i ślady zwierząt, w szczególności dzików. Po zejściu faktycznie jesteśmy znacznie niżej, ale do Wisły do jeszcze bardzo daleko. Postanawiamy wracać tak samo jak zeszliśmy. Co prawda idzie nam już znacznie gorzej, ale po chwili jesteśmy na górze. Chwila na złapanie oddechu i dalej w drogę. Zauważam, że dziki wybrały sobie jeden świerk do czochrania się. Sprawdzam. Tak, na korze widoczna szczecina dzika - robię zdjęcie. Idziemy chwilę w stronę tego punktu widokowego, lecz dochodzimy do porozumienia, że zawracamy.

W sumie w tym rezerwacie jest pięknie i przy tym chłodniej. Można byłoby odnowić wszelkie tablice i alejki, wygrabić, bo tak to wygląda jakby nie było gospodarza. Idąc napotykamy po prawej stronie okopy z okresu drugiej wojny światowej. Być może wykopali je żołnierze niemieccy, gdy bronili się przed nacierającymi jednostkami Armii Czerwonej.

Wsiadamy do samochodu i udajemy się w kierunku Wisły . Mijamy stare sady które występują już tylko śladowo. Droga jest wąska i trudno się minąć dwoma samochodami, jednak dojeżdżamy do Wisły. Zatrzymujemy się. Woda jest jeszcze wysoka. Postanawiam dotrzeć w okolice starego mostu kolejowego na Wiśle, który w roku 1927 został rozebrany i przeniesiony do Torunia. Wandzia jest zadowolona, jak również Oliwia, która podczas jazdy wykonuje zdjęci. Tym razem jedziemy dołem i dojeżdżamy do skrzyżowania. Skręcamy w prawo. Jedziemy drogą asfaltową równolegle do torów kolejowych prowadzących do mostu. Po prawej stronie drogi rosną lipy - pięknie komponują się w krajobrazie kociewskiej wsi. Cóż, nieraz są wypierane przez iglaki, ale to głównie za sprawą opadających liści - z igłami to nie mamy za wiele kłopotu. Na torach pasie się bydło. Przyroda zamaskuje to, co jest nie używane - taka jest kolej rzeczy. Zjeżdżamy do Wisły. Chcę pokazać główki na Wiśle, ale wysoka woda to uniemożliwia. Jesteśmy jednak wynagrodzeni pięknym widokiem pasących się klaczy z przychówkiem. Jedno ze źrebiąt pije mleko matki - dla niego to jest w tej chwili najważniejsze. Pokazuję Oliwi i Wandzi pozostałości po moście. W tej chwili korzystają z nich tylko mewy - nie wykluczam że tam wysiadywały młode.

Wandzia prosi, aby jechać na prom i to czynię. Dojeżdżamy do wsi Opalenie, przy kościele skręcam w prawo i znowu jedziemy piękną aleją lipową. Od strony promu jadą samochodu o różnych rejestracjach. W trakcie jazdy Oliwia robi zdjęcie bocianowi. Dojeżdżamy, ale co to? Na asfalcie woda - nie da rady dojechać. Przypominam paniom, że Grześ Gliniecki jak była wylana Wisła i przyjeżdżaliśmy na ryby, to na tym asfalcie łowił sandacze. Proponuję, aby podjechać w miejsce obok - tak zwane dla wojska -i to czynimy. Tam już są inne osoby, które również przyjechały nad Wisłę. Z tego miejsca jest piękny widok budowanego nowego mostu. Oliwia wykonuje jeszcze kilka zdjęć i okazuje się, że bateria się wyczerpała w aparacie.

Postanawiamy powoli wracać do domu, z tym że jedziemy drogą do Gniewa nad Wisłą. Trafiamy (chyba w wsi Betlejem) na piękny widok udoju ręcznego krów na pastwisku. Nie możemy tego utrwalić - siadł aparat. Dojeżdżamy do Tymawy i pokazujemy Oliwi, że byliśmy nad Wisłą, po prawej stronie od krzyża za wsią. Jest tam bardzo pięknie, gdyż schodzi się drogą w wąwozie. Obiecujemy, że jeszcze tu przyjedziemy. Dojeżdżamy do Nicponi, skręcamy na Kolonię. W Piasecznie wstępujemy do studzienki. Zwiedzamy to miejsce. Jest piękne i odwiedzane przez ludzi. Przejeżdżamy przez Piaseczno, obok figury świętej Tekli, w kierunku Wyrębów, następnie przez Bielsk do Królów Lasu i jesteśmy w Morzeszczynie. Oglądamy słynne biurko - przystanek autobusowy. Pięknie wygląda! Dalej przy drodze za Borkowem po prawej stronie mijamy obalony dąb Napoleona. Wielbrandowo, i Skórcz,i jesteśmy w domu. Oliwia zadowolona, jak i Wandzia, i ja również.

W sumie to można by skomentować, że jeszcze brakuje na Kociewiu takich oznakowań: "Aleja Lipowa Prawem Chroniona", nie mówię o dębach, jesionach w okolicach Bielska do Majewa, Kursztyn Janiszewo... - takich alei na Kociewiu mamy wiele i nie obejrzymy się, jak ich nie będzie. A przecież w innych regionach Polski wiedzą co mają - a my nawet nie umiemy sprzedać tego, co u nas piękne.

Mam nagrane odgłosy ptaków w rezerwacie i znad Wisły - nie wiem czy uda się to wkomponować.

Skórcz 16.06.2013 rok Antoni

Kliknij miniaturkę zdjęcia i obejrzyj 4 zdjęcia

Antoni




Na youtube.pl można posłuchać odgłosów:
- mew znad Wisły w okolicach Opalenia (https://www.youtube.com/watch?v=0eQ3D5G-CAc&feature=youtu.be)
- ptaków leśnych w okolicach Opalenia (https://www.youtube.com/watch?v=b1LXoAYmVJk)
nagranych 16 czerwca 2013 roku przez pana Antoniego Chyłę


Powrót do góry


18 czerwca 2013 roku - 90-lecie Polskiego Związku Łowieckiego


W tym roku w całym kraju trwają obchody 90-lecia PZŁ. Odbędą się różne uroczystości na szczeblu centralnym jak i lokalnym. Prezentować będziemy dorobek związku, a jest on bardzo pokaźny. W sumie wydawałoby się. że mamy się czym pochwalić. Na pewno tak jest, ale jaki obraz łowiectwa prezentujemy społeczeństwu - to zależy od nas - szeregowych członków.

Część uroczystości łowieckich odbywa się w dużej odległości od miejsca zamieszkania i sam dojazd sprawia kłopot. Można stwierdzić, że na imprezach tych zbyt dużo nas nie uczestniczy - chodzi o występowanie w mundurze myśliwskim. Wielu tłumaczy się tym, że brak czasu nie pozwala na udział w tych uroczystościach nie mówiąc, że uważa mundur łowiecki za zbędny. Często się słyszy: "nie mam czasu na polowanie, a co dopiero na udział w uroczystościach".

Forma pokazania dorobku łowieckiego dla społeczeństwa jest możliwa na wszelkiego rodzaju uroczystościach na terenie miasta czy gminy. Mała wystawa łowiecka połączona z degustacją dzika na pewno zostanie zaakceptowana! Problemem jest tylko zwiezienie trofeów łowieckich i ich odwiezienie kolegom. Największy problem to zaangażowanie się w pracach na rzecz wystaw łowieckich. W rozmowach wszyscy wspominają że to się zrobiło, tamto - lecz w sumie jakby zapytać niektórych - co konkretnie zrobił na rzecz łowiectwa, to by się musiał głęboko zastanowić. Mamy kilka osób w kol, które nigdy nie odmówią wszelkich prac. Mimo, że mają odpracowane dniówki pracują nadal mówiąc, że to ostatni raz. A ile to tych ostatnich razów było... A mamy również takich, co to nawet nie chcą zajrzeć do lizawki, czy jest w niej sól.

W ciągu kilkunastu lat miałem możliwość obserwacji łowiectwa. Lizawki były zawsze. Co prawda sól mieszano z gliną, ale zawsze pozostawała głównym składnikiem. Dziś mamy piękne kostki soli. Uprawa poletek, zaprzęgi konne, zbiór siana i wywóz karmy w paśniki wozami konnymi lub zimą saniami (na Kociewiu mówiło się psy), konie ciągnące sanie z paszą, sianem, snopówką, burakami... W mrozie z chrap koni wydobywająca się para... To były widoki! Cóż... Czas płynie... Dziś ciągnik, samochód terenowy z przyczepką - tak rozwozi się karmę. A były przypadki, że trzeba było nosić buraki pod paśnik w kipach (kosze dużych rozmiarów wykonane z wikliny, posiadające dwa uszy do noszenia) lub siano na plecach. Dziś mamy dyskusję "a czemu tam paśnik? Tam nie można dojechać!" Nie mówię już o nadrzecznych łąkach, które były wykaszane. Dziś zarastają - nie ma bydła.

"Łowiec Polski" - miesięcznik myśliwych zmienił swą szatę. Wypiękniał. Pojawiła się konkurencja - "Brać Łowiecka". Jest też pismo myśliwych ziemi słupskiej, koszalińskiej i gdańskiej "Echo Pomorskiej Kniei". A tak nie dawno trzeba było podawać do zarządu wojewódzkiego ile prenumeruje się egzemplarzy "Łowcy Polskiego". Czytelnictwo prasy łowieckiej maleje. Być może na to ma wpływ Internet. Jednakże drukowanym czasopismem może zainteresować się inna osoba, nie myśliwy, przecież nie wszyscy mieszkamy w indywidualnych domach.

Dobrze, że ukazały się okolicznościowe znaczki z okazji 90-lecia PZŁ szczebla centralnego i Zarządu Okręgowego w Gdańsku. Niektóre wylądują na kapeluszach kolegów, natomiast część skwituje: "a po co oni wydali takie znaczki?! do zobaczenia na następnym jubileuszu".

Ma się ukazać monografia łowiectwa gdańskiego, która winna się znaleźć w bibliotece każdego myśliwego.

Antoni


Powrót do góry


10 czerwca 2013 roku - gawęda "Pomniki przyrody"

Obiecałem żonie Wandzi, że dziś pojedziemy do Opalenia, aby pooglądać tereny przy Wiśle, których nie odwiedziliśmy, jak byliśmy poprzednio. Co prawda miała powstać z tego gawęda, ale musi poczekać. Zamierzenia były wielkie, ale czasu mało - to brak wiedzy z mej strony odnośnie przenoszenia zdjęć z komórki i aparatu fotograficznego do laptopa zmusza z korzystania z pomocy innych osób. Przesyłanie zdjęć miało trwać kilka minut, lecz mimo wszelkich starań ze strony siostrzeńca Fabiana trzeba było odczekać.

Jednak jedziemy przejeżdżając przez Starą Jani ę. Wandzia proponuje, aby jechać przez Leśną Janię. Akceptuję jej propozycję. Jadąc w Jani Wandzia stwierdza, że chciałaby zobaczyć pałac w Rynkówce. Przyjmuje i tę propozycję informując, że dziś możemy zrezygnować z Opalenia, a udać się do Przewodnika. Dojeżdżamy do Rynkówki i jedziemy okalającą park pałacu drogą do Lisówka. Za parkiem skręcam w lewo. Dojeżdżam do bramy. Wandzia potwierdza, że pałac jest piękny, czyta opis przy bramie i odjeżdżamy. Skręcam na skrzyżowaniu do Cisowy. Wandzia stwierdza, że mam jechać do Opalenia. Zawracam, jednak udaje mi się namówić ją, aby jechać na Przewodnik. Objeżdżam skrzyżowanie i kieruję się na Cisowy.

Jedziemy polną droga wśród liściastych drzew. Pięknie wyglądają kwitnące białe kwiaty w zwisających gronach drzewa grochodrzewu akacjowego, robinii akacjowej z rodziny motylkowatych pochodząca z Ameryki Północnej, potocznie nazywanych u nas akacjami . Bardzo pospolite w Polsce kwiaty wydają przyjemną woń. Akacja jest rośliną miododajną - bardzo smaczny miód. Starsi mieszkańcy pamiętają, że z drewna akacji robiono trzonki do młotków, siekier. Były one bardzo wytrzymałe! Nas myśliwych urzeka wykonana z drewna akcji podkładka pod parostki rogacza - ze względu na piękny przekrój poprzeczny pnia.

Mijamy piękne łany zbóż i kukurydzy. Wandzia zauważa ambony na polach i pyta się mnie, czy to jest teren naszego koła. Potwierdzam. Nagle zauważa po lewej stronie piękne drzewo. Mówi, aby się zatrzymać, c o niezwłocznie czynię. Podchodząc do drzewa stwierdzam, że to piękny kasztanowiec zwyczajny, który może dorastać do 40 metrów wysokości. Wspólnie go podziwiamy. Wykonuję kilka zdjęć. Szukam tabliczki z napisem "Pomnik Przyrody" - nie ma. Próbujemy z Wandzią obłapać pień drzewa - nie dajemy rady. Idę do samochodu po taśmę 3 metrową. Na wysokości pierścienicy (na wysokości 130 cm od podłoża) mierzymy obwód. Brakuje miary! Wychodzi na to, że kasztanowiec ma w obwodzie 416 cm! Może być mały błąd pomiaru, gdyż taśma jest metalowa. Ciekawe, że to pojedyncze drzewo nie odwiedził szkodnik kasztanowców, żerujący na liściach szrotówek kasztanowcowiaczek. Wandzia mówi, abym zapisał wymiary i jedziemy dalej.

Proponuję Wandzi, aby pojechać zobaczyć buk pospolity, który może dorastać do wysokości 35 do 50 metrów, a obwód w pierścienicy może dochodzić do 750 cm, rosnący przy szosie Kopytkowo-Przewodnik, za skrzyżowaniem do Cisowy w stronę Kopytkowa. Po dojechaniu wykonuje kilka zdjęć, szukam tabliczki - tak jak przy kasztanie - nie ma. Jeszcze wykonujemy pomiar obwodu pnia. Jest tylko 480 cm. Tego buka znam już dość długo. Od chwili jak zacząłem polować, na polowaniu zbiorowym mówiono: "obstawiamy od buka". W sumie to on przytył, tak samo jak zdarza się nam ludziom - jak starzejemy, to również tyjemy.

Zawracamy samochodem w stronę Przewodnika, przejeżdżamy przez skrzyżowanie Osiek-Warlubie-Kopytkowo-Przewodnik. Przejeżdżamy przez wieś Jaszczerek i Przewodnik. Opowiadam Wandzi, że przed wojną i po wojnie było to nadleśnictwo Przewodnik. Dojeżdżamy do wsi Lipinki i bardzo wolno jadąc zwiedzamy ją . Na chwilę zatrzymujemy się przy kościele pw. Marii Wspomożycielki Wiernych wybudowanym w latach 1900 - 1904. Pierwsze zapiski o Lipinkach pochodzą z roku 1851 i dotyczą wizytacji ks. Biskupa Heronima Rozdrażewskiego, biskupa kujawskiego. Do 1954 roku była siedzibą gminy Lipinki.

Po przejechaniu tej miejscowości zawracamy i jedziemy do Starej Huty. Po pewnej chwili kończy się asfalt i wjeżdżamy w polną drogę. Przed samą wsią po prawej stronie drogi stoi stara boży męka. Dojeżdżamy do wsi, gdzie pytam się pań jak dojechać do Błędna. Starsza pani nie zna takiej miejscowości. Na pytanie jak dojechać do Osieka - każą jechać drogą oznaczoną nr 13 i jej się trzymać - dojedziemy do Przewodnika, a dalej do Osieka. Jest też możliwość powrotu. Wybieram tą trasę, jaką podały. Wandzia pyta, czy starczy paliwa - tak. To, że jechaliśmy do tej miejscowości, wynagradza fakt, że można zobaczyć pasące się bydło, sianokosy, stare budynki, ale i samochody o różnych rejestracjach - warszawska, gdańska... Po prostu państwo zjechało na domki.

Jadąc Wandzia pyta, czy tą drogą już jechałem - zaprzeczam. Jedziemy pięknym lasem. Napotykamy daniela przebiegającego drogę. Wandzia stwierdza, że ten las jest inny, jak u nas. Mówię jej, że po prostu jest bardzo słaba gleba i jest brak podszytu.

Po kilku minutach dojeżdżamy do wsi Przewodnik. Udało się jednak, dojechaliśmy z powiatu świeckiego do starogardzkiego. Dojeżdżając do skrzyżowania skręcamy na Osiek. Proponuję Wandzi, że przejedziemy przez Markocin, następnie do Mirotek od strony Gapicy. Akceptuje mój pomysł kwitując: "a co ja mam tu do powiedzenia". Przed Osiekiem skręcamy w prawo, przejeżdżamy obok stare budynku. Ulega on już samoistnej degradacji. Po lewej mijamy jezioro Czarne - mówię do Wandzi, że możemy przyjechać tu na ryby. Droga miejscami jest piaszczysta, ale cóż zrobić. Dojeżdżamy do rozwidlenia drogi kieruję się w prawo, biorąc pod uwagę fakt, że ta droga po lewej stronie biegnie przy jeziorze, a w prawo do Markocina. Wywożono drewno i droga nie była zarośnięta. Do miejscowości nie prowadzi światłowód telefoniczny, a kabel napowietrzny przyczepiony jest do słupów. Jedziemy innym lasem - miejscami z domieszką buka, dębu i jak zwykle brzozy. W pewnym momencie rozpoznaję drogę, która doprowadzi do Gapicy.

W trakcie zwiedzania zatrzymywaliśmy się i podziwialiśmy piękny krajobraz Kociewia Czy tam w województwie kujawsko-pomorskim, czy naszym pomorskim. Mimo iż Wandzia uważała, że wybrałem tą trasę, bo coś chciałem zobaczyć, to jednak była to jazda spontaniczna.

Po przyjeździe do domu siadam do laptopa i próbuję odnaleźć w rejestrze WKP woj. pomorskiego czy te dwa olbrzymie drzewa są tam wpisane. Nie mogę znaleźć. Tak samo nie ma żadnej wzmianki na stronie gminy Smętowo Graniczne. Co prawda nie sprawdzam na stronach RDLP Gdańsk, gdyż buk to rośnie w pasie drogowym, a kasztan na gruncie gminnym. Cóż, jeśli nie są wpisane te drzewa, to tylko zależy od Rady Gminy aby podjętą Uchwałą i aby stały się one pomnikami przyrody - a warto.

Skórcz dnia 10.06.2013 Antoni

Kliknij miniaturkę zdjęcia i obejrzyj 6 zdjęć

Antoni






Powrót do góry


09 czerwca 2013 roku - gawęda "Drugi dzień po wyzwoleniu Smolnik"

Dziś 30.05.2013 roku postanawiam się udać ponownie do pana Kostka w Smolnikach, aby napisać o jego drugim dniu wolności i co ten dzień przyniósł jemu.

Jadę inną drogą jak przedtem, gdyż myślę, że przecież Kostek też korzystał z różnych dróg podczas przemieszczania się ze Smolnik do Osieka i Skórcza. Jadę więc ze Skórcza przez Głuche, za skrzyżowaniem dróg na Warlubie i Śliwice, wjeżdżam w prawo - w sumie przejechałem gdzieś 5300 metrów w las wiekowo gdzieś 80 do 100 lat. Faktycznie pięknie się prezentuje parę wiekowych świerków wśród również dorodnych sosen. Cóż, kilka świerków już wycięto z uwagi na uschnięcie. Przy drodze stoi stos drewna opałowego, ale to musiała być sztuka! Średnice tego drewna gdzieś około metra - świadczą o tym pnie tych drzew. Po prawej stronie drogi młoda uprawa. Taka jest kolej losu. Drewna trzeba wycinać i nasadzać. Drogę którą jadę porasta trawa. Nie należy do najlepszych z tych względów, że po prostu jest rozjechana miejscami przez samochody do wywozu drewna. Ale w sumie nie ma na co narzekać, gdyż niewygody rekompensuje nam piękny widok lasu - jeszcze świeża zieleń. Wydawałoby się, że sosnowy las nie przedstawia pięk...nych widoków… Soczysta zieleń czarnej jagody, widok grabów, buków i czerwonego dębu - to jest już działalność leśników, do tego nierozłączne jałowce - to wszystko jest w pewnym stopniu rozstrzelone po lesie i pięknie to wygląda.

Po lewej stronie drogi w oddali widać chwilami lustro wody jeziora Wierzbiny. Cały czas towarzyszy mi szpaler brzóz. Dojeżdżam do skrzyżowania dróg. Chwila zastanowienia - jednak muszę skorzystać z napisów na starym kamieniu. Widnieje tu napis: Głuche Wierzbiny Smolniki Osiek. Skręcam w prawo, przejeżdżam obok bagna przez dawną linię wysokiego napięcia. Zastanawiam jak wjechać do Smolnik - czy od strony Wierzbin, czy od Skórzenna. Na tą miejscowość mówi się w sumie Kozie, bo przecież nie kto inny jak pan Władek Noga uczył mnie nazw miejscowości w ten sposób że cytuję : "Skurczyła się Głucha Koza w Skrzyni". Tak w sumie mamy cztery miejscowości: Skórcz, Głuche, Kozie (Skórzenno) i Skrzynia.

Jadąc niepostrzeżenie jestem już w Smolnikach. Po lewej stronie mam jezioro. O! Widzę nawet łódź na wodzie - na pewno to wędkarze. Ale to jezioro zarosło! Gdzie ta plaża? Uśmiecham się na wspomnienie, że przecież człowiek się taplał w tym jeziorze... Należy wspomnieć, że również bydło powracające z pastwiska miało swobodny dostęp do wody z tego jeziora. A jednak nadal rośnie poczciwa brzoza o kształcie V. Ale ona pogrubiał! czas jednak płynie... Przejeżdżając przez mostek kątem oka zauważam, że strumieniem płynie bardzo mało wody. Na pewno bobry spiętrzyły wodę i dlatego taki mamy stan.

Chwila zastanowienia: czy jechać prze wieś, czy na około. Wybieram to ostatnie - a może jeszcze spotkam ludzi przy krzyżu na majowym? Niestety nie spotykam nikogo. W tym roku spotkałem przejeżdżając przez Mirotki na majowym mieszkańców, jak i w Skrzyni, z tym że w tej miejscowości kilka pań, natomiast Mirotki większa ilość, w tym młodzi ludzie. Droga, którą jadę, znajduje się w małym wąwozie. Przy krzyżu skręcam w lewo, jadę obok posesji państwa Jabłońskich - dziś mieszkają tu państwo Kolaska. Za nimi nowo pobudowane domy wypoczynkowe, przy jednym z nich powiewa flaga. Nierozłącznie towarzyszą mi brzozy. Co prawda nie ma już szpaleru, jak za czasów dzieciństwa, lecz pojedyncze egzemplarze. Dojeżdżam do miejsca, gdzie po prawej stronie znajduje się mogiła niemieckiego żołnierza, o którą dbaliśmy, jak chodziłem do szkoły w Smolnikach.

Zjeżdżam po utwardzonym płytami kawałku drogi i przypominam sobie, że w dole po lewej stronie mieszkańcy kopali za robakami na ryby, gdyż było to miejsce bardzo wilgotne. Teraz jest porośnięte. Chyba przestali chodzić na ryby, albo kupują zanęta w sklepie.

Przejeżdżam obok drugiego krzyża - tego z chorągiewką, gdzie można odczytać datę jego postawienia. To rok 1893. O! To było bardzo dawno, jeszcze w tym czasie nie było kościoła we Wdzie. Równe 120 lat temu.

Jadę kolo domu państwa Urmanin, po prawej stronie dom państwa Nagurskich... W mej młodości takie rodziny w tych domach mieszkały. Wjeżdżam na posesję państwa Graban. Ale tu samochodów! w pierwszej chwili myślę, czy aby nie trafiłem na jakąś uroczystość, ale to przecież Boże Ciało i znowu dłuższy łykend. Wchodzę do domu zapraszany przez domowników. Tak, jest Kostek, a przy stole jego rodzina - córki panie Janka , Danka i Ewa i synowa Terenia. Kostek wita mnie słowami: "Siadaj Antek". Częstowany jestem kawą i pysznym ciastem swojego wypieku. Kostek dziękuje mi za poprzedni upominek - dotyczy to nalewki. Przy stole wspominamy stare czasy. Panie wspominają nawet kantakowy most, jak jechały na wycieczkę z nauczycielem Suchomskim na zakończenie roku szkolnego. Wtedy nie każdy miał rower i były przypadki że nieraz trzeba było brać na barana rówieśnika i tak to się jechało! Miło powspominać dawne czasy... Jedna z pań chodziła do szkoły z moją siostrą Magdą. Ciekawe jest to, że znają określenia pewnych miej...sc, jak Wdeckie Błotka, Okrągłe , Korzonek, Studzienice i Węgielne. Nasze dzieciństwo na pewno było inne niż dziś… Mieliśmy bezpośredni kontakt z przyrodą, a dziś przecież dzieci nie znają poczciwej krowy, a mleko uważają że się robi w fabryce. W sumie tylko Kostek nie może swobodnie mówić, gdyż słuch nie pozwala, ale od tego jest kartka z napisem. Panie wspominają, że ojciec im mówił o mnie i był pewien, że go ponownie odwiedzę. Mamy jechać dziś w drugą stronę - do Osieka.

Uzyskuję akceptację na wyjazd z Kostkiem na stare drogi. Działo się to drugiego dnia po wyzwoleniu Smolnik przez Rosjan. Kostek wspomina, że został aresztowany przy studni, jak szedł do sąsiadów Chabowskich (obecnie mieszka rodzina Landowskich). Przy studni był żuraw - ja go pamiętałem z dzieciństwa, pamiętają również córki Kostka. Kostek chciał tam nocować, gdyż ich budynek zajął sztab wojska rosyjskiego. Żołnierz zażądał od niego dowodu. Kostek mówił, że nie ma. Żołdak kazał mu iść po niego. Kiedy Kostek wrócił kazano mu stać przy domu Chabowskich. Pilnował go wartownik. Do niego dołączył doprowadzony przez żołnierza Bieliński ze Smolnik (faktycznie przedtem były dwie miejscowości to jest Smolniki i Ziemnianek, z tym że zlikwidowano nazwę Ziemnianek ustanawiając jedną nazwę na Smolniki). Pan Kostek mieszkał w Ziemnianku. Zaprowadzono ich do budynku, gdzie mieszkał Alfons Graban i tam dokonano ich rewizji, zabierając wszystko, pozostawiając tylko chusteczki. Wyprowadzono na drogę obok budynku. Było......... ich 8 lub 9 chłopa - w tej chwili trudno powiedzieć Kostkowi ilu ich było. Podali im, że idą do Skrzyni budować most. Prowadzili ich faktycznie w tę stronę. Na górce za wsią zorientowali się, że nie idą do Skrzyni na wprost, a skręcili w lewo na Karszanek - Kostek zorientował się że idą do Osieka. W Osieku doszli do budynku należącego do państwa Prabuckich - przy samym kościele, gdzie mieścił się kiedyś sklep. Na sali do godziny 20 lub 21ej znalazło się już kilkunastu zatrzymanych mężczyzn - do wieczora było ich w sumie około 40 osób. Kostek był najmłodszy w tej grupie. Na salę wszedł żołnierz, który oświetlał twarze lampką elektryczna, jakby go szukał. Zatrzymał się przy Kostku. Kazał mu wstać i iść z nim. Na pytanie Kostka: dokąd? Odpowiedział, że do komendanta. Poszli na piętro i tam zaczęły się przesłuchy: dlaczego nie jest w wojsku, dlaczego chodził na ćwiczenia folk szturmu i strzelał do Rosjan. Kostek wszystkiemu zaprzeczał. Później uwarzył sobie, że zapyta się kto go widział w Osieku. Niech przyprowadzą tego człowieka, co go widział. Kiedy spytał, komendant odpowiedział, że przyprowadzi tego człowieka i w tym momencie Kostek dostał pięścią w twarz tak, że spadł ze stołka i przewrócił stół. Otrzymał kilka ciosów w twarz tak, że był zalany krwią. Z tego przesłuchania został odprowadzony do organistówki - trochę dalej pod Rynkiewicza. Tam został zamknięty w małej kuchence, gdzie były powybijane okna i dlatego było tam tak zimno jak w psiarni. Ale co, gdzie się ruszysz? Na drugi dzień rano został przeprowadzony do innego pokoju, gdzie byli inni chłopi- gdzieś około 30. Było tak ciasno, że nie można było utknąć palca. W drugim pokoju były kobiety. Tam siedzieli całe dnie, z tym że jak nadchodził wieczór, to wyprowadzali ich na przesłuchania do Prabuckich, ze słowami: "Chadzi do komendanta". I stale to samo - włącznie z biciem. Kostek nie zmieniał swych zeznań. Przez okres pobytu w areszcie otrzymywali raz dziennie posiłek. Co to było - nie może dokładnie określić czy brukiew, czy buraki objętości jednej nalewki i kawałek czarnego chleba naraz do ust. Pierwsze trzy dni odczuwał straszny głód, człowiek by gryzł palce z głodu… Później żołądek przyzwyczaił się do głodu. W sumie upłynął tydzień, gdyż był aresztowany w piątek i w piątek po tygodniu zwolniony do domu. Był to okropny, ciężki los. Siedząc przy stole Kostek mówi, że tamten stół był mniejszy i jak dostał w nos to się przykrył tym stołem cały… Od Rusków dostał więcej jak od Niemców… Od tych dostał tylko raz przez głowę w Skórczu, jak szli ze sztandarem i nie zdjął czapki. To zdarzenie miało miejsce w okolicach obecnej stacji paliw, gdzie przedtem była stodoła - ja pamiętam ją, jak również inni mieszkańcy Skórcza i okolic.

Dziś Kostek żałuje, że poszedł po dowód. Miał uciec... Nie myślał że zostanie aresztowany. Tego nie zapomni. Jak przyszli na górkę, to jak dokładnie wiedzieli ci żołnierze gdzie iść! Znali dokładnie każdą ścieżkę, a był to dopiero drugi dzień, jak przyszli do Smolnik. Wszystko co było Rosjanie brali siano, słomę gdyż mieli dużo koni przywiązanych w lesie. Brali i wywozili do lasu nawet drewka pocięte na ogniska. Szafy zostały wszystkie opróżnione. Nawet Kostkowi ukradli buty, które zebuł (zdjął) jak wszedł do pokoju i pozostawił je w sieni. Od tego czasu chodził w klumpach (buty gdzie podeszwa była wykonana z drewna). Woził koniem kopalniaki do Ocypla i Zelgoszczy. Wspomina, że na podwórku chodziły świnie - gdzieś o wadze do 70 kg, lecz Rosjanie ich nie zabijali. Zabrali najlepszą krowę, a zostawili najgorszą - bez sierści, gdyż była przemarznięta, bo budynek na wskutek działań wojennych uległ spaleniu i bydło było u sąsiada Chabowskiego w przybudówce. Pozabijali wszystkie kury i gęsi. Przyjmując, że nie interesowała ich wieprzowina, można sądzić, że żołnierze byli wyznania muzułmańskiego. W tym czasie była zima, miesiąc marzec 1945 rok. Śnieg był jeszcze miejscami.

Kostek na me pytanie - ile trzeba było oddać mleka od krowy - nie może podać, gdyż tym zajmowała się matka. Z mlekiem trzeba było jechać do Wdy. Msze odprawiał ksiądz Bulitta - raz we Wdzie, raz w Kasparusie, raz w Osieku. Przez tego księdza był bierzmowany w Osieku. Spowiedź odbywała się w języku niemieckim, z tym że kto mówił słabo miał mówić po polsku. Pewnego razu, jak wracali z mszy, to rozmawiali po polsku i Kostka zatrzymał policjant, który był schowany za ubikacją, za chlewikiem państwa Żabińskich (chlewik stoi do dziś). Wyskoczył z okrzykiem "Halt!" i kazał wszystkich zatrzymać się. Kostek pobiegł i powiedział, że mają się zatrzymać, a sam w nogi do domu. Knap jak doszedł do domu, to nadjechało trzech policjantów na rowerach i miał się wytłumaczyć czemu uciekł. Rozliczany był przy lipie rosnącej na podwórzu. Kostek tłumaczył się, że nie zrozumiał. Poparł go jeden z policjantów. Wnet by dostał pałą od policjanta, gdyż miał już ją wyciągniętą. Policjant, który się za nim wstawił, zapytał się k...to j...utro jedzie z mlekiem. Kostek powiedział, że on. Policjant kazał mu przywieź worek ziemniaków. Ojciec musiał za niego zapłacić mandat 16 marek - było to dość dużo. Kostek w sklepie (piwnica na Kociewiu) osobiście wybierał worek kartofli. Od tego czasu miał już lepiej i nie był tak kontrolowany przez policję. Mówi, że u Niemców to miał szczęście… Część jego kolegów, jak Pączek, była już w wojsku w Anglii lub Włoszech. Kostek był w domu, gdyż siostry pracowały na Żuławach, a ojciec pracował w lesie i dlatego został w domu.

Z panem Kostkiem udajemy się do Osieka tak, jak prowadzili ich Rosjanie. Proszę jeszcze Panią Terenie o numer telefoniczny do ich domu który wklepuję do komórki. Kostek mówi do mnie: "Antek, tylko pomału". Idąc do samochodu wnuki Kostka pytają gdzie jedziemy. Kostek odpowiada, że na wycieczkę i dodaje mi, że są to dzieci córki Janki i to ten młodszy, jest jeszcze większy. Wsiadamy do samochodu, przekręcam stacyjkę w samochodzie i ruszamy. Kostek mówi, że trzeba uważać, jak się wyjeżdża na drogę. Skręcamy w lewo. Po kilku metrach po prawej stronie mijamy piękne białe kwiaty na krzewie Kostek komentuje, że piękny bukiet. Podaje, że długo tu nie był. Zauważył, że po prawej stronie, gdzie mieszkał pan Władek Noga nie ma stodoły, rozebrano ją. Po lewej stronie mijamy dom państwa Słowik. Kostek mówi, że już gospodarzy młody Słowik. Przejeżdżamy mostek na strudze. Po lewej stronie znajdują się budynki, gdzie mieszkał pan Maks Noga. W tej chwili jest to miejsce wczasowe. Przypominam sobie, jak w młodości pu.........szcz.........aliśmy patyki przed wpustem tego mostku i sprawdzaliśmy, który patyk pierwszy przepłynął - ale to było dawno. Nie wspomnę, jak kolega Maryś Noga przynosił stare banknoty przedwojenne i też je puszczaliśmy na wodzie. Z tej strugi korzystało bydło z wodopoju i to zarówno latem jak i zimą. Jadąc pod górkę Kostek mówi: "Tu my szlim". Jedziemy i dojeżdżamy do skrzyżowania, gdzie droga ta ma odgałęzienie w lewo i na wprost. Kostek mówi, że chcieli iść prosto, a oni kazali iść w lewo. Skręca w lewo. Zauważam kamień drogowy z napisem. Kostek powtarza, że oni byli drugi dzień, a tak dokładnie znali drogi i każdą ścieżkę. Jak szli, to w tym miejscu był duży las. Kostek mówi: "To są lata, no jo. Jeden szedł z przodu, dwóch za nami i taką gromadką sobie szlim. Las urósł…" Potakuję. Pokazuję Kostkowi, że po prawej stronie był zrąb i kopał tu pnie. Po prawej stronie jest bagno gdzie Filbranty mieli bunkier. Przytakuję Kostkowi, że tam pojedziemy, jak będziemy wracać z Osieka. Kostek obawia się, że możemy tam nie dojechać, bo dużo jest powycinane i połowa lasu jest precz. Twierdzę, że się nam uda. Każe kręcić w lewo mówiąc: "Oni znali dokładnie…". Jadąc po lewej stronie mijamy zrąb. Kostek mówi, że tu była taka glinica i wozili tą glinę na drogi. Po prawej stronie mijamy tak zwane Okrągłe, a po lewej stronie Korzonek Kostek mówi, że kiedyś pasiono tu bydło, a teraz jest bagno, że droga jest zarośnięta, gdyż wszystko jedzie starą drogą… - potakuję tylko. Dodaje, że Korzonek, jak i Okrągłe jest całe zarosłe. Mijamy po drodze rów z Okrągłego, który jest zarosły. W sumie to wszystko jest zarosłe. Przejeżdżamy przez linię wysokiego napięcia i Kostek każe jechać w prawo, bo w lewo pojechalibyśmy na Karszanek i Głuche. Mijamy Wierzbiny. Po prawej stronie jest również bagno zarosłe, a kiedyś koszono tu trawę. Kostek dodaje, że teraz są cudowne czasy. Wszystkiego jest za dużo. Dodaje, że się dziwowali skąd te ruski znają drogę, przecież to był drugi dzień jak wkroczyli do Smolnik... Kostek pyta się czy pojedzim aż to szosy - ja potakuję. Każe jechać prosto. "A w lewo mówi do Skórcza - kiedyś to wszędzie pieszo lub na rowerze:... Po prawej stronie mijamy jezioro Wierzbiny, dosłownie niecałe dwadzieścia metrów. Przejeżdżamy drogę asfaltową Skórcz-Śliwice i wjeżdżamy na drogę tak zwaną Stara Osiecka. Kostek potwierdza: "My tu szlim". Nie jechał tu już pięć do sześciu lat. Karszanek. Kostek mówi, że tu mieszkał Szuta, muzykanci i same wczasy. Karsznia. Jadąc milczymy. Kostek powtarza: "Ale to urosło".

Już Osiek. Zatrzymujemy się na moment. Po lewej stronie leżą duże kamienie. Po pewnej chwili Kostek pokazuje zabudowania i mówi, że kiedyś mieszkał tam Mielewski. Dojeżdżamy do krzyżówek - w prawo na Dobry Brat. na wprost do Osieka. Kostek wskazuje, że oni szli w lewo obok budynków Urzędu Gminy Osiek. Muszę jechać na wprost i mówię do Kostka, że jak będziemy wracać to tą drogą pojedziemy. Jadąc mijamy zabudowania pana Rynkiewicza. Kostek dodaje, że był rybakiem. Ożywia się, mówi: "My tu gdzieś siedzieliśmy w takim domku...". Mówię, że zaraz podjedziemy. Zatrzymujemy się przy nowej organistówce. Kostek kiwa głową, że to tu było i ich doprowadzali stąd do Prabuckich, a pierwszą noc spędził tu sam w malutkim pomieszczeniu. Jedziemy dalej. Zatrzymuję się przy budynku i Kostek powtarza: "To tu, tu, tu..." Dom ten w chwili obecnej jest oznaczony nr 63. Kostek powtarza: "To tu byliśmy pierwsza noc... Ja mówię... Tak to było..." Powtarza to kilkukrotnie. "U góry były przesłuchy i nas doprowadzali z organistówki na przesłuchy..." Chwilę stoimy przy tym budynku. Chcę zrobić zdjęcie komórką, lecz obok siedzą na ławce roześmiane trzy pani. Nie robię. Byłaby to dziwna fotografia. Po chwili ruszamy. Jedziemy Kostek powtarza: "To tam, gdzie te dwa okna". Wjeżdżamy w ulicę Kwiatową. Kostek zdziwiony, ile tu się zmieniło, ile pobudowano nowych domów. W pewnym momencie mówi: "Ale stare też stoi, nawet kryte słomą! O! Nawet jest trzcina do krycia".

Jedziemy szosą w kierunku Wierzbin. Kostek mówi, że kiedyś mówiono "Osiek matka nasza". Znałem to powiedzenie. Cały czas milczymy i jedziemy. Na moment zatrzymujemy i piszę Kostkowi, że chcę aby pokazał gdzie był bunkier Kostek po odczytaniu odpowiedzia: "Pojedzim, ale to jest jeszcze dosyć daleko i czy my tam dojedzim?..." Ja potakuję, że powoli to wszystko się da. Kostek: "To aż za Wierzbiny jedzim. To jeszcze kawał drogi..." Jedziemy dalej w milczeniu. Kostek każe jechać prosto, bo jakby skręciliśmy w lewo, to dojechalibyśmy do wsi Wierzbiny. Przejeżdżamy pod linią energetyczną. Kostek każe jechać powoli, "Chyba pojedzim w lewo". Znowu przejeżdżamy pod linią energetyczną. Kostek mówi: prosto. W pewnym momencie każe mi cofnąć i skręcić w prawo. Jedziemy. "Prosto do Drawskich na Wierzbiny" - mówi Kostek. To musi być gdzieś tu za wysokim napięciem. Kostek wątpi czy dojedzim... Podaje, że gdzieś tu powinna być linia i każe mi ustać. Po chwili mu mówi: "To tu było, ale my nie dojedziemy". Zauważam kami...eń o...ddziałowy z napisem102. Kostek mówi, że to tam gdzie te świerki - tam był ten bunkier. Wtedy było więcej świerków, ale to jest to miejsce! Stąd ich wygneli.. Tam był bunkier! Pod skarpą ładnie było wyrobione. Jedziemy. Kostek mówi do mnie - "Nie jedź". Mówię, że tam jest droga. Kostek pyta, czy aby jest przejezdna. Wychodzę z samochodu i sprawdzam. Twierdzę że przejedziemy i ruszamy. Kostek mówi, aby jechać pomaluśku. W tym lesie wyrabiali drewno - to jest tak zwane Długie Błoto. W pewnym momencie Kostek mówi: "To jest to miejsce, to tu dokładnie". Chwilę się zatrzymujemy i wracamy w kierunku Smolnik. Chcę, aby Kostek pokazał miejsce drugiego bunkra, który należał do Lewandowskiego. Kostek mówi, że był on nad rzeką w okolicach jak wjeżdżaliśmy w tą drogę i w tym czasie tam był młodnik. Ten bunkier rozbierał z Urmaninem i drzewo z niego zawieźli na policję do Wdy. Jadąc Kostek mówi: "Ale ten las urósł! Albo ja się zestarzał…" Odpowiadam, że to las urósł.

Wjeżdżamy na drogę Skrzynia-Smolniki. Wije się ona wśród lasu Kostek wspomina, że na ten odcinek mówiono Kobyła. Tutaj pasło się gęsi. Po lewej stronie mijamy grób Filbrantów i innych osób zamordowanych przez Niemców. Po przejechaniu pewnej odległości Kostek pokazuje, że ten bunkier był po lewej stronie w lesie, przy rzece. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie skręcali na drogę do Osieka jak ich Rosjanie prowadzili. Po chwili jesteśmy w Smolnikach. Kostek mówi, że samochód to samochód. Jadąc Kostek pokazuje, że tam była remiza - ja pamiętam ją jak była drewniana. Teraz tam jest świetlica. Od tej świetlicy muzyka dochodzi aż w nasz obwód. Gdy się siedzi na ambonie przy Szladze gajówce, to bardzo dobrze słyszeć jest muzykę. Wjeżdżamy na posesję Kostka. Mówi: "U nas ludzi jak na weselu!". Potakuję. Wychodzimy z samochodu i idziemy do domu mijając wnuki z którymi się witam. Wśród nich jest młody Słowik. Kostek mówi do mnie: "Idź dalej, śmiało!" Znów spotykam wnuczki Kostka, które proponują mi kawę i ciastko.

Pytam się jednego z wnuków, czy zna historię dziadka. Potwierdza. Tak, dziadek im opowiadał. Rozmawiamy z Kostkiem o księżach. Z jego relacji wynika że ksiądz Bulitta był jedynym księdzem, który pozostał, gdyż resztę rozstrzelali Niemcy. Miał też pozostać staruszek ksiądz Lorenc w Lubichowie, którego Niemcy zostawili, gdyż za nim mieli się wstawić miejscowi - te polscy Niemcy.

Pytam się jeszcze, gdzie mielono mąkę. Kostek mówi, że przed wojną to we Wdeckim Młynie, a w okupację to w Szladze u Durała, gdyż w Wdeckim Młynie Durał młyn jak i tartak rozebrał. Postawił nowy tartak na górce i był to tartak parowy. Teraz tam są tylko fundamenty. Mielenie odbywało się na kartki, z tym że Durał mielił 50 i 100 kg więcej zboża. To był dobry Niemiec. W tym młynie było już światło z turbiny. Jeszcze kilka pytań do Kostka i się żegnam. Na moje pytanie, czy mogę jeszcze przyjechać powspominać Kostek roześmiał się i skwitował: "Tak, jak jeszcze będę żył". Na pewno przyjadę. Idąc do samochodu żegnam wnuki Kostka - mają wspaniałego dziadka.

Ta gawęda powstała w oparciu o relację Pana Kostka i tak napisana jak wspominał Kostek. Zdjęcia zostały wykonane w innym okresie czasu i przyroda przysłoniła miejsca które opisuję podczas jazdy samochodem.

Skórcz 06.062013

Kliknij miniaturkę zdjęcia i obejrzyj 32 zdjęcia

Antoni





Powrót do góry


26 maja 2013 roku - Gawęda "Rogatywka"

"Polska wojskowa czapka z daszkiem i kwadratowym denkiem" - tyle Słownik Języka Polskiego z 1981 roku PWN. W sumie to tylko nakrycie głowy.

Ja z samą rogatywką spotkałem się mając sześć lat. Pamiętam pana Władysława Nogę ze Smolnik, który nosił wojskową rogatywkę. Była ona wykonana z zielonego, sukiennego materiału. To nakrycie głowy towarzyszyło mu podczas prac polowych i w czasie prac koniem w lesie. Nieraz spoglądałem przez okno z klasy szkoły w Smolnikach (uczęszczając do tej szkoły mieliśmy lekcje łączone, gdyż był tylko jeden nauczyciel) jak pan Władysław orał pole. Jego sylwetka z nierozłączną rogatywką, koń ciągnący pług jednoskibowy, którego rączki były wykonane z łusek pocisku i były święcące, gdyż na olwańcie (uwroć pasa pola na którym zawraca się koniem podczas orki w zagony) pług był kładziony na bok i rączka szorowała po ziemi otrzymując małe polerowanie... Przy tym ważne było, że koń sam wiedział jak ma chodzić - po prostu w bruździe. Te skiby były odkładane równo. Ile musiał się nachodzić rolnik za tym pługiem! Lejce w tym czasie rolnik miał przepasane przez plecy i w zależności od potrzeby ściągał lewe lub prawe. Niektórzy zakręcali za rączkę pługa. Śla (tak na Kociewiu mówiono na uprząż konia) w tym czasie była różna, to znaczy wykonana z tego, co można było dostać: kawałki węża strażackiego, skóry. Były też śle na wysokim poziomie na niedzielę do bryczki lub wasąga (sanie), wykonane ze skóry, gdzie wszelkie sprzączki były wykonane z mosiądzu. Taki pokaz śli był widoczny podczas wesel, gdzie bryczki były jedynym środkiem przewozu uczestników wesela.

Pan Władysław zapoznał mnie w sumie z różnymi pracami w gospodarstwie. Pod jego okiem nauczyłem się kierować zaprzęgiem konnym, orać i bronować. z tym bronowaniem to było tragicznie, gdyż początkowo brony mnie nakrywały i ja się przewracałem. Po prostu szedłem za blisko. Dobrze, że poczciwy gniady natychmiast stawał. Pan Władysław pokazał mi siodło do jazdy konnej, które było faktycznie wojskowe. Wspólnie osiodłaliśmy konia i nawet przejechałem się w tym siodle, z tym że koń pana Władysława nie reagował na moje wszelkie sposoby, aby jazda odbywała się szybko. Po prostu szedł krokiem wolnym. Być może to mnie uratowało przed upadkiem. Gniady w jednym wypadku sam biegł żwawo - gdy był puszczany na łąkę.

Wiem, że inni rolnicy mieli siodła, gdyż jak wizytował kościół we Wdzie biskup chełmiński, to witała go przed wsią Wda konna banderia, która towarzyszyła biskupowi do kościoła. Tak samo towarzyszyła kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej.

Pamiętam strażaków z OSP Wda, którzy uczestnicząc w obchodach święta Bożego Ciała też mieli rogatywki i mundury z materiału sukiennego. Na pewno przy tych upałach jakie były, to trudno było wytrzymać, ale co się nie robiło dla poszanowania munduru.

Często w leśniczówce Lasek bywali na biwakach harcerze, gdzie również im towarzyszyła harcerska rogatywka.

Przypominam sobie również msze polowe w Ocyplu przy ołtarzu na świeżym powietrzu z udziałem harcerzy, gdzie licznie uczestniczyła miejscowa ludność, w tym ja z ojcem. Ołtarz polowy był wykonany z drzewa brzozowego - coś pięknego. Dziś w Ocyplu mamy kościół, ale na pewno żyją mieszkańcy wsi, którzy szli na tamte msze.

W okresie przedwojennym na wakacjach we Wdeckim Młynie na Windudze przebywali harcerze. Rogatywki nosili żołnierze 2 szwadronu 5 Wileńskiej Brygady AK na Kociewiu pod dowództwem ppor. Zdzisława Badochy "Żelazny", gdzie często wchodzący do Posterunków MO byli brani za żołnierzy KBW i składano im meldunki (niektórzy milicjanci z tych względów mieli nie przyjemności ze strony UB), gdyż nie wszyscy z nich mieli ryngrafy Matki Boskiej przypięte do munduru.

W naszym Skórczu rogatywkę strażacką nosił pan Ludwik Frydrych, z którym miło było gawędzić. Był to pierwszy kierowca wozu bojowego w OSP Skórcz, który ta jednostka otrzymała podczas okupacji i był wyładowany z wagonu na stacji Skórcz przez Pana Ludwika.

Sam odbywając służbę wojskową w latach 1968- 1970 roku w 56 pułku śmigłowców Inowrocław pamiętam, jak zmienialiśmy fason czapki polowej. W sumie oryginał jej wyglądał na coś w rodzaju niemieckiej. Wkładana pleksa zmieniała fason powodując, że czapka ta stawała się rogatywką. Zwrócili na to uwagę, pamiętam, starzy oficerowie frontowi: ppłk. Lech i mjr Hańczuk - imion ich już nie pamiętam. Oglądając te nasze zmodernizowane rogatywki z uśmiechem mówili, że oni też te swoje frontowe rogatywki poprawiali wkładając patyki.

Często również z tego nakrycia korzystali i korzystają myśliwi.

I dobrze, że znów powróciła rogatywka do tych formacji, gdzie była przed wojną jak i po wojnie.

Skórcz dnia 25.05.2013 roku
Antoni

Powrót do góry


13 maja 2013 roku - Gawęda "Sami zobaczyć"

Dziś w naszym miasteczku Skórczu ważne wydarzenie. Otwarcie miejskiego parku i obchody 110-lecia istnienia OSP Skórcz połączone z powiatowymi Dniami Strażaka. Miało być burzowo, ale się utrzymało i poza kilkoma kroplami święconej wody, które podczas święcenia parku spadły na ziemię, nie było żadnych opadów. Pan burmistrz w swym wystąpieniu wskazał, że w sumie pozyskaliśmy kilka gatunków roślin, które swym wyglądem upiększą park. Na pewno tak będzie, ale myślę że w trakcie tej przemowy nasze dwa dorodne czerwone buki bardziej poczerwieniały. Rosną one sobie przy tak zwanej małej szkole.

Buk czerwony - gatunek drzewa należący do rodziny bukowatych. Dorasta do około 25 - 30 metrów wysokości. Korona gęsta szeroka. Kora pnia cienka, gładka, popielatoszara. Liście jajowate lub eliptyczne długości do 10 cm. Osiąga wiek ponad 400 lat. Te buki na pewno były posadzone ręką mieszkańca Skórcza, ale kto posadził czerwonego buka na skarpie lasu przy drodze asfaltowej jadąc z Borzechowa do Lubichowa?... Przejeżdżamy pomiędzy dwoma jeziorami borzechowskimi, gdzie jest ograniczenie szybkości do 50 km/h. Po przejechaniu przepustu po prawej stronie mamy przy drodze stare drzewa, za nimi słup trakcji elektrycznej i tablica lasy nadleśnictwa Lubichowo, a na skarpie rodzynek - czerwony buk pięknie odbijający się na tle innych drzew.

Piękny okaz czerwonego buka rośnie na terenie prywatnej posesji w miejscowości Smętowo Graniczne. W tejże gminie w Kopytkowie rosną dwa okazy buków czerwonych. Mają one liście dosłownie purpurowe, a to za sprawą niszczejącego pałacu.

Wracając do małej szkoły w Skórczu to należy wspomnieć o rosnącym cisie pospolitym. Gatunek wiecznie zielonego iglastego drzewa lub dużego krzewu z rodziny cisowatych. Cis jest drzewem długowiecznym, może przeżyć do 2-3 tysięcy lat. Zimozielone igły spłaszczone o długości 2-3 cm i szerokości około 2 mmm, lekko wygięte, niekłujące, miękkie, osadzone na krótkim cienkim ogonku. Gatunek ten jest objęty ścisłą ochroną gatunkową (od 1423 roku na mocy statutu wareckiego wydanego przez króla Władysława Jagiełłę). Nasz cis czuje się dobrze, pomimo że jest przez wiele pokoleń uczniów tej szkoły wypróbowywany do wszelkich wspinaczek, podciągnięć. Przecież kiedyś wykonywano z drewna cisów łuki...

Piękny okaz cisa drzewa mamy w Pączewie przy plebani.

Jadąc ze Skórcza do miejscowości Zajączek leśną drogą udostępnioną dla ruchu przy tartaku, po przejechaniu pewnej odległości dojeżdżamy do skrzyżowania dróg, gdzie po prawej stronie drogi znajduje się kamień oddziałowy z napisem 1/29 i 1 /39. Od tego kamienia po lewej stronie rosną dwa okazy sosny czarnej i sosny austriackiej. To drzewa z rodziny sosnowatych. Po prawej stronie przy drodze następne drzewa. Sosna czarna ma stożkową i smukłą koronę, która u starych drzew staje się bardziej płaska i nieregularna. Zaliczana jest również do drzew długowiecznych osiągając wiek do ponad 500 lat. Kora o barwie ciemnobrązowej w zagłębieniach po szarobrązowo z wierzchu, bruzdowata, podzielona na płytki o prawie kwadratowym kształcie. Igły w pączkach po 2, spłaszczone, sztywne, ciemnozielone i spiczaste, długości 4 - 18, cm grubości 1- 2 mm i pozostają na drzewie od 3 do 4 lat. Wśród tych drzew jedno zrobiło na mnie wrażenie, gdyż korona ma kształt herbu Ukrainy - złoty Trójząb. Drzewa te rosną w leśnictwie Zajączek i chwała panu leśniczemu Zenonowi Alfut, że się uchowały w takim stanie.

Również w oddziałach tego leśnictwa, to jest 1/36 i 1/34, rośnie sosna wejmutka zwana też sosną amerykańską. To drzewo z rodziny sosnowatych, iglaste o pokroju raczej smukłym. Igły zebrane po 5 na krótkopędzie, niebieskozielone, długości 6-10 cm, szerokości 0,7 - 1 mm, giętkie i cienkie. Dojrzałe szyszki żeńskie są brązowe, cylindryczne i zwisające. Do tych drzew dotrzemy drogą leśną od stadionu miejskiego w kierunku Smolnik, przy tablicy "Masowe groby" musimy przejść pieszo w lewo leśną drogą.

Przedstawiłem co mamy do obejrzenia idąc na spacer pieszo lub rowerem, nie wykluczając nawet samochodu. Nie wypada również nie wspomnieć o samotnych drzewach rosnących na miedzach pól, które dawały cień rolnikom podczas przerw na odpoczynek podczas żniw, gdzie najczęściej spożywano posiłek. Takim jednym z nich jest samotna grusza na polu pana Wojciecha Stępnia w Kamionce. Będąc na polowaniu pod koniec lata 2012 roku utrwaliłem je na zdjęciu.

Warunek jest jeden trzeba chcieć po prostu poznać nasze piękne okolice.

Załączam kilka zdjęć które nie dają tego co możemy naocznie sami zobaczyć.
Kliknij miniaturkę i obejrzyj 16 zdjęć

Skórcz dnia 18.05.2013 Antoni


Powrót do góry


12 maja 2013 roku - Gawęda o krowach i serach



W dniu dzisiejszym z Waldkiem Kuklińskim udajemy się do wsi Kamionka na szacowanie szkód łowieckich miejscowych rolników. Szkody te wyrządziły dziki na łąkach przy jeziorze Udzierz (rezerwat przyrody w gminie Osiek). Jadąc ze Skórcza przez Barłożno, Mirotki, Starą Janię, Leśną Janię, Rynkówkę, Kamionkę, Lisówek nie napotykamy na pasące się bydło. Po prostu już nie ma tego bydła jak przed laty. Nie ma już mleczarni w Barłożnie i Smętowie. Zlewnie mleka zaadaptowano na budynki mieszkalne...

A przecież nie tak dawno temu codziennie w "piątek i świątek" dostarczano mleko do zlewni i mleczarni. Nie kto inny jak Pan wozak odbierał mleko w kanach (bańkach - blaszanych naczyniach) od rolnika. Rolnik po wydojeniu krów mleko musiał przecedzić przez sitko, które dodatkowo wykładano tetrą (pieluchą), jaka zapewniała dokładność zatrzymania wszelkich zanieczyszczeń. Dokładne mycie kan, zbiorników w zlewniach mleka jak i cystern samochodów to była codzienność. Mleko z udoju wieczornego przechowywano w kanach, natomiast ranne było dolewane. Zimą rolnik nie miał kłopotów, natomiast miał je latem i na wiosnę, gdy bydło pasło się na łąkach i występował zwiększony udój mleka. Część rolników pozostawiało na noc bydło na pastwisku i wtedy mleko było transportowane w kanach lub wiadrach, niesionych na szuńdach (część drewna z wyrobionym wgłębieniem na barki zakończona kietami (łańcuchy) z haczykami ). Z tym że mleko trzeba było schłodzić - czy to wpuszczając do studni, czy do zbiorników z przelewającą się wodą - aby nie doszło do jego skwaśnienia. Kany te następnie rolnik umieszczał na podwyższeniach tak, że wozak podjeżdżał wozem konnym i ładował na wóz.

Kany były o pojemności 10, 20 i 30 litrów, z tym, że 30 miały z boku uszy. Co ciekawe, najczęściej koń sam prowadził wóz i wiedział, gdzie się zatrzymać. W okresie zimy zdarzało się często, że wozak szedł obok wozu,aby się rozgrzać. Były przypadki w okresie późniejszym wykorzystywania zamiast koni ciągników kołowych, a w niektórych przypadkach nawet gąsienicowych. Wspomnieć należy też o wszelkich budowach kabin na wozach konnych przed opadami deszczu lub śniegu.

W zlewni najczęściej panie zlewniarki (zawsze w białych czepkach i fartuchach) odbierały mleko, z tym że przed zlaniem do zbiornika pobierano próbki na zawartość tłuszczu. W tych badaniach brali udział członkowie Spółdzielni Mleczarskich. Najważniejsze było umiejętne kręcenie korkiem gumowym w tłuszczomierzu po uprzednim podgrzaniu i wirowaniu. W trakcie zlewania mleka jak i prób trwała ożywiona dyskusja. Część dostawców mleka odbierała ze zlewni ser, masło, mleko w proszku dla cieląt i paszę. Za te rzeczy mleczarnia potrącała dostawcom i niekiedy niektórzy mieli pretensję do wozaka, że tak to dużo potrącili. Wtedy to wozak ze spokojem mówił, kto jeszcze oprócz rodziny korzystał z tych specjałów.

Gwoli przypomnienia - to w mleczarni Barłożno robiono masło i żółte sery, nie mówiąc o śmietanie i twarogu, z którego przy produkcji uzyskiwano serwatkę. Produkowano też kazeinę. Pamiętam jeszcze starą masielnicę drewnianą wykonaną z drewna mahoniowego, która została zastąpiona masielnicą ze stali nierdzewnej. Mleczarnia Barłożno wysyłała mleko do innych mleczarni w Gdańsku i Pasłęku. Ze zlewni mleko zabierały samochody - cysterny, nie żadne chłodnie. Mleczarnia Smętowo robiła sery tak zwane "liliputki".

A jak to wyglądało w Osiecznej? W oparciu o wspomnienie pana Jana Włoch mogę przypomnieć. Z tą wsią i gminą miałem możność się zapoznać, gdy zostałem skierowany rozkazem personalnym do służby. Miałem możność wjeżdżać do wsi od strony Ocypla, Śliwic lub iść od strony dworca PKP. Tam dzień zaczynał się przejściem bydła na pastwiska na łąki Borowskie, wśród których się wije się rzeczka Prusyna, łąki na Rusku i Ostrówku. Być może trudno by było mi tam trafić dziś po 33 latach. Pamiętam też widok bydła powracającego do obór na wieczorny udój.

Po wjeździe do wsi od strony Ocypla po prawej stronie mijaliśmy budynek dawnego Nadleśnictwa Osieczna i po dojechaniu do rozwidlenia skręcaliśmy w lewo, mijając po prawej stronie budynek mieszkalny, gdzie przed laty była piekarnia. Po prawej stronie znajduje się budynek dawnej mleczarni - obok gospodarstwa pana Franciszka Stolkmana. Po lewej stronie mieszkał pan Antoni Zielnica - ostatni ułan w tej miejscowości.

W 1937 lub 1938 roku miejscowy gospodarny nadleśniczy zakupił większa ilość krów w celu produkcji mleka, w związku z czym zaszła potrzeba przerobienia tego mleka. Zakupił wirówkę (na Kociewiu używa się słowa centrefuga), która została zamontowana w piwnicy nadleśnictwa. Z tej wirówki korzystali rolnicy ze wsi. Po odwirowaniu mleka pozostawiali śmietanę, zabierając chude mleko. Z inicjatywy tego nadleśniczego przystąpiono do budowy mleczarni. Inwestycja była realizowana w dwóch etapach. W tym to czasie, jak budowano, to zlewnię przeniesiono do remizy.

Po wybudowaniu mleczarni podczas okupacji Niemiec sprowadził większą wirówkę, którą kręcić musiało dwóch mężczyzn. Wtedy to śmietana z Osiecznej trafiała do mleczarni w Osiu i była przewożona pociągiem. Do Osiecznej przybył mechanik Jędryczka, który wykonał wszelkie prace związane z uruchomieniem parówki, tak, że przestano ręcznie kręcić wirówkę i zaczęto produkować sery, to znaczy robiono je na surowo {takie określenie użył pan Włoch). Przez okres 1 do 2 tygodni leżakowały w piwnicy. Następnie były pakowane w skrzynie i pociągiem przewożono je do Osia, gdzie podlegały dalszej fermentacji. Z Osia do Osiecznej pociągiem wracały gotowe sery jak i masło.

Mleczarnia w Osiecznej podlegała pod mleczarnię w Osiu. Z relacji pana Grzegorza Sławnego wynika, że sery w tej mleczarni produkowano również po wojnie - do początku lat 60. Przypomina sobie, że kierownikiem mleczarni w latach 1965 do 67 był pan Gabryś Szykowski. W tym to okresie rolnicy z mleczarni wykorzystywali serwatkę w żywieniu świń. W tejże mleczarni w piwnicy leżakowały smaczne sery, gdzieś każdy o średnicy 30 cm a grubości 14 do 15 cm.

Nam pozostał tylko smak tego sera, który rozpuszczał się w ustach. Cóż, małe w tym czasie było brzydkie duże to było piękne. Nie wiem, czy dzisiejsze seropodobne produkty mogłyby konkurować z tamtymi serami. Być może rozpłynęłyby się ze wstydu, gdyż w tamtych serach do produkcji było używane mleko od poczciwych krów, które swobodnie zjadały trawę z Borowskich Łąk, machając ogonami, leżąc na łące, przeżuwając i spacerkiem udając się do obór. To były jednak piękne czasy z widokiem pasącego się bydła.

Skórcz dnia 12.05.2013 Antoni


Powrót do góry


27 kwietnia 2013 roku - gawęda "Po 68 latach tymi samymi drogami"

Postanawiam się udać do Pana Konstantego Grabana, aby z nim powspominać stare czasy - dokładnie jego drogę, jaką odbył z żołnierzami niemieckimi w końcu miesiąca lutego 1945 roku.

Jadę ze Skórcza drogą leśną obok cmentarza wojennego za stadionem miejskim. Nie jestem pewien, czy jest Pan Kostek (tak mówią w Smolnikach na Pana Konstantego) zdrowy, gdyż zdrowie ostatnio u niego szwankuje. Cóż, jadąc lasem mijam pewne miejsca znane z młodości, jak dojazd do jezior Gniestwo i Głuszeniec. Mijam dawną linię energetyczną Gródek-Gdynia. W chwili obecnej porasta tu tylko wrzos. Chwała leśnikom, że dbają o wrzosowiska - naturalną bazę żerową zwierzyny płowej jak sarna, daniel i jeleń. Dojeżdżam do jeziora Smolniki - jest w dole. Zjeżdżam ze stromej góry. Jak miały ciężko konie ciągnące dawniej wozy pod tą górę! Droga Wda-Osiek nic się nie zmieniła, może tylko linia brzegowa jeziora się skurczyła. Nie jak 58 lat temu, jak kąpaliśmy się w tym jeziorze! Ten sam nurt wody w strumieniu... Jadę i skręcam w lewo do wsi. Ale tu się zmieniło! Narosło różnych budynków, jak grzybów po deszczu. Nawet droga przez wieś jakaś wąska. Każda posiadłość dosłownie odgrodzona - coś jakbym przejeżdżał przez miejscowość gdzie mieszczą się budynki ambasad lub konsulatów. Dobrze, że już nie wozi się siana wozami, bo część siana znalazła by się na płotach.

Dojeżdżam do miejsca zamieszkania Kostka. Zastaję go w domu. Z tym że jest mały problem, gdyż trzeba porozumiewać się przy pomocy pisma - Kostek utracił słuch. Przy pomocy synowej udaje mi się namówić, aby pojechał ze mną samochodem tą samą trasą jak 68 lat temu.

Z relacji Kostka wynika, że wieś miała dać dwa powozy konne do przewozu ekwipunku trzydziestu niemieckich żołnierzy ze Smolnik do Kasparusa. Było to na drugi dzień po tym, jak na wskutek działań wojennych spaleniu uległ budynek inwentarski ze stodołą. W tym dniu dogaszali palące się siano. Oddziałem dowodził kapitan i żołnierze poruszali się pieszo za wyjątkiem dwóch, którzy nie byli w stanie iść i oni byli przewożeni na wozie Kostka. Wsiadamy do samochodu i ruszamy, z tym że wyjeżdżamy inną drogą, bo wyjazd tej, którą Kostek znał z dzieciństwa, zagrodził sąsiad.

Przejeżdżamy obok krzyża. Kostek każe skręcić w lewo i jechać wolno. Wspomina, że krzyże, jak przyszli Niemcy, to je obalili. Następnie w lesie każe kręcić w prawo, gdzie droga prowadzi na wprost w kierunku Wdy. Po przejechaniu odcinka drogi po prawej stronie pokazuje miejsce, gdzie jak był dzieckiem to przychodzili się kopać jak paśli krowy lub gęsi. Teraz jest już tylko bagno. Po przejechaniu następnego odcinka drogi po prawej stronie znajduje się bagno, które według relacji Kostka nazywa się "wdeckie błotka", a za nim ma być drugie "wdeckie błotko". Jadąc Kostek poleca mi stanąć przy poprzecznej linii mówiąc, że oni skręcili w lewo w stronę kantaktowego mostu - jechali drogą Wdecki Młyn-Lasek. My nie możemy tak jechać, gdyż mostu już nie ma. Trzebaby jechać w kierunku na Wdę, lecz skręcamy w lewo za strugą z Śmierducha. Jadąc Kostek wspomina, że była tu tak zwana Winduga do spławiania drewna Wdą. Dojeżdżamy do asfaltu i po lewej stronie mamy ślady po kościółku i cmentarzu ewangelickim. W lewo prowadziła droga do młyna i tartaku wodnego. Jadąc na wprost dojeżdżamy na most przy elektrowni wodnej. Kostek wspomina, że była tu węgornia ze śluzą. Ja też to pamiętam. Były dwa kanały, z tego pierwszy na młyn i tartak, drugi na rzekę. Przejeżdżamy drugi drewniany most we Wdeckim Młynie i jedziemy w lewo na rozwidleniu dróg.

Po prawej stronie mijamy leśniczówkę i dojeżdżamy do ogrodzonej części lasu. Po lewej stronie, gdzie przy ogrodzeniu prowadzi droga w miejsce dawnego kantakowego mostu, zatrzymujemy się. Kostek wspomina. Ekwipunkiem żołnierzy były plecaki, łopaty i motyki. Żołnierze z wozu Krocza przenoszą się na jego wóz, a Krocz wraca do Smolnik. Kostek z żołnierzami udaje się w kierunku Kasparusa. Uważa, że Krocz mówił perfekt po niemiecku i z kapitanem załatwił, że mógł wracać do domu.

Jadąc dalej mijamy po prawej stronie zalesione obecnie łąki. Pamiętam, że jak przejęliśmy ten obwód łowiecki, to pasło się tu bydło leśniczego Wiesława Wójcika. Na łąki te z relacji Kostka mówiono "Suchy Jelonek" - faktycznie były one suche. W tej chwili są podtopione za sprawą bobrów. Jadąc Kostek wspomina że zaraz musi być po lewej stronie leśniczówka. Zapewniam, że zaraz będzie. Kostek powtarza: "Ale ja już tyle lat nie jechałem... Ale to wszystko urosło..." Ucieszyłem się, jak Kostek powiedział "Ja się tego nie spodziewałem w życiu, że ja tu jeszcze pojedę".

Mijamy leśniczówkę Szlagę i dojeżdżamy do rozwidlenia dróg. Kostek każe jechać w lewo do Szlagi. Mówi, że to porządna, duża góra. Kiwam głową że tak. Znam te drogi, gdyż tu poluję. Kostek mówi, że do młyna Szlagi jechali dołem. Faktycznie jest tam droga, ale teraz tam nie ma mostu na strudze Święta. Dojeżdżamy do asfaltu. Kostek mówi, że wtedy nie było szosy. Każe się mi zatrzymać na wysokości zaniedbanego pomnika. Wskazuje, że w tym miejscu kazali się mu zatrzymać. Kapitan udał się w lewo do dworku młynarza Durała, gdzie przebywał gdzieś około godziny. Żołnierze w tym czasie kopali okopy strzeleckie przy drodze. Po jego przyjściu użył gwizdka, na który żołnierze przybiegli na zbiórkę. Następnie załadowali ekwipunek i udali się do wsi Kasparus.

Dojechali do pierwszego domku za strugą (obecnie oznaczony nr 44) i kapitan kazał się zatrzymać. Sam poszedł się dowiedzieć, gdzie są Rosjanie, którzy w tym czasie już ostrzeliwali wieś Kasparus. Po prawej stronie drogi znajdował się budynek inwentarski, w którym schował się jeden żołnierz - w żłobie u krowy - i udawał że śpi. Szukanie go zajęło około godziny. Po jego odnalezieniu kapitan powiedział, że udają się do Gruz Bukowiec. Kostek zawrócił wozem i pojechał z powrotem do Wdeckiego Młyna, z tym że skręcił w lewo, w pierwszą drogę przez las. Żołnierze, jak przedtem, maszerowali za wozem. Jadąc Kostek powtarza, kiedyś to był las! 150 do 200-letni. Teraz nie ma jeszcze 100 - to już precz!

Dojeżdżamy do drogi na kantakowy most. Zatrzymuję się. Kostek wspomina, że kapitan nie zwrócił uwagi że skręcił w prawo, a miał jechać prosto. My jedziemy tą samą drogą, jak jechaliśmy do Kasparusa. Po skręceniu w prawo za dawnym kościółkiem ewangelickim Kostek przypomina, że na tą budowlę mówiono "Herhacz" - tak było, przypominam sobie tą nazwę.

Jadąc lasem Kostek informuje, że orał pod ten las z synem leśniczego Talaśki. Na moje pytanie o fundamenty po starym tartaku, które pamiętam, Kostek potwierdza, że był taki, ale w okresie gradacji sówki choinówki. Uśmiecha się i wspomina, jak tu było ładnie na tej Windudze. Harcerze w 1939 roku mieli tu obóz. Było zawsze gwarno i wesoło. Skręcam w prawo. Kostek protestuje. Mówię, że jedziemy z drugiej strony mostu kantakowego. Kostek wspomina, że na to miejsce mówiono Olszki. Widać na drugim brzegu budynki Wdeckiego Mlyna. Nie można dojść do miejsca, gdzie był most - po prostu pan Flizik uprawia pole, które ma ogrodzone przed zwierzyną.

Skręcamy w lewo do góry i jesteśmy na linii do Lasku. Dojeżdżamy do skrzyżowania z drogą Wda-Smolniki. W tym to miejscu zatrzymali ich żandarmi na motocyklach i polecili udać się do Lasku, gdzie mieli przenocować, a następnie rano udać się do Wielkiego Bukowca. W tym to czasie Kostek dowiedział się od oficera, że z nimi będzie tak długo, jak będzie żył koń, którym będą transportować ekwipunek. Plan, jaki miał Kostek, się nie udał, gdyż chciał jechać do domu, bo Niemcy by się nie zorientowali, ale spotkanie z żandarmami pokrzyżowało plany. Udali się do leśniczówki Lasek. Podążamy tą samą drogą, może różniącą się tym, jak wspomina Kostek, że ta obecna ma dziury - wtedy była zadbana. Sam się dziwię, jak podrósł mijany las. Kostek pokazuję drogę do Lubichowa, Śmierduszka i Tylne Błoto zna doskonale. Tu pracował długie lata w lesie, a przedtem pomagał ojcu, który również pracował w lesie.

Mijamy znajome dęby, które podrosły, dojeżdżamy do leśniczówki. Kostek wspomina, że na podwórzu przy pompie stały trzy samochody. Udaję się do leśniczówki, gdzie proszę leśniczego Fiałkowskiego o zgodę na wjazd na podwórko, wspominając w jakim celu tu jesteśmy. Po wjechaniu zatrzymuję się. Kostek wskazuje miejsce gdzie była pompa i stały samochody. Nie ma co prawda już stodoły, stoi tylko garaż. Na noc Kostek wprowadził konia do stodoły, a sam nocował z pracownikiem obsługującym bydło w pokoju w budynku inwentarskim (Bieliński pracował w tym czasie i o tym fakcie mi wspominał). Wczesnym rankiem zaczęli w dwóch nosić siano ze stodoły do obory. Zauważył to wartownik stojący przy samochodach. Podszedł do Kostka i zapytał się skąd jest, gdyż go nie zna. Mówił w języku niemieckim. Kostek tłumaczył się, ale że znał niemiecki słabo Niemiec zaczął mówić po polsku. Pytał się, ile ma lat, gdyż wygląda na młodego. Kostek powiedział, że w nocy przybył z żołnierzami, którzy kwaterują w leśniczówce. Niemiec powiedział, że ma okazję iść do mamy i odszedł. Kostek z Bielińskim spalili po papierosie i Bieliński powiedział mu, że nie ma iść, bo Niemiec może go zastrzelić, jak będzie odchodził. Poszli do stodoły nosić siano. Wracając po około godzinie z obory żołnierz znowu podszedł i powiedział: teraz już jest późno. Kostek powiedział do Bielińskiego: "Chłop mówi prawdę". "Spróbuj" - powiedział Bieliński, który obserwował drzwi leśniczówki. Kostek poszedł za stodołę. Bieliński machnął ręką i Kostek zaczął uciekać. Żołnierz stał w tym czasie przy samochodach. Niemcy za Kostkiem byli w ten dzień u Marylki Graban, która tłumaczyła się że nie miała chłopa, gdyż jest panną, ani też nie posiada konia. Na tym Niemcy skończyli poszukiwania Kostka. Kostek jak uciekał, to biegł drogą przy tak zwanych "Brzózkach", przy "śluzie" i łąkach "Studzienice", "nad łąkami". Przez las szedł do miejsca, gdzie był bunkier w lesie zrobiony przez wujka i kuzyna - niedaleko drogi Smolniki-Wda, obok łąk nadrzecznych. W tym bunkrze przesiedział do wieczora, to jest do czasu, jak po niego przyszedł sąsiad Chabowski z rosyjskim żołnierzem. Koń z wozem nie powrócił już do właściciela. Przepadł. W Smolnikach już byli Rosjanie. Co spotkało Kostka z ich strony - napiszę innym razem.
Kliknij miniaturkę zdjęcia i obejrzyj 12 zdjęć

Antoni



Powrót do góry


20 kwietnia 2013 roku - gawęda "Mokry jeleń byk"

Było to na pewno w 2010 roku. Miałem odstrzał na jelenia byka w I klasie wieku na "Wdeckim". Jak sobie przypominam, był to miesiąc wrzesień. Wspólnie z Arkiem Kubickim (dotychczas nie zawsze używałem nazwisk w swych opowiadaniach, lecz koledzy mieli uwagi że pewne imiona myśliwych się powtarzają i mam używać nazwisk) wybraliśmy się w łowisko. Sam dojazd do łowiska ze Skórcza jest względny, tylko skręcając z asfaltu w lewo do Wdeckiego Młyna to już jest gorzej - po prostu dziury w jezdni. Jadąc drogą z Drewniaczek do Wdy możemy w Bojanowie po lewej stronie zobaczyć żerujące daniele wśród chmary lub byczka albinosa. Daniele mogą nas zaskoczyć kiedy przechodzą przez drogę na odcinku z Bojanowa do Wdy. Jadąc do Wdeckiego Młyna po lewej stronie mijamy łąki na Śmierduchu, będzie to dosłownie przy przydrożnych dębach, z których jeden już usycha, a w sumie ich jest niedużo, bo chyba trzy. Na tych łąkach pasą się jelenie, daniele i można napotkać buchtujące dziki. W sumie jak się wraca z naszego obwodu i nic się nie widziało, to można popatrzyć na zwierzęta na OHZ lasów.

Przejeżdżamy przez dwa mosty na rzece Wdzie, zatrzymujemy się przy leśniczówce gdzie dokonujemy zapisu w książce zgłoszeń. Nie jesteśmy pierwsi w łowisku. W rejonie 1 jest już kolega Mariusz Krysiak. Przed zapisaniem krótka wymiana słów z Arkiem gdzie każdy z nas chce usiąść. Ja wybieram rejon 1, ambonę nr 4, Arek jedzie na Długie na ambonę "Jana". Arek podrzuca mnie do skrzyżowania "Wiesiowe" - łąki. Wysiadam z samochodu oczywiście z Bajką. Jest bardzo zadowolona. Wyjmuję sztucer z futerału i ustalamy z Arkiem, że odbierze mnie z ambony po skończonym polowaniu. Życzymy sobie połamania strzelby i każdy z nas udaje się na swe miejsce. Arek ma gdzieś do przejechania około 4 kilometry, ja do przejścia gdzieś 300 do 400 metrów.

Idąc do ambony wspominam sobie dawne czasy, gdy w łowisko przyjeżdżało się motorem. Przed przejściem przez łąki sprawdziłem lornetką, czy gdzieś nie żerują jelenie - nic nie było. Po dojściu do ambony pierwszy wchodzę na nią, zostawiam sztucer i lornetkę i schodzę po Bajkę. Ona jak zwykle przednimi łapkami oparła się o pierwszy szczebel drabiny. Chwytam ją pod brzuchem i wchodzimy na ambonę. Bajka zaraz sadowi się na ławce i zaczyna oglądać co się dzieje na łąkach. Było gorzej, jak była jeszcze Kora, bo trzeba było w sumie pierwszą wnieść Bajkę, a następnie Korę. Wyciszam komórkę, ściągam osłonę na lunecie, zakładam gumę na okular i ładuję sztucer. Teraz mogę zacząć obserwację. W sumie to moja towarzyszka polowań Bajka ma lepsze możliwości jako pierwsza zasygnalizować fakt zbliżania się zwierzyny - to wzrok, węch i słuch .Niejednokrotnie mogłem się przekonać, że w przypadku pojawienia się zwierzyny, Bajka z wrażenia cała się trzęsła przy tym nie szczekając. Ta ambona na której siedzieliśmy to druga w tym miejscu. Pierwsza się wysłużyła i trzeba było ją zmienić. Ta pierwsza stała blisko takiej małej sosny, która wyrosła i w pewnym stopniu przysłania widok z obecnej ambony, nie mówiąc o zwisających brzozowych gałęziach. Z tej ambony można się raczyć owocami czeremchy amerykańskiej, gdyż tylko wystarczy sięgnąć ręką. A propos tej czeremchy, to można z niej robić świetne nalewki dodając wiśni. Tylko te stare odmiany wiśni dadzą nam właściwy efekt - przekonał mnie Arek, który jest specjalistą od tego rodzaju nalewki.

Przypatrując się tym łąkom powracam do czasu, gdy przejęliśmy ten obwód. Wtedy łąki te były w wysokiej kulturze, gdyż korzystali z nich robotnicy leśni w ramach deputatu. Były koszone ręcznie kosami. Następnie weszły kosiarki konne, gdzie ciągnęły je para koni, z tym że pierwsze kosiarki były na żelaznych kołach, a następne już na gumowych. Koszenie ręczne jak i konne odbywało się bardzo wcześnie przed świtem podczas rosy i pod wieczór. Każdemu z nich towarzyszył inny odgłos. W pierwszym przypadku to ostrzenie osełką - coś w rodzaju rytmicznego tarcia o metal z końcowym akordem zwalniającym. Konne koszenie to głównie terkot podczas cofania kosiarki i wołanie "wio". W niektórych przypadkach to strzelanie z bata. Najlepsze efekty były, gdy na końcu rzemienia był przywiązany kawałek skóry z węgorza. Wspomnieć należy też, że osobom wykonującym tą pracę przynoszono posiłek w koszach wyłożonych białym ręcznikiem. Był to zazwyczaj chleb z wędliną swojską - popularna biała lub czarna, a w piątek był ser i do tego kawa. Kosiarze odkładali kosy i przystępowali do posiłku, który był spożywany z pewnym namaszczeniem. W przypadku koni to one odpoczywały zajadając trawę i oganiając się ogonami od wszelkich maści much. Po posiłku najczęściej zapalano papierosa - w przypadku osób palących. Po tym przyszły kosiarki ciągnikowe listwowe, następnie bębnowe. Ręczne rozrzucanie pokosów trawy zastąpiono wszelkimi przetrząsaczami konnymi, ciągnikowymi. Siano w wały zgrabiano zgrabiarkami konnymi i ciągnikowymi. Następnie weszła technologia balotowania siana w postaci kostek i okrągłych. Tak w sumie po prostu zmechanizowano sianokosy, lecz jednego nie dało się zmienić - po prostu zapachu dobrego siana. Należy też wspomnieć, że był przypadek, gdzie łowczy kolega Henryk Muchowski skosił łąkę przy ambonie pana Serockiego, będąc przekonany, że jest to łąka koła. Pan Serocki który przyjechał kosić trawę zastał na łące przerośnięte pokosy. W tej sprawie razem z Krzysztofem Bąkowskim byliśmy u pana Serockiego wyjaśnić. Natomiast koszący ciągnikiem naszą łąkę kolega Marek Raduński wjechał do rowu tak, że musiał dojechać drugi ciągnik aby go wyciągnąć.

Tak rozmyślając o tych dawnych czasach nie zauważyłem, że Bajka wstała i zaczęła węszyć. Dopiero zdałem sobie sprawę, że coś na pewno wyjdzie na łąki. Lornetką zacząłem penetrować przyległy las - tak zwaną popularnie "Wyspę". Z niej to wyłonił się byk idący z wiatrem. Wyszedł na łąkę i wolno przesuwając się od czasu do czasu skubał trawę. Po dokładnym obejrzeniu go, gdyż podszedł do ambony na odległość około 80 metrów, stwierdziłem, że jest to ósmak nieregularny w pierwszej klasie wieku - typowy selekt. Sięgnąłem po sztucer. Byk jak by przeczuwał. Zerwał się do ucieczki. Niestety padł strzał. Echo potoczyło się po łąkach. Oddając strzał prosiłem św. Huberta, aby byk padł na lesie, aby nie na łąkach, które pływały w wodzie, gdyż bobry zrobiły tamę i spiętrzyły wodę. Byk przedefilował przed amboną w odległości około 60 metrów i wpadł na zalaną łąkę. Tylko woda rozbryzgiwała się pod nim. Pocieszałem się, że go nie trafiłem, ale byk załamał się i upadł. Cóż, w pewnym stopniu to kolega Mariusz pomógł mi strzelić tego byka, gdyż przyszedł on z miejsca gdzie polował. Rozładowałem sztucer i z Bajką zeszliśmy z ambony. Bajka pobiegła na miejsce strzału i z nosem przy ziemi biegła w miejsce, gdzie leżał byk. Ja musiałem iść bokiem przy lesie, gdzie ułamałem gałązkę świerku i brodząc w wodzie doszedłem do byka. Oddałem mu cześć wkładając do pyska "ostatni kęs", na ranę postrzałową i sobie złom. Wykonałem telefon do Arka, który dojechał po pewnym czasie. Wspólnie ustaliliśmy, że byka trzeba będzie przeciągnąć na drugą stronę łąki przez rów. Dobrze że Arek miał w samochodzie długą linkę, którą zaczepiliśmy byka i Arek przystąpił do wyciągania. Każdy z nas mówił, aby się nie zakopać samochodem, bo kto nas wyciągnie. Wszystko szło dobrze do czasu, gdy byk nie dotarł do rowu i nie zablokował wieńcem dalsze ciągnięcia. Mnie przypadło w udziale zmiana mocowania linki do byka. Pozostawiam to bez komentarza, robiłem to w wodzie. Tylko spokojny głos Arka: "Antoni, to się da zrobić"... Nie mówiąc o zmianach ustawienia samochodu na podtopionej łące - za każdym razem odczepianie i zahaczanie linki. W końcu się udało. Byk został wyciągnięty na suche miejsce. Pozostało patroszenie, odbicie wieńca i załadowanie. Dobrze, że Arek miał mydło i wodę w samochodzie. Wyglądaliśmy jak melioranci, ale takie jest łowiectwo.

Z tym miejscem jak i amboną można wiązać jeszcze wiele wspomnień.

Antoni



Powrót do góry


14 kwietnia 2013 roku - gawęda "Na ryby"

Dziś, wspominając lata wstecz, trudno mi powiedzieć, kiedy zaczęła się moja przygoda wędkarska. W dzieciństwie nie miałem daleko nad wodę. Jeziora leżały w odległości kilometra i dwóch od leśniczówki, gdzie mieszkałem. Były trzy leśne, bezodpływowe. Specyficzne dla nich było to, że miały trudne dojścia do linii brzegowej. Idąc po kobiercu mchów zostawiało się wgłębieniu, które od razu wypełniało się wodą i nogi robiły się mokre. W nagrodę obserwowało się rosnące żurawiny, które w niektórych przypadkach dotrwały do wiosny i można było wtedy je smakować, gdyż jesienią jeszcze nie dojrzały i nie zbierały ich kobiety z okolicznych miejscowości. Niesamowicie wyglądał również widok pyłku drzew unoszącego się na wodzie. W pierwszej chwili wydawało się, że to siarka...

Pierwsza wędka była z leszczyny. Należało po prostu pochodzić po lesie tam gdzie rosła i poszukać materiału na odpowiedni kij. Warunek pierwszy to - oczywiście - żeby był prosty, o dużej długości i nie za gruby. Taki kij należało oskrobać z kory i wygładzić, najlepiej kawałkiem szkła. Kij ten, po wyschnięciu, był na owe czasy dobry. W okresie późniejszym jako kija używałem sosny, ale to dopiero, gdy zobaczyłem, jak łowią starsi mieszkańcy wsi Smolniki. Pierwszą wyprawę na ryby odbyłem z ojcem i bratem Andrzejem nad jezioro Głuszeniec. Ojciec pokazał, jak się łowi ryby przy pomocy wędki. Żyłkę i spławik można było kupić w sklepie. Ale ja obserwowałem starszych wędkarzy i od nich nauczyłem się robić samemu spławiki z kory sosnowej. Należało włożyć sporo wysiłku, aby wykonać „płytko”, bo tak na Kociewiu mówiło się na spławik. Najtrudniejsze było wykonanie końcówek, gdyż najczęściej przy pozyskaniu najmniejszej średnicy kora pękała. Drugim trudnym momentem było wykonanie w środku „płytka” otworku. Używałem do tego cienkiego drutu. Do „płytka” potrzebne było gęsie pióro, to znaczy dolna część, tak zwana dudka, którą się przecinało na pierścienie służące do stałego połączenia żyłki z „płytkiem”. Służyło to do regulacji głębokości zanurzenia haczyka z przynętą. Ważne było również wyważenie spławika, do którego używano ołowiu - najczęściej pochodził z osłony ziemnych przewodów telefonicznych. Za przynętę w tych czasach używaliśmy gnojarzy, ciasta własnej roboty i larw chruścika, które trzeba było poszukać w wodzie i wycisnąć. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że można stosować koniki łąkowe, ale to dotyczyło łowienia na rzece Wdzie. Idąc nad wodę z dumą niosło się wędzisko, którego koniec majestatycznie się kiwał. W sumie sezon wędkowania w moim przypadku rozpoczynałem się w Boże Ciało, po procesji. Sukcesy w pierwszych początkach były słabe, być może z tego mojego wędkowania zadowolone jedynie były koty. Wędkowanie na rzece Wdzie należało do wielkiej przyjemności. Inna sprawa, że by zacząć wędkować, trzeba było się nachodzić - niecałe cztery kilometry od „kantakowego” mostu we Wdeckim Młynie. Od tego miejsca z prądem wody do Smolnik. Cóż, w tym czasie rzeka wiła się wśród łąk i lasów. Mijało się mnóstwo odmętów spowodowanych podmyciem rosnących drzew, najczęściej olchą. Tam można było złapać na owoc wiśni klenia. Wielka uciechę sprawiał rzut i momenty, gdy wyciągało się goły haczyk. Ani wiśni, ani ryby. Kleń to bardzo czujna i bardzo płochliwa ryba. Lipienie jak i pstrągi zbierały owady z powierzchni wody, robiąc przy tym piękne koła na wodzie. W tych czasach rzeka Wda była piękna, gdyż miała naturalny bieg. Został zmieniony w latach siedemdziesiątych poprzez prostowanie przez meliorantów. Pozostały po nich odcinki starych zakoli, obecnie niektóre porośnięte trzciną. Natomiast te, które mają połączenie z rzeką, okazały się miejscem tarła różnych ryb.

Dwa lata temu, gdy oglądałem z kolegami Grzesiem i Danielem, uprawę poletka łowieckiego, byliśmy świadkami tarła leszczy. Nigdy nie widziałem takich okazów. Wyglądało to na manewry okrętów podwodnych z częściowym wynurzaniem z wody. Cóż, mamy czystą wodę w rzece, to się chwali.

Powracając do dawnych czasów... Trzeba stwierdzić, że łąki przy rzece były zawsze koszone do samej linii brzegowej. W przypadku koszenia kosą to koszący pochylając się ściągał trawę kosą do brzegu. Powstawały piękne pokosy skoszonej trawy, którą następnie rozrzucano w celu wyschnięcia. Po pewnym czasie ponownie przerzucano i następnie grabiono w wały drewnianymi grabiami. Siano z wałów było skopowane i czekano, aby odparowało. Następnie odbywała się zwózka wozami drabiniastymi, konnymi. Przyjemna była jazda takim wozem, czy to pustym, czy załadowanym. Z tą różnicą, że jadąc bez ładunku nogi były na zewnątrz, natomiast gdy trzymało się szczebli „drabi”, tylna część ciała zostawała podbijana do góry, niekiedy przyjmując wiór jako dodatkową uciążliwość. Po zajechaniu na łąkę sprawdzano kierunek wiatru, aby ładować siano z wiatrem. Woźnica pozostawał na wozie, układając siano, z tym że najczęściej pokazywał, gdzie podać. Ogólnie chodziło o to, żeby układać na boki i środkiem związać. W tym czasie koń (lub para koni) zajadał siano machając ogonem, by odpędzić muchy i komary. Za ładującym stała osoba z grabiami, która miała za zadanie zgrabiać resztki i siano, jakie spadało podczas ładowania. W przypadku dobrej pogody załadunek odbywał się statecznie, gorzej, jak nadciągał deszcz lub burza. Wtedy wszystko nabierało dużego tempa. Woźnica ustalał, czy jest już dość załadowane i podawano mu drąg do góry, który był pierw ściągnięty łańcuchami z przodu, a następnie z tyłu .Następowało ściągnięcie siana z boków, aby nie gubić po drodze, a po tym wszyscy wsiadali na taką furę i do domu. W trakcie takiej jazdy były przypadki wywrotek lub zgubieniem części siana. Z tym że gdy do tego dochodziło, najczęściej tłumaczono, że w tym to roku trawa była krótka. Leżąc na takim sianie można było obserwować przesuwające się na niebie obłoki. W przypadku pozostania na łące w oczekiwaniu na przyjazd po pozostałe siano z daleka słychać było odgłos desek z wozu. Po zwózce siana łąki nad rzeką wyglądały jak pola golfowe. Na młodą trawę przychodziły żerować sarny i jelenie. Kajakarze mieli piękny widok.

No i nadszedł czas, gdy do koszenia zaczęto używać konnych i traktorowych kosiarek. Zdarzały się przypadki, gdy kopy siana płynęły z prądem wody, ale o tym w innych opowiadaniach.

Antoni



Powrót do góry


08 kwietnia 2013 roku

Na portalu Kociewiacy.pl 08 kwietnia 2013 roku opublikowano gawędę pana Antoniego Chyły "Drogi życia" (kliknij TUTAJ, aby przeczytać) Zachęcamy do przeczytania.


Powrót do góry


29 marca 2013 roku - gawęda przed Wielkanocą, czyli o świniobiciu na Kociewiu

Dziś dla wielu starszych ludzi pamiętających czasy uboju zwierząt w gospodarstwach domowych, to co się dzieje w branży mięsnej jest nie do pomyślenia. Ja również już w dzieciństwie spotkałem się z ubojem popularnej świnki dla potrzeb własnych. Pamiętam, jak było świniobicie związane z okresem przedświątecznym, przed okresem nasilonych prac polowych, jak również na wesela. To nie były czasy jak dziś, że półki w mięsnych się uginają pod towarem.

Bardzo ważnym problemem w tych czasach było zaklepanie "pana rzeźnika" na odpowiedni termin. Jak mieliśmy załatwionego rzeźnika, to w przypadku wyhodowania własnego wieprzka problem był rozwiązany. Gorzej bywało, jak trzeba było kupić od sąsiada. Z tym to był mały problem, gdyż wymagana była klatka do przewozu, waga i wóz konny. W dniu uboju zwierzę nie otrzymało karmy, tylko wodę, aby nie było trudności przy czyszczeniu flaków. Oczywiście podczas ważenia trzeba było uważać, aby klatka stała równo na wadze. Świnka w tym czasie usiłowała opuścić klatkę i to sprawiało kłopot, aby noski przy wadze były w poziomie.

Pan rzeźnik przybywał na miejsce rowerem, z całym swym arsenałem noży, gloką (coś na kształt spłaszczonego dzwonka służąca do skrobania świnki z szczeciny), maszynką do mielenia mięsa, flaszencukiem (wielokrążek służący do zawieszenia świnki w pozycji pionowej), krępolcem (orczyk wykonany z drewna liściastego, na który zahaczano tylne nogi, aby świnkę powiesić), no i oczywiście białym uniformem z czapką. Po przywitaniu najczęściej była pita prawdziwa kawa, zapalony papieros i oczywiście sprawdzanie gotującej wody do oparzenia, z sakramentalnym: "No niech się jeszcze podgotuje", albo: "No już jest dobra i nie podkładać pod blatę!"

Ja pamiętam jak u nas zabijał pan Cherek z Karszanka. Po wypiciu kawy i spaleniu papierosa udawano się do chlewika, z tym że rzeźnikowi towarzyszyła jedna osoba, która musiała podtrzymywać miskę do krwi, którą zlewano do naczynia, mieszając przy tym, aby nie nastąpiło ścięcie krwi. To tu już trzeba było się znać, jak to mieszać krew, gdyż później przy wyrobie czarnej rzeźnik najczęściej krytykował tego co mieszał. Zapomniałem o najważniejszym - korycie, które było niezbędne przy tej czynności, a które musiało być szczelne. Przy zabijaniu letnim najczęściej było zamaczane w stawku, aby usunąć szczeliny, przez które by uciekała woda. To koryto było najczęściej wypożyczane od sąsiada. Co innego na leśniczówce - tu trzeba było samemu mieć.

Zabijanie jest przykrą czynnością i wiem, że nie mogłem tego obserwować, ale ciekawość zawsze zwyciężała. Co prawda kwik był tym znakiem, lecz później gdy byłem starszy, to byłem świadkiem, że świnki czasem gdy się odgryzały przy karmieniu, też tak kwiczały. Następnie świnka lądowała w korycie, gdzie była polewana gorącą wodą i skrobana gloką. W okresie zimowym to były tylko kłęby pary widoczne.

Ja również prowadziłem swoje świniobicie z panem Cherkiem. Polewałem ciepłą wodą mojego jamnika Filuta i udawałem że go skrobię. Było to w okresie, jak były już papierówki na drzewie, gdyż drzewo dawało nam cień i było miejscem mojego szlachtowania (takiego zwrotu używało się na Kociewiu na świniobicie). Wtedy to niektórym wydawało się, że zostanę rzeźnikiem, gdyż dziadek był przedstawicielem tego zawodu i miał swój zakład ze sklepem na ulicy Starogardzkiej w Skórczu.

Rzeźnik poprawiał nożem skrobanie. Wtedy to patrzałem z zapartym tchem, jak ten nóż mu chodził, z jaką szybkością. Następnie obcęgami zrywane były raciczki. Po tym etapie świnka wędrowała do góry wciągana przy pomocy flaszencugu. Następnie rzeźnik obmywał ją gorącą wodą i następowało rozcięcie, wyjęcie flaków (całego układu pokarmowego), wątroby, gdzie bardzo istotne było fachowe usunięcie woreczka żółciowego. Po tych czynnościach rzeźnik co palił wypalał papierosa, wypijał kawę. Następowało przecięcie naszej świnki na dwie równe półtusze. Do dziś jestem pełen podziwu, jak to oni robili, że przecinali tam, gdzie biegł rdzeń kręgowy. Przed zabraniem półtusz jeszcze była odcinana głowa. Te półtusze były przenoszone na stół, który najczęściej znajdował się w innym pomieszczeniu. Zapomniałem o ważnej czynności - pobraniu próbek do badania na trychniny. Robił to zarówno rzeźnik, jak i przysięgły badacz mięsa.

Dalszy przerób odbywał się najczęściej w kuchni lub w tak zwanej kuchni letniej przy budynkach inwentarskich. W międzyczasie w kotle od wody gotowały się podroby, jak nerki, wątroba, głowizna, podgardle. Z tych części była robiona biała ( wątrobianka), czarna (czarny salceson), kaszanka i zylc (galareta). Dodatkami była sól, majeranek, cebula , czosnek i pieprz naturalny (tylko do kiełbas). Rzeźnik po ugotowaniu podrobów wystudzał je, następnie kroił w paski, potem kwadraty. Powstawała kosteczka. To oczywiście do czarnej. Do białej gotowane było mielone maszynką przez drobne sitko. Następowało wyrabianie kiszek w misce lub balijce. Do czarnej i kaszanki była używana krew (po uprzednim przecedzeniu). Co zapamiętałem z tamtych dni to to, że rzeźnik podczas zabijania często mył ręce w gorącej wodzie - przy każdej innej czynności. W między czasie musiał wyczyścić flaki, które w przypadku nie wykorzystania, po uprzednim zasoleniu, wędrowały do szklanego słoika i czekały do następnego szlachtowania.

Po napełnieniu flaków kiszki wędrowały do kotła, gdzie przez nakłuwanie były sprawdzane czy są już dobre. Musiał wyciekać tłuszcz. Pan Cherek robił dla mnie specjalnie takie małe kiszki jak i kiełbasy. Po ugotowaniu były studzone na stole. Pamiętam, że jak był kryzys kubański w 1962 roku, to rodzice rozmawiali z panem Szumałą z Zelgoszczy i Ossowskim z Młynków, że warto podczas zabijania narobić kiełbasy, bo w sklepach może być krucho. Z tym, że miała być zrobiona kiełbasa z dodatkiem mięsa z dziczyzny lub jagnięcia. W końcowej fazie wiem, że była to dziczyzna. Aby powstała dobra kiełbasa trzeba było użyć do niej dobrego mięsa - konkretnie z szynki świnki i mięsa z dzika, jelenia lub daniela. Przy kręceniu mięsa na kiełbasy bardzo istotne jest odpowiednie równomiernie, wolne kręcenie. Dodajemy słoninki lub boczku, gdy jest sam dzik. Dodać należy również saletry.

Po napełnieniu w cienkie flaki kiełbasa musi przeschnąć - co najmniej pół dnia. Dopiero możemy dać do wędzenia, gdzie używamy drewna olchowego wraz z drewnem wiśniowym, dające piękny kolor. To wędzenie jest również ważne, gdyż temperatura nie może być ani za duża, ani za mała. Tak zrobiona kiełbasa mogła wisieć w wędzarni bardzo długo. Stawała się ona czymś w rodzaju salami, z tym że była bardzo twarda, ale po pokrojeniu w plasterki to w ustach istny raj. Nie będę opisywał jak robiono balerony lub szynkę, gdyż dziś po tych wspaniałych rarytasach pozostały takie nazwy jak szynka babuni lub kiełbasa z komina, ale to nie jest to co dawniej.

Jeszcze muszę podać, że kiedyś zylc to robiono tak zwany krojony, lecz od czego mamy unowocześnienie i zaczęto robić zylc mielony - po prostu zamiast kroić kawałeczki mięsa puszczamy przez maszynkę.

Ważne było również puszkowanie mięsa, czarnej, białej i kiełbasy w puszkach metalowych. Do tego potrzebna była maszynka do zamykania, którą posiadali panowie Ciechowski, Waldemar Czapiewski z ulicy Starogardzkiej i Zygfryd z Zajączka, którego smak wyrobów wspominaliśmy z Zenkiem podczas sędziowania zawodów strzeleckich w Bietowie. Puszki po zamknięciu były gotowane, następnie studzone i do spiżarki składowane. Otwierając taką puszkę w kuchni zaraz rozchodził się przyjemny zapach. Moja Wandzia ma ze mną kłopoty mówiąc: "Ja już nie wiem co ci kupić z masarskiego!" Faktycznie, gdy się zna smak dawnych wędlin, to trudno dogodzić.

Antoni



Powrót do góry


24 marca 2013 roku - gawęda: "Kiedy ta wiosna do nas przyjdzie?"

Siedzę przy biurku i przeglądam zdjęcia w laptopie. Za oknem zima, minusowa temperatura. Widok z drugiego piętra jest wspaniały: dachy budynków pokryte śniegiem, unoszący się dym z kominów, biel aż po las. Na ścianie lasów widoczna jest góra Pinkrowa (dzieci ze Skórcza często zimą zjeżdżały tu na sankach), która jest bardzo wysokim punktem w okolicy Skórcza. Za nią widać wierzchołki drzew, zaś z lewej strony - w kierunku Mieliczek las w pełnej krasie. Nie jest to typowy widok jak na 23 marca, lecz na podstawie ptaków należałoby przyjąć, że wiosna już jest.

Jadąc wczoraj do Zblewa, za miejscowością Bietowo, po prawej stronie drogi, na polu, które ciągnie się aż pod las, a porośnięte jest gorczycą, która wskutek mrozów już utraciła swoją zieleń, zauważyłem że sarny. Po zwolnieniu szybkości stwierdziłem, że to są jednak żurawie. Zatrzymałem się i próbowałem je policzyć. wychodziło mi że jest ich ponad dwadzieścia sztuk. Chciałem wykonać zdjęcie, ale pomyślałem że z komórki będzie słaba jakość. W sumie pierwszy kontakt w tym roku z żurawiami miałem podczas przejazdu ze Skórcza do Smętowa przed wsią Stara Jania. Po prawej stronie znajduje się pole o dużej powierzchni, graniczące z lasem. Na tym polu była uprawiana kukurydza i po jej sprzęcie zaorano to pole. Dla tych, którzy mieszkają w tej wsi i ludzi związanych z lasem jest wiadome, że zwierzyna leśna korzysta z przyoranych resztek pożniwnych. Byłem pewien, że i tak będzie tym razem. Niestety nie było saren, a tylko żurawie. Zastanawiałem się jak żurawie znalazły to pole pokryte warstwą śniegu. Żuraw jest znanym ptakiem. Czy jest lubiany przez mieszkańców wsi? Raczej nie. W Kamionce i Gąsiorkach mają go dość. Ten inteligentny ptak doprowadza rolników do rozpaczy, gdyż upodobał sobie do żerowania pola obsiane kukurydzą. Majestatycznie krocząc wydziobuje wschodzące nasiona. W niektórych przypadkach jego szkody przypisuje się dzikom. Tylko spokojna rozmowa z rolnikiem daje efekt: "A ja myślałem że to dziki"... Nam myśliwym żurawie wybierają pokarm na pasach zaporowych, gdzie przyorujemy nasiona kukurydzy, aby dziki nie wychodziły na pola. W sumie z roku na rok przybywa nam żurawi - zwiastunów wiosny.

Dla rozgrzewki chciałbym pokazać ślady bytności jednego z mieszkańców lasu jakim jest borsuk, na Kociewiu często nazywany "jaźwiec". Zaliczany jest do rzędu drapieżnych, rodziny łasicowatych. Wędrując po ostępach leśnych dużych jak i małych możemy napotkać jego nory. Nasz znajomy porusza się jak mały niedźwiadek i charakterystyczne jest jego mlaskanie podczas spożywania pokarmu. Norę borsuka od lisa łatwo można rozpoznać, gdyż teren wokół niej jest czysty, natomiast lis to bałaganiarz, który pozostawia resztki pokarmu, pierze. Borsuk składa swe odchody w "latrynach" (wykopując małe jamki w glebie). Ma wyraźnie wydeptane ścieżki od okien w stronę wodopoju i żerowisk. Na załączonych zdjęciach są one pokazane jak i okno nory borsuczej z ścieżką. W sumie by było wszystko pięknie, gdyby nie pozostawiona tam butelka - oczywiście przez człowieka. Nie opisuję dokładnie borsuka, bo przecież pięknie to zrobił Pan Sumiński w monografii "Borsuk".

Na zakończenie kilka słów o grzybach, które w sumie lubię zbierać. Codzienne spacery w lesie w okolicach Skórcza kończyły się przynoszeniem do domu grzybów. Te spacery były dość późno wieczorem. Dotyczyło to dni powszednich, poza niedzielą, gdzie wybierałem się dość szybko nad ranem. Zawsze w tych wyprawach brała udział Kora z Bajką - gdy były razem, potem tylko Bajka. Niejednokrotnie będąc na polowaniu w okolicach Szlagi pierw odwiedzałem swoje miejsca, gdzie grzyby czekały na mnie. Utrwaliłem kilka miejsc, gdzie rosły, lecz zdjęcia nie są dość ostre ze względu na porę. I tu tak samo jak u borsuka - człowiek coś pozostawił. Myślę że kilka tych zdań rozgrzało wyobraźnię tych, co będą to czytać. Aby do wiosny.

Antoni
Więcej zdjęć po kliknięciu miniaturek. Zdjęcia robione telefonem komórkowym.



Powrót do góry


23 marca 2013 roku - O jajkach i zającach, czyli gawęda przed Wielkanocą

Zbliżają się święta Wielkanocne, które są nierozłącznie związane z takimi symbolami jak jajko i zając. Co nam myśliwym zostało z tych symboli? Uważam, że bardzo mało.

Jajko. Cóż, ten kto ma znajomości to może jeszcze posmakować prawdziwego jajka wiejskiego. Kury swobodnie biegają po podwórku pod czujnym okiem koguta, do czasu jeśli skrzydlaty nie porwie lub lisek załatwi. Podobno wszystko chce żyć. Mamy łańcuch pokarmowy, gdzie można znaleźć swe miejsce. W tym temacie jesteśmy zgodni z moją wnuczką Oliwią.

Ale do rzeczy. Pozostały jajka z ferm. Cóż - i one schodzą w sklepach. Ja pamiętam dawne czasy, kiedy w każdym wiejskim geesowskim sklepie widniał plakat z napisem o treści: "Duże jajo, to zdrowe jajo". Było również urządzenie do prześwietlania jaj -w tych czasach jedno z trafniejszych urządzeń, gdyż przecież kury same wysiadywały jaja i mieliśmy zdrowe kurczaki. Ale ktoś mógł przynieść zaklute jajka, a wtedy nie mógł ich sprzedać.

Jeszcze mi się coś przypomniało, że ważnym problemem od wieków jest ugotowanie jajka na miękko i aby skorupka nie popękała. Nadal wszelkie kobiece czasopisma podają różne metody nie dopuszczające do tego ważnego szczegółu. Nie wiem tylko jak to robiły panie na Kociewiu w tych dużych żeliwnych garnkach, na blacie kuchennego, pieca gdzie nie było pokrętła do ustawiania temperatury. W tych blatach palono różnym opałem, "drewkami". W zależności od regionów głownie była to sosna - nie mówię o "hojnie" (pocięte na kawałki gałązki sosny z igliwiem). Dawało to wysoką temperaturę, ale trzeba było ładować stale do paleniska. Co prawda też był węgiel, ale to głównie u kolejarzy, którzy mieli deputat, jak również rolnicy za bekony (świnie o odpowiednim standardzie umięśnienia, grubości słoniny) i tuczniki. To musiało grać w kuchni żeby posiłek był na czas.

Nie pamiętam dokładnie kiedy w naszym kole łowieckim przestano polować na zające, ale to było bardzo dawno. Co prawda pozostały wspomnienia. Te ostatnie zbiorowe polowania na zające odbyły się jak sobie przypominam w obwodzie Skórcz. Zbiórka była na świńskim rynku w Skórczu. Tam przesiadaliśmy na przyczepę z ciągnikiem, który należał do MBM (Międzykółkowej Bazy Maszynowej) Pączewo. Kierowcą tego ciągnika był przeważnie pan Mieczysław Lewandowski, który świetnie poruszał się tym zestawem w łowisku. Warunkiem uczestniczenia w tym polowaniu było przybycie z dwoma naganiaczami. Po krótkiej odprawie przeprowadzonej przez panującego prezesa kolegę Józefa i losowaniu kartek ruszaliśmy w łowisko. W tych polowaniach starali się uczestniczyć wszyscy myśliwi. Tylko choroba i ważna uroczystość była usprawiedliwieniem nieobecności. Najdalej na polowanie miał kolega Marcin Poteralski, były leśniczy z Bojanowa, który przyjeżdżał aż z Radomska. Po rozprowadzeniu każdy z nas zajmował stanowisko i w zależności, czy miał na czym usiąść to siedział lub stał. Ja z Zygmuntem w tym celu nabyliśmy laski produkcji firmy Bilik, lecz nie wiem dlaczego uległy one uszkodzeniu. Co prawda w oczach starszych kolegów nie zdobyły uznania. Oni mieli własnej produkcji, niekiedy wyściełane baranim futrem. Polowania te były fantastyczne. Siedząc na krzesełku lub lasce można było zobaczyć jak koty (w języku łowieckim zając) podrywały się i biegły na linię myśliwych. W przypadku ostrzelania zawracały, przebijając się przez nagonkę, która niejedno krotnie z nadmiarem używała kołatek do wypłaszania, jak również głosem próbowała zawrócić je.

W trakcie polowania - myślę że przy "Cierniach" miałem po lewej stronie sąsiada kolegę Józefa, prezesa GS, po prawej stronie Zygmunta. Koty pędziły na nas, z tym, że jak zaczarowane w odpowiednim momencie zmieniały kierunek ucieczki. Kolega Józef kilkakrotnie oddał strzał do kota ze swej sauerki. Po pewnej chwili pojawił się naganiacz Wiesław (przyszły myśliwy naszego kola), którego Józef poprosił słowami: "Kolego naganiaczu, proszę przynieść mojego zająca", wskazując ręką okolice gdzie winien leżeć. Co ten Wiesiu się nachodził?!... To raz w lewo, to w prawo, to dalej, to bliżej, a zająca jak nie było to nie było. Na głos Wiesia, że tu nie ma żadnego zająca, sam Józef udał się na poszukiwanie, które również nie dały efektu. Myśmy z Zygmuntem skwitowali, że kot po prostu się potknął na grudzie. Józef tego nie zaakceptował. Na takim polowaniu w przypadku pudłowania, to najczęściej winę przypisywano amunicji. A to przesuszona, a to za mokra, a to nowo nabyta broń nie jest tym co stara... W tym czasie modne się stawały bocki produkcji rosyjskiej. Najlepiej mieli właściciele drylingów z krótkimi lufami, którzy przymierzali lufy z naszymi Bockami no i wtedy przyznawano im rację, że to broń tylko na leśne pędzenia. Właściciele natomiast 12-tek wtórowali, ile to śrucin mają w naboju, a już nie mówiąc o ładunku prochowym.

Po zakończonym polowaniu udawano się na miejsce zbiórki, gdzie każdy z myśliwych mógł zabrać zająca do domu, po uprzednim zapłaceniu jego wartości. Niesprzedane zające zawożone były do punktu skupu zwierzyny w Zakładzie Produkcji Leśnej "Las" w Skórczu, potocznie zwanej "firmą Las"'. Tam, po ich obejrzeniu przez pana Bronisława Szkołut,a zawisały w chłodni, czekając na wysyłkę do Sopotu. Koło otrzymywało pieniądze. Firma Las również prowadziła skup żywych zajęcy na eksport do Francji. Zające te były łapane w sieci, które były rozwieszane na słupkach. Pędzone zające wpadały w sieć, która spadała. Trzeba było szybko podbiec i zająca wyplątać, następnie ulokować w klatce. W jedną klatkę można było włożyć trzy zające, gdyż klatka była poprzedzielana. W środek wkładano samca, po bokach samice. Podczas odbioru zajęcy z kół ich zdrowotność badał lekarz weterynarii. Był taki przypadek, że samiec padł ze stresu. W trakcie przeglądu jeden z myśliwych chwycił tego zająca i tak nim potrząsał przy tym wołając: "Co za wariat! Nie utrzymam go! Zaraz go puszczę!", że lekarz wziął zająca za żywego i kazał go szybko schować do klatki, co skwapliwie wykonano.

Należy wspomnieć, że dawniej podczas polowania używano do przewozu myśliwych i nagonki wozu konnego, gdzie również zbiórka była tradycyjnie na świńskim rynku w Skórczu, lecz zakończenie było nieco inne gdyż, kończyło się w lokalu u pani Martusi. To ten narożny budynek przy małej szkole, z betonowymi schodami.

Z zającami ja również miałem do czynienia. Jeszcze jak nie byłem myśliwym, a pracowałem w firmie Las, wysłano mnie z pana Erwinem Flisikiem po zające ustrzelone przez myśliwych w Walichnowach nad Wisłą. Pamiętam, że jak przyjechaliśmy na miejsce była bardzo późna pora. Zające leżały w bardzo dużym pomieszczeniu, nie wykluczam że mogła to być świetlica wiejska. Po obejrzeniu zajęcy powiedziałem, że bierzemy wszystkie. Wtedy to Erwin poprosił mnie na bok i powiedział: "Antoni, tu są niektóre zające dawno strzelane, gdyż oczy (trzeszcze w języku łowieckim) mają zmienione". Osoba przekazujące zające nie miała zastrzeżeń, że nie wzięliśmy kilku zajęcy. Zające te układaliśmy na skrzyni Żuka jak drewno, tyle ich było. Wracając z nimi do Skórcza była taka śnieżyca, że mieliśmy trudności z dojechaniem na "jedynkę".

Dziś myśliwi, aby utrzymać zające, muszą zasiedlać łowiska nimi z hodowli. Ale to może innym razem opowiemy o tym...

Antoni Chyła



Powrót do góry


19 marca 2013 roku - Fierek - gawęda

W naszym obwodzie łowieckim "Długie" mamy uroczysko o nazwie "Fierek". Faktycznie nazwa ta wzięła się od będącego tam jeziorka o nazwie Fierek.

Dojechać możemy w sumie z kilku stron. Ja często dojeżdżałem od strony Mermetu lub od drogi Wda-Osieczna. Jadąc ze Skórcz do Ocypla za mostem na rzece Wda, we Wdzie, w lewo na wprost obok krzyża prowadzi droga leśna do Mermetu. Jedziemy wśród lasu mijając w poszczególnych oddziałach różne wiekowo drzewa. Drodze towarzyszą nierozłącznie brzozy. Szczególny widok jest wiosną, gdy brzozy puszczają listki ta zieleń jest nieporównywalnie piękna. Co prawda w okresie Wielkanocy w wielu domach mamy gałązki brzozy, które puszczają listki, ale to nie jest to, co tworzy zieleń młodych listków w szpalerze drzew. Co prawda pejzaż zakłóca technika - linia energetyczna, która biegnie drogą. Droga ta jest na pewnych odcinkach dwupasmowa. Jadąc nią powoli możemy napotkać żerujące sarny, jak również jelenie. Widok ten jest niecodzienny...

Dojeżdżamy do wsi Mermet i jadąc przez wieś po prawej stronie mijamy dawną szkołę, kilka budynków starej zabudowy, nie mówiąc o zatrzęsieniu wszelkich domów wypoczynkowych. Istne miasteczko. Po przejechaniu wsi udajemy się drogą w kierunku Ocypla, dojeżdżając do prostopadłej drogi leśnej. Musimy pozostawić pojazd, gdyż wjazd do lasu jest zakazany. Udajemy się w lewo pieszo. Dochodzimy do skarpy. Po lewej stronie mamy stary las. W dole znajdują się łąki, które w dawnych czasach były systematycznie koszone. Obok nich znajdowały się uprawne pola. Po prawej stronie z lasu wypływa Święta Struga unosząca wody z jezior Święte, gdzie bierze swój początek Ocypelek i Ocypel Wielki. To również do niej wpływają wody z jeziora Firek. Struga ta płynie wśród łąk. Możemy spotkać pikujące na jej wodę kaczki. Siedząc na skarpie możemy na łąkach zobaczyć brodzące żurawie, pasące się sarny i jelenie. Lornetką możemy spenetrować część jeziorka, gdzie zobaczymy łabędzie. Może nas zaskoczyć widok jadącego motorowerem mieszkańca wsi, który skraca sobie drogę przejeżdżając kładką przez strumień i wjeżdżając na ścieżką prowadzącą łąkami. Kiedyś przed laty w tym miejscu były aż dwie ambony, z których korzystaliśmy podczas polowań. Przypominam sobie, że kilkakrotnie byłem w tym miejscu na kozła. Korzystałem z ambony po lewej stronie, która była dokładnie zamaskowana w olchach. W sumie to przyroda sama maskowała poprzez nowe samosiewy drzew.

Był to chyba początek sierpnia. Siedząc z suczką Korą na ambonie mogłem oglądać sielskie widoki: sarny wychodzące na żer, rolnika który przyjechał na łąki ukosić trawy krowom i owcom. Co prawda nie przyjechał wozem konnym, lecz ciągnikiem, ale kosił trawę kosą. Odkładał równe pokosy z małymi przerwami na ostrzenie kosy osełką. Z jaką gracją to robił! Coś w rodzaju wybijania taktu. Następnie drewnianymi grabiami zgrabiał skoszoną trawę i ładował na przyczepkę. Wkrótce opuścił łąki udając się do wsi. Pozostał w powietrzu tylko zapach spalonej ropy. Penetrując lornetką pobliskie łąki zauważyłem żerujące sarny, z tym że będące z nimi kozły nie były selektami. Po kilku minutach ponowiłem penetrację i w okolicach jeziorka zauważyłem żerującego starego kozła. Był tylko widłakiem z tylną odnogą. Sięgnąłem po sztucer. I co w lunecie widzę? Dwa kozły! Odkładam sztucer, łapię za lornetkę i widzę, że do starego kozła podszedł młodzieniec. Stary próbował go przepędzić. Była pyszna zabawa. Po pewnej chwili znużony młodzieniec oddalił się. Stary co prawda parę razy szczeknął - nie wiem czy oznajmiał zwycięstwo, czy porażkę. Ponownie chwyciłem sztucer, naprowadziłem na komorę, padł strzał. Echo odbiło się o ścianę lasu. Dziwne... Żerujące na łąkach sarny nie uciekły, tylko podniosły głowi i nadsłuchiwały. Dalej zaczęły żerować. Po pewnej chwili schodzimy z Korą z ambony i podążamy w miejsce strzału. Pierwsza idzie Kora, od czas do czasu oglądając się za mną, czy idę. Po przejściu około 150 metrów czuję, że zapadam się. Kończy się łąka, a zaczyna bagno, lecz idę dalej. Widzę, że i Kora jest za ciężka. Raz ja jestem na dole a ona u góry i odwrotnie. Postanawiam wracać. Nie widzę mojego kozła, gdyż brak stabilizacji uniemożliwia jego zobaczenie. Wycinam dużą gałąź olchową, chowam sztucer pod świerkiem i idę ponownie. Kora patrzy na mnie i z jej oczu odczytuję: Co ty wyrabiasz?!", ale towarzyszy mi z radością. Prowadzi. Idziemy pod wiatr - na pewno wyczuwa zapach. Ponownie jesteśmy na bagnie. Widać rosnące żurawiny, oczka wody. Żołądek podchodzi pod gardło. Mam do siebie żal... Po co do niego strzelałem? Jak się utopię, to będzie po mnie. Z Bożą pomocą dotarliśmy do kozła, ale to dziadek. Sprawdziłem mu uzębienie - żadnych rejestrów, zęby całkowicie zużyte. Ostatni kęs, chwila zadumy... Jak on się tu uchował? Zarzuciłem go na plecy i w bardzo szybkim tempie ewakuowałem się z tego miejsca. Po wyjściu na twardy grunt zaraz lepiej się poczułem. Wypatroszyłem kozła, odbiłem łeb i udałem się w miejsce, gdzie ukryłem sztucer. Po jego zabraniu poszliśmy po samochód, którym zjechałem na łąkę. Z tymi parostkami zwyczajowo udałem się na wycenę do Zarządu PZŁ w Gdańsku. Pamiętam, że wyceny dokonywał emerytowany nadleśniczy z Kalisk - kolega Tadeusz Źiółkowski, który z uśmiechem zapytał się mnie: "Co tam masz? Pokaż!" Podałem parostki z dolną szczęką. Po chwili usłyszałem: "Ale to dziadek! Gdzie on się uchował?" Odpowiedziałem, że na Fierku. Kolega Tadeusz roześmiał się: "Wiem gdzie to jest!" Jak mógł nie wiedzieć, przecież był nadleśniczym w Osiecznie i znał ten teren. Miałem satysfakcję, że oceny dokonuje ten, co mnie uczył na kursie selekcjonerskim i egzaminował. Kolega Tadeusz dla wielu pozostał świetnym wykładowcą. Na jego wykładach nie było nudno. Cóż - był to myśliwi z krwi i kości.

Jedną z atrakcji wsi Mermet jest słynna nalewka żurawinowa. Ma być wspaniała. Nie próbowałem, ale wierzę na słowo. Odnośnie tych dwóch ambon - żadnej tam już nie ma. Po prostu ostatnia uległa zniszczeniu przez osoby, które co jest możliwe to niszczą. Pół biedy, jak tylko piszą różne napisy, z tym że aby nie niecenzuralne...

Antoni Chyła



Powrót do góry


18 marca 2013 roku - Poprawka - gawęda

Siedząc w służbowym pokoju spoglądałem przez okno. Była dość piękna pogoda. Świeciło jesienne słońce. Zastanawiałem się ,czy nie skoczyć po pracy w łowisko - oczywiście w Bory Tucholskie. Pamiętam, że miałem odstrzał na byka i łanie na wdeckim. Cóż, pozostało tylko pozamykać biurko, szafę, odcisnąć referentkę w plastelinie, zamknąć pokój i udać się do domu. Nagle słyszę znajomy głos Zygmunta. Ciekawy byłem, co go sprowadza do mnie. Po przywitaniu Zygmunt wyjawił powód swego przyjazdu. Potrzebował mojego psa - Kory, gdyż była łania do poszukania. Powiedział, że Andrzej strzelał do niej na Majewie. Na zejściu są widoczne ślady farby (krwi), ale łani nie można odnaleźć, gdyż ta szła z chmarą.

Kora ucieszyła się na nasz widok. Szybko przebrałem się i udaliśmy się na miejsce Zygmunta polonezem, poruszając się drogą ze Skórcza do Barłożno, następnie polną drogą na "Korytybę" i przez las do Gąsiorek - obok posiadłości państwa Raduńskich i Cichoń. Mijane osoby często nas pozdrawiały, gdyż jadąc polnymi drogami podczas mijania trzeba było zjeżdżać na pobocze. Na rozwidleniu dróg w lesie, jadąc w lewo, wspominaliśmy jak na granicy rosła dzika grusza, której już nie ma, ale określenie "przy gruszy" pozostało. Zygmunt opowiadał, że na polowaniu na Majewie był kolega Andrzej, który strzelał do jeleni na rzepaku.

Strzelana łania miała zaznaczyć przyjęcie pocisku, lecz mimo starań nie mógł jej odnaleźć. W to poszukiwanie zaangażował się prezes Stanisław i łowczy Marek wspierani przez Zygmunta, lecz ich działania również nie dały efektu. Zapewniałem Zygmunta, że niedługo zobaczymy, co pokaże Kora. Zygmunt zatrzymał samochód na poboczu drogi Lipia Góra- Gąsiorki. Wyszliśmy z samochodu. Wziąłem Korę na otok. Powiedziałem Zygmuntowi, że Kora podejmie trop i tak było. Poprowadziła nas. Dobiegał mnie spokojny głos Zygmunta, że idzie dobrze. Kora prowadziła w kierunku na paśnik. Szliśmy lasem, raz po suchym gruncie, raz mokrym. Nie sposób pominąć faktu występowania pokrzyw, malin i jeżyn. Łania szła również przez młodnik, gdzie trzeba było uważać, aby nie wybić sobie oka. Z tym lasem to jest dziwnie, gdyż kolega leśniczy Tadeusz zawsze komentuje "Co wy tam macie za las! Te parę hektarów!". Akurat w tym lesie poszukując postrzałka lub idąc w nagance, to można się spocić, nie mówiąc o przeszkodzie w środku lasu, jaką jest rzeczka Jonka, której nie da się przeskoczyć, jak również przejść brodem. Grozi po prostu zamoczeniem co najmniej po pas. Kora od czasu do czasu oglądała się za mną, czy aby podążam za nią. Doszliśmy do rzeczki Jonki, gdzie Zygmunt stwierdził, że jelenie przeszły przez nią i pójdzie poszukać miejsca gdzie my będziemy mogli to zrobić suchą nogą. Oczywiście miał na myśli zwalone drzewa przez rzeczkę na wskutek ich podmycia, które miały posłużyć za kładkę. Kora dziwnie się zachowywała. Chciała wejść do Jonki. Zygmunt skwitował: "Co ona robi? Jelenie szły przez Jonkę! Przecież naocznie to widziałem, jak szukałem łani". Spuściłem Korę z otoku. Natychmiast weszła do wody i prowadziła rzeczką, z jej biegiem. Przeszliśmy w sumie kilkanaście metrów. Jonka wije się wśród lasu. Ma spadziste brzegi, które są porośnięte wysoką trawą, Jerzynami, leżą na nich powalone drzewa - istny tor przeszkód. Pociesznie to wyglądało: dwóch mężczyzn biegających brzegiem Jonki, nasze wzajemne zapytania "Czy ją widzisz?" i nasze oglądanie za psem. Na całe szczęście Kora wyszła na brzeg otrząsając się z wody. Krople wody opryskały nas dokładnie. Dalej poprowadziła lasem na najbliższe wzniesienie patrząc w kierunku wsi Gąsiorki. Po chwili doszliśmy do leżącej martwej już łani, którą niezwłocznie wypatroszył Zygmunt. Doszliśmy z Zygmuntem do wspólnego wniosku, że łania po strzale poszła za chmarą i nie można wykluczyć, że mogła to być licówka, która się położyła, a reszta chmary przy niej czekała. Podczas poszukiwań jelenie zostały ruszone i chmarę poprowadziła nowa licówka. Wtedy to Zygmunt powiedział mi, że tej łani szukały inne psy i nie mogły jej poszukać. To on zaproponował kolegom, że pojedzie po mnie i Korę, mając nadzieję, że ta znajdzie. Nie powiedział mi o tym wcześniej, gdyż Marek zabronił mu. Obawiał się, że ja nie będę chciał szukać z Korą po innych psach. Po tą łanię przyjechał ciągnikiem z "karadejką" Wiesiu z bratem Janem. Wcześniej musieliśmy ją wyciągnąć z lasu do pobliskiej leśnej drogi, gdzie została załadowana.

W tym dniu najważniejsza była Kora i Zygmunt, gdyż Jan napomknął podczas załadunku łani, że przecież Kora to pies, który pochodzi z Barłożna od Zygmunta.

Antoni Chyła



Powrót do góry


17 marca 2013 roku -Stara Rzeka - gawęda

Będąc u Marka w Wielogłowach rozmawialiśmy o tragedii tej wsi, jaka nawiedziła ją w tamtym roku - przeszła tam trąba powietrzna. Marek, który kiedyś pracował w lecznicy zwierząt w Skórczu i jeździł po okolicy leczyć zwierzęta, opowiadał, że był na miejscu tragedii. Widok jaki zobaczył był okropny. Ja mu tylko przytakiwałem, gdyż nie widziałem naocznie skutków nawałnicy poza gminą Smętowo Graniczne i zniszczeniami lasu w leśnictwie Stara Jania. W dniu 8 marca tego roku miałem możliwość zobaczenia skutków trąby powietrznej w Starej Rzece. Co prawda część uszkodzeń budynków już jest naprawiona, ale jeszcze duża część drzew czeka na usunięcie. Ta stara wieś kociewska wygląda jak człowiek w poszarpanym ubraniu, spod którego widać odkryte ciało. Drzewa, które padły pod naporem nawałnicy, odkryły wieś. Pewnie za kilka lat nie będzie ............znaku, urosną nowe drzewa posadzone ręką człowieka lub w sposób naturalny. Tak dzieje się w przyrodzie i dzięki Stwórcy, że wiele rzeczy, które zniszczyła natury lub ludzka ręka, zostaje zasłonięte. Jeszcze kilka jeszcze spojrzeń na tę wieś…

Wracając zatrzymałem się na rozwidleniu dróg zaraz za mostem na rzece Wda w stronę Śliwic. W sumie to brak płynu w zbiorniku spryskiwaczy zmusił mnie do zatrzymania samochodu. Uzupełnił go i wtedy zwróciłem uwagę na oznaczenie szlaku: " Stu z nieba". Przypomniałem sobie, że faktycznie w tych okolicach działali skoczkowie spadochroniarze WP, Armii Czerwonej i partyzanci ziemi pomorskiej. Pomyślałem, że chyba pobliski obelisk po lewej stronie jest upamiętnieniem ich działań. Okazało się , że to ufundowany przez myśliwych z Wojskowego Koła Łowieckiego Żubr w Warszawie piękny obelisk poświęcony św. Hubertowi. Składa się on z głównej bryły - dużego kamienia, w który wkomponowano motyw łowiecki z jeleniem bykiem, który ukazał się św. Hubertowi podczas polowania. Ale cóż to? Ktoś obciął wieniec byka, nie oszczędzając krzyża w jego koronie. Obok stoi krzyż, który ufundowali leśnicy nadleśnictwa Trzebcin. Na tabliczce można odczytać: "W krzyżu zbawienie". Wykonałem komórką kilka zdjęć. I tu się nasuwa refl............eksja. Ktoś dokonał zniszczenia elementu obelisku, przez co została utracona jego wartościowa część. Obelisk nie naprawi się sam, jak te zniszczone przez tornado drzewa. Nawałnica oszczędziła obelisk wraz z krzyżem, ale człowiek zniszczył je szybciej. Odjeżdżając z tego miejsca pomyślałem, jak jest mi przykro, że gdy inni będą odwiedzać to miejsce to powiedzą: "Ale ci Kociewiacy nie mają kultury…".

Zdjęcia nie wyszły, słaba jakość, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby będąc kiedyś w okolicach obelisku odwiedzić to miejsce. Bardzo zachęcam do tego, gdyż bardzo często swego nie znamy, cudze chwalimy. Szlak "Stu z nieba" długości 58,5 km to szlak pieszy o charakterze rekreacyjno wypoczynkowy, na trasie: Szlachta-Śliwice, Śliwiczki-Leśnictwo Sarnia Góra-Laski, Zazdrość-Stara Rzeka, Orli Dwór-Borsukowo, Lipinki-Borowy Młyn, Bąkowski Młyn- Warlubie.

Kliknij miniaturkę i obejrzysz 4 zdjęcia

Antoni Chyła



Powrót do góry


15 marca 2013 roku - Wytrwałość - gawęda

Słowo to cechuje wielu ludzi, ale dotyczy i zwierząt. Przypominają mi się chwile, kiedy w łowisku mogłem zaobserwować wytrwałość mych psów. Każdy z nich był indywidualnością, pomimo że Bajka była córką Kory.

Był okres polowań na sarny. Muszę powiedzieć, że w naszym kole jest zawsze problem z wykonaniem pozyskania saren. Najczęściej plany wykonują młodzi myśliwi wspomagani przez starych, którzy pozyskują sarny na wskutek gróźb ze strony łowczego, że: "jak nie wykonasz kozy to nie dostaniesz dzika w odstrzale". Ta groźba nie zawsze skutkuje.

Pewnego razu otrzymałem telefon od kolegi Krzysia, czy nie mógłbym przyjechać z Bajką i poszukać kozy, którą strzelał na górze Leperowej. Cóż, nie odmówiłem, gdyż Krzysiek strzela dobrze. Pomyślałem, że będzie to tylko formalność - Bajka tę kozę znajdzie od razu. Krzysiu zapewnił, że szedł po śladach i doszedł do lasków obok "Korytyby" (część wsi Barłożno, dosłownie trzy budynki mieszkalne). Tu mu ślad się urywa.

Bajka jak zwykle z zadowoleniem przyjęła wyjazd. Lekko otrzeźwił nas głos Wandzi, aby Bajka się nie ubrudziła i abym nie chodził po bagnach. Zapewniłem, że jadę tam, gdzie nie ma bagien.

Przejeżdżając przez wiadukt nad autostradą roześmiałem się na wspomnienie, jak kiedyś zrobiliśmy zakład z Zygmuntem, że w przypadku wygrania zakładu Zygmunt przewiezie mnie taczką z Barłożna do Skórcza. Chodziło o to, że mówiłem, że będzie autostrada wybudowana, a Zygmunt - że nie. Oczywiście było to wtedy, gdy jeździło się z Barłożna do Kierwałdu brukiem, ale to dawne czasy... Droga ta była osadzona lipami, klonami i jesionami. Co prawda teraz mamy jeszcze śladowe ilości przydrożnych drzew, ale to tak jak u ludzi: gdy się ma wszystkie zęby, to się pięknie wygląda, a jak są ubytki - to gorzej, I tak samo jest w przyrodzie.

Krzysiu polował w obwodzie łowieckim Skórcz. Jest to obwód polny, gdzie tylko sporadycznie mamy małe enklawy lasu. Teren ten jest lekko pagórkowaty, z licznymi strumykami. Główny ciek to Jonka. Krzyś czekał na nas z niecierpliwością. Bajka z radością powitała go - był dobrym znajomym ze wspólnych polowań. Krzyś powiedział, że strzelał na górze Leperowej do kozy, która przyjęła kulę, ale pobiegła i nie mógł jej dojść po śladach. Ta góra to wzniesienie, które dobrze dało się we znaki firmie budującej autostradę. Występująca tam glina podczas prac ziemnych unieruchamiała w trakcie opadów deszczu wozidła (duże pojazdy do wywozu urobku) marki Volvo, które nie dawały rady. Trzeba było czekać, aż glina trochę przeschnie. Nie mówiąc o koparkach...

Oczywiście Krzysiu nim oddał strzał, musiał podchodzić kozy. Trzeba dobrze rozpoznać płeć, nim odda się strzał. Był to istny majstersztyk. Dosłownie podkradał się jak Indianin. Bajka podjęła trop. Wtedy się zaczęło - koza zaczęła kluczyć. Z pewnej odległości na pewno to pięknie wyglądało: pies na otoku i dwóch mężczyzn. Koza ta odwiedzała różne części łowiska jak "bocianie gniazdo". Przeszła do lasu obok Lipiej Góry. Tam Krzysiu stwierdził, że wysiada i poczeka na nas. Poszedłem dalej z Bajką tropem kozy. W tym lesie Bajka podniosła jelenie, które narobiły śladów. Jelenie te ja widziałem, jak również Krzysiu. Już powoli wątpiłem, czy dojdziemy tę kozę, która bardzo kluczyła nie omijając bagna. Przy "Ordonie" puściłem Bajkę z otoku. Niech się dzieje co chce. Pomyślałem, że dojdę do drogi Barłożno-Lipia Góra, a Krzysiu dojedzie mym samochodem, gdyż zostawiłem mu kluczyk do niego. Idąc tak, potwornie zmęczony, myślałem: po co tak chodzimy, skoro ta koza będzie żyła. Nagle doleciał odgłos szczekania psa. Zatrzymałem się. Tak, to Bajka głosiła. Cóż, pobiegłem w to miejsce, ale znów musiałem obchodzić bagno nadkładając drogi. Faktycznie Bajka trzymała kozę. Skorzystałem z telefonu i powiadomiłem Krzysia, że musi dojść i dostrzelić kozę. Krzyś zrobił to, co powinien zrobić myśliwy. Ja jak i Krzyś byliśmy wykończeni. Tylko Bajka była zadowolona. Trzeba było udać się po samochód zabrać kozę. W czasie jazdy Krzyś powiedział mi, że już wątpił że tę kozę dojdziemy i myślał, że Bajka pogubiła się i nie idzie właściwym tropem. Skwitował to słowami: "Prezes jest wytrwały, to Bajka też". Być może jest w tym coś z prawdy.

Po przyjeździe do domu Bajka jak zwykle zostaje poddana dokładnym oględzinom przez Wandzię. Pomimo wytarcia jej przeze mnie w łowisku Wandzia odnajduje ślady zabłocenia i pokazuje mi na szmatce: "A to - co to jest?". Ja zapewniam, że przecież ona chodziła po suchym. Wandzia skwitowała: "Ja już znam to wasze 'po suchym'". Wandzia to perfekcji opanowała ujawnianie, gdzie pies był, gdyż na słowo: "Pokaż brzucho" Bajka i Kora rozkładały się na tapczanie z nogami w górze i wtedy wszystko było dosłownie jak na stole. Słowa Wandzi brzmiały jak wyrok sądowy, że by to było mi ostatni raz. A ile to było ostatnich razy... Ale o tym innym razem opowiem.

Antoni Chyła



Powrót do góry


10 marca 2013 roku - Wspólne działania - gawęda

Siedząc przy oknie w ciepłym mieszkaniu patrząc na pokrytą śniegiem ziemnie przypomniały mi się wspólne działania policji ze Strażą Leśną w zwalczaniu kłusownictwa leśnego. Ile to było wspólnych wyjazdów do lasu w poszukiwaniu wnyków ich zdejmowaniu, zasadzek. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić że te działania na pewno przynosiły rezultat. Po pierwsze zdjęcie zastawionych wnyków, działalność prewencyjna. Z tym że wśród co prawda małej grupy osób te działania były uznawane za spacer i nie dające spektakularnych efektów. Dla nas wykonawców tych działań było marzeniem aby zatrzymać kłusownika na gorącym uczynku.

W miesiącu lutym 1996 roku spotkaliśmy się na działaniach ze strażą leśną z Lubichowa. Gospodarzem tych działań był Grzegorz, który przyjechał z Mirosławem Rohde ich służbową Niwą. Grześ przedstawił plan działań. Wziął w nich udział Krzysztof i ja z psem służbowym. Udaliśmy się na teren gminy Osieczna w kompleksy leśne. Przedtem wstąpiliśmy do Piotra, leśniczego do spraw łowiectwa, czy w tym dniu będą myśliwi w łowisku. Piotr poinformował, że nikt nie będzie polował. Oczywiście że chodziło o OHZ (ośrodek hodowli zwierzyny czyli tak zwana dewizówka). Wychodząc z leśniczówki zauważyłem, że w tym dniu do paśników będzie wywieziona snopówka (snopki nie wymłóconego owsa), którą ładowano na przyczepę. Po przybyciu na miejsce zaczęliśmy sprawdzać poszczególne części lasu, gdzie zazwyczaj można było napotkać wnyki. Dzień ten jak na luty był mroźny, pokrywa śniegu jego opady i lekki wiatr dawał o sobie znać. Po kilku godzinach penetracji dochodzimy do konsensusu, że nic nie znaleźliśmy i warto zmienić miejsce poszukiwań. Grzegorz zaproponował, aby udać się w okolice Osieka, gdzie w kompleksach leśnych można spotkać wnyki. Po przyjeździe na miejsce dzielimy się i sprawdzamy las. Sprawdzanie nie jest tak przyjemne, gdyż młodnik wita nas spadającym śniegiem, który częstą wpada za kołnierz kurtki. Tym razem znajdujemy kilka wnyków, z tym że mi się nie udaje nic znaleźć. Muszę się zadowolić tylko pomocą przy zdejmowaniu i zwijaniu linek. Grześ z Mirkiem twierdzą, że trzeba zmienić miejsce. Cóż, mimo że nas jest trzech, to pies nie ma głosu. Jedziemy w rejon leśnego jeziorka. Po wyjściu z samochodu puszczam psa służbowego luzem, gdyż już przyzwyczaił się do nas wszystkich. Tym razem idę obok Mirka, natomiast Krzyś z Grzesiem idą w odwrotnym kierunku. Wchodzimy w las mieszany: sosna świerki, brzozy. Zauważyłem, że w pewnej odległości stoi paśnik, a obok ciągnik z przyczepką. W pierwszej chwili pomyślałem, że przywieziono karmę do paśnika, lecz z uwagi że nikt nie przebywał przy paśniku pomyślałem, że ktoś przyjechał wyrabiać opał lub na ryby. Idąc dalej zauważyłem w pewnym momencie reakcję psa owczarka, że jest człowiek. Podbiegłem do niego. I faktycznie. Stał mężczyzna, który trzymał w ręku worek. Na mój widok opuścił go. Zahaczyłem smycz do obroży psa i chyba wypowiedziałem słowo: "Policja". Mężczyzna był zaskoczony jak i ja sam. Mój głos usłyszał Mirek, który zaraz się pojawił na miejscu. Mężczyznę tego znałem i zapytałem go jak się czuje. Odpowiedział: "Komendancie, jak zobaczyłem was to jakby we mnie piorun strzelił". W worku były wnyki, które chciał założyć. Po krótkiej penetracji terenu znaleźliśmy wcześniej założone wnyki w kilku miejscach. Cóż, pozostało wykonać czynności procesowe i mieliśmy zakończone działania. Podaliśmy zwyczajowo telefonogram do komendy z działań ludzi lasu z nami i tak skończyły się wspólne działania w tym dniu. Wracając wspominaliśmy, ile to trzeba mieć szczęścia, aby zatrzymać kłusownika na gorącym uczynku. Nam dopisało w tym dniu: strażnikom i policjantom wraz z psem służbowym.

Antoni Chyła



Powrót do góry


09 marca 2013 roku - Pies przyjaciel myśliwego - gawęda

Obiecałem memu koledze Zygmuntowi, że napiszę o jego psie Adze. Było to podczas budowy paśnika. Zapewniłem, że również napiszę o mojej Korze.

Aga znalazła się u Zygmunta w ten sposób że Wiesia, siostra naszego myśliwego Stanisława, na urodziny chciała podarować mu szczeniaka wyżła. Stanisław z Zygmuntem udali się do Kartuz, gdzie były do nabycia szczeniaki wyżły po polujących rodzicach, lecz Stanisławowi nie odpowiadały. Tylko Zygmunt uległ namowom właścicielki, że nie będzie żałował i kupił Agę. Tak Aga z Kartuz wylądowała w Barłożnie. Pamiętam jak Zygmunt zapewniał mnie, że będziemy z Agą polować razem na pióro i tak faktycznie było. Pamiętam polowania na zlotach, kiedy Aga cierpliwie patrzyła w niebo i bardzo szybko dawała znać, że nadlatują kaczki, gdyż z emocji cała drżała. Było to niesamowite. Pamiętam też jej przynoszenie piżmaków. W latach osiemdziesiątych widok kopców zrobionych przez piżmaki był czymś normalnym. Jako ciekawostkę muszę podać, że na polowania na kaczki udawaliśmy się ciągnikiem marki Ursus C 328 z wózkiem konnym, z przerobionym zaczepem do ciągnika - i tak się przemieszczało po obwodzie. Były przypadki, że zamiast Ursuska wózek lub karadejkę (kociewska nazwa przyczepki jednoosiowej do przewozu żywca, paszy, z tylną klapą odłączaną w zależności od potrzeb) ciągnął eres - taki ciągnik koloru czerwonego produkcji DDR. Ten ciągnik ze skrzyni biegów wydawał dziwne dźwięki podobne do jęczenia. Na wózku, jak i na karadejce, były baloty słomy służące jako siedzenia. Te polowania najczęściej odbywały się w niedzielę. Pewnego razu podczas jazdy kolega Stanisław wypadł na drogę i idące do kościoła babcie skwitowały, że do kara boża.

Aga co pewien czas dawała potomstwo, którym Zygmunt obdarowywał chętnych. Wśród nich byli rolnicy jak i myśliwi. Mnie również Zygmunt obdarował dwiema suczkami, z których jedną zatrzymałem a drugą wzięła moja siostra Lidzia. Od tej chwili zaczęły być w naszej rodzinie psy. Szczenię, które otrzymałem od Zygmunta, dostało imię zaproponowane przez Wandzię: Kora. Kora okazała się bardzo pojętnym uczniem. Nasze wędrówki w łowisko przynosiły rezultaty. Co prawda część zarządu i niektórzy koledzy uważali, że wraz z psem płoszę zwierzynę.

Do lasu udawaliśmy się maluchem. Na miejscu pasażera z przodu siedziała Kora, a w przypadku jazdy z kolegą myśliwym zajmowała tylne siedzenie. W młodości pogryzła różne rzeczy, jak buty i kapcie. Z tym że również narzuty na fotele i kanapy podlegały sprawdzeniu. Pamiętam jej wyraz twarzy, jej brązowe oczy rozweselone - istny anioł - a dziury w narzutach jak się patrzy. Pewnego razu jadąc z Markiem w łowisku skróciła pasek od jego lornetki. Marek przyjął to ze zrozumieniem. Co prawda pytał mnie, czy nie widziałem w lusterku, że gryzie, ale zaprzeczyłem i w tym samym dniu, kiedy wracaliśmy z łowiska, Kora załatwiła mi pas bezpieczeństwa na tylnym siedzeniu.

Pewnego dnia Kora wykorzystała okazję, że bramka była nie zamknięta i wybiegła na poszukiwanie mnie. W tym czasie udałem się do banku. Kora przybiegła z nosem przy ziemi! A miała niesamowity węch, gdyż węszyła na twardym podłożu - płyty chodnikowe i asfalt! Na przejściu dla pieszych została potrącona przez samochód. Na wskutek odniesionych obrażeń wewnętrznych odeszła. Gdy się o tym dowiedziała siostra Lidzia, to zaproponowała mi, że odda mi siostrę Kory i tak się stało. Ta druga Kora była identyczna jak poprzednia, tak że w sumie mało kto z kolegów wiedział, że mam drugiego psa. Aga, mama Kory, była umaszczenia czarnego i ten sam kolor miały córki. Aga, która w pewnym sensie dała psy do Koła Łowieckiego, prawnie w ocenie związku kynologicznego jak i myśliwych kynologów jest "kundlem". Tak było też z moimi psami. Po prostu każdy pies myśliwski powinien posiadać pochodzenie i dokumenty wymagane w związku kynologicznym.

Chciałbym teraz pokazać pracę psów w łowisku. Będą to różne opowiadania, gdzie żyją jeszcze ich uczestnicy, którzy mogą potwierdzić pracę psów w łowisku.

Oddajcie mi mojego dzika.

Pewnego dnia w godzinach rannych otrzymałem telefon od kolegi Henryka, że chciałby aby Kora poszukała mu dużego dzika do którego strzelał i nie mógł go odnaleźć. Poinformował, że nie może jechać ze mną szukać, gdyż ma pilną pracę, ale pojedzie Marek. Henio dokładnie opisał miejsce gdzie strzelał do dzika - była to linia energetyczna koło leśniczówki Krępki. Marek zatelefonował do mnie, że jedzie po nas. Przypomniałem mu, że niech zabierze kniejówkę, bo dzik może być na chodzie. Po przyjeździe po nas Kora jak zwykle ucieszyła się na widok Marka i udaliśmy się na miejsce. Wtedy to droga Skórcz-Ocypel była dość kiepska, to nie to co dziś, ale kiedyś nie było pieniędzy unijnych na drogi. Dojechaliśmy na miejsce. Z obawy na możliwość szarży dzika nie prowadziłem Kory na otoku. Puściłem ją bez smyczy. Poprosiłem Marka, aby załadował kniejówkę kulą i breneką, co też uczynił mówiąc: "Wiesz, z dużym dzikiem nigdy nic nie wiadomo". Kora ruszyła, my za nią. Jeszcze poprosiłem Marka, aby uważał i nie postrzelił Kory. Kora sunęła dość szybko, z nosem przy ziemi. Nam przyszło to znacznie gorzej, gdyż dzik wszedł w zagajnik, a był on wzorcowy. Trzeba było go przemierzać w postawie kucznej, wykorzystują przy tym ręce, aby gałązki nie wybiły oka. Nie mówiąc o igliwiu, które skutecznie wpadało za kołnierz koszuli - ale co zrobić, takie to są uroki łowiectwa. W pewnym momencie dobiegł na głos oszczekiwania Kory. Przystanęliśmy chwilę nadsłuchując. Była to również chwila odpoczynku. Stwierdziliśmy, że Kora trzyma dzika. Musi być dość ranny, gdyż oszczekiwanie dobiegało z jednego miejsca. To nam dodało sił i jak parowozy ruszyliśmy do przodu. Po przejściu około 150 metrów widać było Korę szarpiącą dzika, nawet lekko go przemieszczającą. Po dojściu na miejsce zobaczyliśmy martwego dziczka ważącego około 25 kg. Popatrzyliśmy na siebie i parsknęliśmy śmiechem. Cóż pozostało nam wypatroszyć go i włożyć do bagażnika malucha Marka. Jadąc z tym dzikiem do książki zgłoszeń w leśniczówce Wdecki Młyn zastanawialiśmy się, czy to jest ten dzik, czy Henio nie przestrzelił pierwszego dzika i dostał drugi. Marek stwierdził, że to niemożliwe, gdyż Kora by szukała dalej, a on już wie co było przyczyną dużego dzika u Henia, który ostatnio zmienił lunetę n a sztucerze na ze zwiększonym powiększeniem, dlatego tego dzika wziął za potęgę. Byliśmy ciekawi jak zareaguje Henio. Po przyjechaniu na podwórze Marek otworzył bagażnik malucha. Podszedł Henio, który nas zmierzył od stóp do głowy i powiedział: "To nie jest mój dzik! Oddajcie mojego dzika!" Długo trwała rozmowa pomiędzy nami. W końcu Henio przyznał nam rację, że to przez nową lunetę dzik ten stał się tak duży. Dotychczas strzelał z lunety czwórki, a nowa dwunastka dawała większe powiększenie. I jak tu nie uwierzyć w stare porzekadło że "sześciu wędkarzy i sześciu myśliwych nie jest w stanie wyżywić jednej żony".

Te gawędy dedykuje swej żonie Wandzi, dzięki jej wysiłkowi Kora, jak i Bajka stały się domownikami i mogłem z nimi spędzać niezapomniane chwile w łowisku.

Prezes Antoni Chyła



Powrót do góry


02 marca 2013 roku - O kłusownikach - gawęda

Daty dokładnie nie pamiętam, lecz musiało to być pod koniec XX wieku. Jechaliśmy trzej,to znaczy Krzysztof, Tadeusz i ja, naszym wysłużonym radiowozem polonezem do Kasparusa, w celu rutynowej kontroli zabezpieczenia sklepów na terenie tej wsi. Po ich sprawdzeniu nie wiem kto z nas wpadł na pomysł, aby udać się na teren rezerwatu przyrody Zdrójno, a konkretnie nad jezioro Brzezianek wchodzące w skład rezerwatu i sprawdzić, czy nie ma kłusowników rybnych. Jechaliśmy leśną drogą prowadzącą do Osiecznej. Jazda ta była wolna, gdyż trzeba było obserwować drogi boczne odchodzące do lasu, czy nie ma śladów pojazdów wjeżdżających i wyjeżdżających z kompleksów leśnych - ale żadnych śladów nie było. Silnik tylko lekko mruczał w starym poczciwym radiowozie. Dojechaliśmy do parkingu przy jeziorze Brzezianek, gdzie pozostawiliśmy radiowóz, a sami udaliśmy się pieszo w stronę jeziora. To jezioro ma swoje specyficzne ukształtowanie. Z jednej strony jest wysoki brzeg, w innym miejscu niski, przechodzący miejscami w łachy. Jest jeziorem przepływowym, śródleśnym. Latem odpoczywając na brzegu można w wodzie zobaczyć pływające ryby, gdyż woda w nim jest czysta jak kryształ. Po dojściu zatrzymaliśmy się na wysokiej skarpie. Dolatywał do nas plusk wody uderzającej o brzegi i rechotanie żab. W pewnej chwili wydawało mi się, że słyszę plusk wody spowodowany wiosłem. Podzieliłem się tą informacją z kolegami zastrzegając, że może to być plusk wody spowodowany przez bobry. Przez chwilę nic się nie działo. W pewnym momencie zobaczyłem światło latarki na wodzie. Krótka decyzja: na wodzie są kłusownicy i trzeba ich zdjąć! Muszę dodać, że nikt z nas nie znał drogi, którą należy dojechać z drugiej strony jeziora i tylko pomoc strażników z Posterunku Straży Leśnej nadleśnictwa Lubichowo gwarantowałaby zakończenie tej akcji sukcesem. Podjęta próba nawiązania kontaktu z komendantem Grzegorzem Sławnym jak i strażnikiem Stefanem Bugajewskim przy pomocy telefonu komórkowego nie dała efektu. Krzysztof przy pomocy radiostacji w radiowozie próbował się połączyć z oficerem dyżurnym z komendy policji w Starogardzie. Tu również bez rezultatu. Dopiero przy pomocy "sibi" nawiązał kontakt z panem z Wielkiego Bukowca, który połączył się z komendą policji w Starogardzie i przekazał naszą prośbę o pomoc ze strony straży leśnej. Taka to była łączność w Borach Tucholskich. Po dojechaniu do Osiecznej koledzy czekali na nas w ich służbowym samochodzie. Krótka narada i zapada decyzja działania. Koledzy strażnicy twierdzą, że przypuszczają, gdzie kłusownicy mogą mieć pozostawiony samochód. Tam też się udajemy. Przesiadam się do ich Vitary i jedziemy w dwa samochody. Dojeżdżamy do tego miejsca i z uwagi na panującą ciemność dalej idziemy pieszo. Idzie się dość trudno. Faktycznie stoi samochód marki polskiej, chyba maluch. Postanawiamy iść dalej i zatrzymać idących do samochodu. Przypominam sobie, że idąc brzegiem jeziora szliśmy gęsiego: ja pierwszy, za mną Grzegorz, pozostali policjanci i chyba na końcu podążał Stefan. Idąc Grzegorz powiedział do mnie: "Ale ty to widzisz i idziesz jakbyś miał lampkę!" Po przejściu kilkunastu metrów doszliśmy do miejsca, gdzie kłusownicy spływali z wody. Wiem, że chyba powiedziałem: "Stać! Policja!". Grzesiowi zdawało się, że ja ich zatrzymuję na wodzie. Zatrzymaliśmy dwóch panów. Mieli z sobą worek z rybami, siatki, łódkę plastikową z wiosłami. Jeden z nich powiedział: "Panowie bierzcie ryby - nic nie było". Był ciekawy, kto ich wsypał. Powiedziałem, że mieliśmy telefon z Kasparusa od ludzi, że na Brzezianku bobry używają latarek elektrycznych, a łunę widać aż w Kasparusie. Cóż nam pozostało - wykonać czynności procesowe, zabezpieczyć dowody. Po wykonaniu tego pożegnaliśmy kolegów i udaliśmy się do Skórcza. Do oficera dyżurnego nadaliśmy telefonogram z tej akcji, gdzie zaznaczyliśmy, że brali w niej udział ludzie lasu. I nie była to tylko jedna akcja - było ich wiele, ale o tym to może później napiszę kilka słów...

Rezerwat przyrody Zdrójno utworzony został w 1983 roku, a w roku 1979 reintrodukowano dzięki działaniom Zarządu Wojewódzkiego PZŁ w Gdańsku bobra, który się rozprzestrzenił ku zadowoleniu wszystkich. No może przesadziłem. Na pewno niektórzy z rolników odczuli jak spiętrzona woda zalewała lub podtapiała łąki.

Z tym jeziorem Brzezianek to przypomina mi się relacja jednego z wędkarzy z Osiecznej, który opowiadał, że wędkarze na święta ustawiali choinkę na lodzie i ją dekorowali - nawet bombkami. Na pewno widok ten był wspaniały.

Prezes Antoni Chyła



Powrót do góry


26 lutego 2013 roku - Wieniec - gawęda

Chciałbym podzielić się refleksją nad słowem wieniec - oczywiście w kategorii łowieckiej.

Według Słownika Języka Polskiego z roku 1981 wieniec to "wiązanka w kształcie koła, upleciona z kwiatów, liści, kłosów itp. Łowieckie "poroże jelenia".

Stanisław Hoppe w podręczniku dla myśliwych "Polski język myśliwski": "Na głowie byk nosi wieniec (oręż), wyrastający z pni (możdżeni) i składający się z tyk z odnogami (gałęziami). Całkowicie wykształcony wieniec składa się z trzech odnóg na każdej tyce: ocznej, nadocznej i środkowej, zwanymi też oczniakiem lub ocznicą, nadoczniakiem lub nadocznicą i opieraniem, oraz korony; byka takiego nazywamy koronnym. Korona ma 3-6 i więcej odnóg na każdej tyce; mówimy o potrójnej, poczwórnej itd. Koronie".

Myślę że to wystarczy. Wkrótce udostępnione zostaną zdjęcia wieńców, by każdy z nas mógł zapamiętać ich szczegóły.

Cały czas toczy się dyskusja pomiędzy myśliwymi, jak uzyskać w populacji najlepsze poroże byków. Można to robić poprzez bazę żerową, dolew krwi. Każdy z nas będąc w lesie czy to na spacerze na jagodach lub grzybach spotka się z jeleniami - najczęściej oczywiście z łaniami i cielętami oraz sporadycznie z bykami. Nasza relacja z tego spotkania najczęściej brzmi: "Ale to było duże takie jak koń, a na głowie to miało..." i brakuje nam rąk do określenia wielkości poroża. Jeśli to jest osoba nie mająca kontaktu z przyrodą przyjmuje to z entuzjazmem. Wygląda to podobnie jak wędkarz do wędkarza opowiada jaką to dużą ciągnął rybę, a na pytanie kolegi czy się zmieściła w podbieraku mówi: "Co ty, wyciągnąłem bez podbieraka."

Jeleń bytuje w naszych lasach i musimy sobie zdać sprawę, że polowano na niego już w zamierzchłych czasach. Jednym z takich myśliwych był Jan III Sobieski rezydujący na Zamku Gniewskim. Jego zamiłowanie do łowiectwa było bardzo duże. Być może przejeżdżał konno przez Skórcz podążając do ostępów leśnych w Borach Tucholskich. Dziś możemy tylko przypuszczać, że poruszał się szlakiem z Gniewu przez Skórcz do Wdeckiego Młyna. Przed rzeka Wdą po prawej stronie w okolicach Śmierducha (łąki; dawniej znajdowało się jezioro) znajduje się las nazywany Królewski Las. W tym kompleksie leśnym można było spotkać potężne jelenie byki. Dotyczy to okresu powojennego jak i teraźniejszego.

Pamiętam jak opowiadał stary leśniczy Lemańczyk z Bojanowa, jak strzelono na Śmierduchu byka, którego wieńca nie można było wsadzić do samochodu Warszawa Garbusa. Te rogi pozostawiono w Bojanowie i miano je odebrać. Po ten wieniec zgłosiły się dwie osoby, z tym, ze pierwsza odebrała, a druga osoba była zdziwiona jak przyjechała po nie, że kto inny odebrał. Podprowadzający myśliwych dewizowych leśniczy Władysław Pietras z Cisowej Góry również potwierdza, że na Śmierduchu były mocne byki. Wspomina, że z dewizowcem czekał na mocnego byka w okolicach wysokiego napięcia (linii energetycznej przesyłowej 150000 volt) pomiędzy leśniczówką Lasek a Bojanowem - na potężnego byka, który ryczał zawsze nad ranem. Gdy czekali na niego las odpoczywał, była cisza. Gdy się rozwidniało dolatywał tylko odgłos dwóch ryczących byków od Śmierducha. Leśniczy podejmuje decyzję, że musi się udać z dewizowcem na Śmierduch. Przeszli około kilometra drogi i znaleźli się na łąkach. Byki jeszcze ryczały i można było odróżnić głos............starego byka i młodzieńca. Po lewej stronie łąk znajdował się młodnik sosnowy w wieku 18 do 20 lat, w którym te byki dawały koncert. Leśniczy z dewizowcem podeszli do młodnika. Władysław wciągnął dewizowca w krzak kruszyny i czekali… Był pewien, że koncert dobiegnie końca i jelenie wyjdą na łąkę na żer. Tak się stało. Pierw wyszły trzy łanie, potem cielak i zaczęły skubać trawę. Po chwili postękując wyszedł byk, który obszedł swój harem. Władysław pomyślał, że to wygląda na wyreżyserowany spektakl, który zakończył się strzałem. Padł byk czternastak jednostronnie koronny wieniec o pięknym brązowym kolorze pięknie uperlony o wadze 8 kg. Po wypatroszeniu i odbiciu głowy udali się do pozostawionego na "wysokim napięciu" samochodu. Władysław kroczył pierwszy, za nim podążał dewizowiec. Byli lekko zmachani. Idąc drużką wśród gęstych grabów Władysław zauważył, że na wysokości opuszczonej nad ranem ambony coś wyrosło. Zatrzymał się, serce zaczęło bić mocniej na widok tego byka - to był ten, na którego czekali. Zdążył policzyć odnogi na jednej tyce było ich dziesięć. Byk wystawił komorę (zwierzyna płowa strzelana jest z zasady na komorę- serce), ale dewizowiec nie zaskoczył, nie strzelił. Byk ten był dwudziestakiem potęgą i taki pozostał. Nikt go nie strzelił. Pozostał tylko we wspomnieniach i dzięki Władysławowi mogę o nim napisać. Z relacji Władysława wynika, że na początku polowań dewizowych w Czarnym był strzelony byk o wadze wieńca 10 kg i mógł to być dziesiątak lub dwunastak. Waga wieńców byków wahała się w granicach 6 do 9 kg. Takie to były kociewskie byki.

Prezes Antoni Chyła



Powrót do góry


Gawęda o 03 listopada 2012 - obchodach św. Huberta






Kliknij i obejrzyj 87 zdjęć

Hubertus "Jonia" 2012 rok

Cóż, trzeba jechać do tej przechwalonej Joni na Hubertusa. Obwód ten kojarzy mi się z tym, że jak zaczynałem polować to był on tylko dla elity koła. Wiązało się to z tym, że zwierzyna faktycznie występowała miała ona doskonały żer na polach państwowych majątków ziemskich i spółdzielczych. Na szkody na polach tych gospodarstw patrzono łaskawym okiem. Dla nas pospolitych myśliwych to były słabsze obwody i tym trzeba było się zadowolić - ale to jest już historia i można tylko powspominać. Co prawda uczestniczyło się w polowaniach zbiorowych. Szczególnie dotyczyło to ratowania planu.

Jechałem z duszą na ramieniu, czy będzie kolega Władysław Pietras , który miał mieć wręczony medal, którego nie mógł odebrać na walnym zebraniu. Zbiórka była przy remizie OSP w Bukowinach, gdzie w świetlicy miała się odbyć msza święta. Co prawda nie byłem zwolennikiem odbywania jej w Bukowinach gdyż uważam, że w kościele w Lalkowach było by lepiej, ale w ramach demokracji przepadła moja koncepcja i pozostało w skryciu odbyć mszę. Dotychczas tylko dwukrotnie w kościele w Kasparusie i raz w Barłożnie mogli nas oglądać, a tak to tylko coś w rodzaju mszy partyzanckiej. Na miejscu byli już koledzy myśliwi i przystąpiliśmy do ceremonii. Cały czas towarzyszył nam sztandar koła.

Pierwszym punktem była dekoracja Medalem Zasługi Łowieckiej Brązowym kolegi Władysława Pietrasa. Ręce mi się trzęsły, gdyż muszę powiedzieć, że to jest najstarszy członek PZŁ w kole. Do PZŁ wstąpił w roku 1949, kiedy ja miałem rok. Co prawda jako dzieciak zapolowałem z kolegą Władysławem na dzika w leśnictwie Lasek, gdzie ojciec był leśniczym. Wtedy zobaczyłem co znaczą wyszkolone psy. Ja wskazałem koledze Władkowi gdzie leży w młodniku pojedynek, a psy wycisnęły go na drogę na strzał. Był to potężny dzik. Po przyjęciu breneki czmychnął w zagajnik. Psy go wypchnęły. Ponownie przyjął kulę, a dopiero trzecia kula na drodze do Skórcza położyła go. Nigdy nie myślałem, że mi przyjdzie odznaczać kolegę Władka. Skwituję to słowami: lepiej późno niż wcale. Myślę że ci, co będą czytać wiedzą o co chodzi. Muszę dodać, że zrobiło na mnie wrażenie podziękowanie kolegi Władka za odznaczenie.

Dla dwóch młodych myśliwych było również ważne wydarzenie - ślubowanie. Tego zaszczytu dostąpili koledzy Dworakowski Daniel i Kukliński Sławomir. Kolega Daniel Dworakowski przed przyjęciem na staż był nieznany, ale dał się poznać jako osoba oddana łowiectwu. Natomiast kolega Sławek był znany jako syn i brat polujących w kole Kuklińskich. Znałem go, jak był małym dzieckiem, a teraz już jest ojcem - jak ten czas leci. A propos nazwiska0 Kukliński, to kolega prezes Józef mówił często: "Gdzie spojrzę to widzę 'Kuklinię'". Teraz mu się będzie troić.

Następnie udaliśmy się na mszę świętą celebrowaną przez proboszcza z Lalków. W darze od koła przekazaliśmy proboszczowi ampułki do wina i wody z tacką, na której przytwierdzony został przez kolegę Piotra Radomskiego znaczek koła i poroże rogacza, które przekazał kolega Eugeniusz Pior. Podziękowałem proboszczowi za odprawienie mszy i liturgię.

Kolega łowczy Henryk omówił warunki bezpieczeństwa i podał na jakie gatunki zwierzyny polujemy. Z uwagi na to, że sporo było kolegów, polowaliśmy w dwie grupy. Mi przypadła grupa pod kierownictwem podłowczego kolegi Wojciecha. Na pierwszym pędzeniu przypadło mi stanowisko przy asfalcie. Stałem z kolegą Władkiem i wspominaliśmy stare czasy. Przyszła do nas koza i jeden z naganiaczy. Następne mioty też nie przyniosły efektu. Było pokojowo. Druga grupa to samo. Co prawda widziane były jelenie, daniele, lisy, ale święty Hubert nie dażył. Nie wiem dla czego. Być może wymaga od nas trochę pokory.

Jeszcze tylko zbiórka, podsumowanie i następuje biesiada.

Na tym kończę opis Hubertusa na Joni. Do zobaczenia w roku 2013. Do tych wypocin dodajemy zdjęcia wykonane przez kolegę stażystę Pawła Szredera. Artykuł ten ukazuje się z opóźnieniem nie z mej winy lecz z uwagi na otrzymanie płytki z zdjęciami w dniu 23 grudnia 2012 roku.

Prezes Antoni Chyła


Powrót do góry


30 października 2012 - Las w Zajączku - nasza mała Golgota...

Chciałbym podzielić się z osobami czytającymi naszą stronę internetową pewną refleksją dotycząca miesiąca listopada.
Dla nas myśliwych to oczywiście 3 listopada dzień świętego Huberta patrona myśliwych. Lecz nie o tym chciałbym napisać, a o tych, o których pamięć winniśmy zachować.
Tu u nas w lasach, na polach - na całym Kociewiu - są miejsca pamięci narodowej. To masowe groby zamordowanych Polaków i ludzi innych narodowości. Nieraz to tylko krzyż, grób masowy oznaczony numerem lub tablica pamiątkowa podająca personalia zabitych osób. Dla nas myśliwych bliskimi są pracownicy służby leśnej II Rzeczypospolitej: Antoni Tinz - nadleśniczy nadleśnictwa Drewniaczki, Józef Ciesielski - leśniczy leśnictwa Długie, Franciszek Guz - leśniczy leśnictwa Brzóski, Brunon Kryn - leśniczy leśnictwa Laski, Władysław Nelke - leśniczy leśnictwa Błędno, Stefan Zimny - leśniczy leśnictwa Rynkówka i Jan Donarski - leśniczy leśnictwa Czubek oraz jego żona Helena i córka Gabrysia. Zginęli oni z rąk hitlerowskiego okupanta za swe umiłowanie do Ojczyzny, ukochanych lasów i działalność konspiracyjną.
W lesie Zajączek rozstrzelani zostali księżą Diecezji Chełmińskiej: ksiądz Marian Felchnerowski z parafii Kasparus, ksiądz Franciszek Kalinowski z parafii Osiek i wikariusz tejże parafii Bolesław Łożyński, ksiądz emeryt Jan Rogalski z Pinczyna, którzy nie opuścili swych wiernych i oddali swe życie za Boga i Polskę. Należy wspomnieć o 70 nauczycielach aresztowanych 12 października 1939 roku z powiatu starogardzkiego i osadzonych w obozie przejściowym w Skórczu, którzy następnie przewiezieni zostali do więzienia w Starogardzie, potem rozstrzelani w Lesie Szpęgawskim, ofiary marszu śmierci obozu Stutthof narodowości żydowskiej. Można wymieniać wiele miejsc kaźni...
Udajmy się w te miejsca i zapalmy na nich znicz w dzień Wszystkich Świętych lub Dzień Zaduszny. Jest to nasz moralny obowiązek.

Antoni Chyła


APEL PAMIĘCI

Kombatanci i weterani walk o niepodległość Rzeczypospolitej, mieszkańcy ziemi kociewskiej stajemy do apelu przy grobach masowych w lesie Zajączek w rocznicę śmierci synów i córek II wojny światowej aby przywołać ich pamięć, tych którzy oddali swe życie za Ojczyznę.

Wołam żołnierzy znad Warty i Bzury, z Westerplatte i Helu spod Mławy i z Borów Tucholskich, spod Tomaszowa Lubelskiego i Kocka, ułanów spod Krojant i Mokrej, obrońców Warszawy, Wizny i Twierdzy Modlin.

Stańcie do apelu!

Chwała bohaterom!

Wzywam mieszkańców i obrońców Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej zaatakowanych przez sowieckiego agresora poległych na strażnicach granicznych Korpusu Ochrony Pogranicza, obrońców Grodna, Lwowa, Wołkowyska, Sarn i Czortkowa oraz żołnierzy spod Kodziowców, Jabłonia, Szacka i Wytyczna.

Stańcie do apelu!

Chwała bohaterom!

Wzywam żołnierzy Wojska Polskiego i Korpusu Ochrony Pogranicza, funkcjonariuszy Policji Państwowej, Straży Więziennej i Straży Granicznej oraz innych organów Państwa Polskiego zamordowanych w Katyniu, Charkowie, Twerze i Bykowcu oraz innych nieznanych dotąd miejsc kaźni.

Wzywam ciebie kpt. Franciszku Górski z Mirotek, który poświęciłeś życie za wolną i niepodległą Polskę.

Stańcie do apelu!

Zginęli śmiercią męczeńską!

Wzywam bohaterskich żołnierzy września z miasta Starogard: podchorąży Brandt, podporuczniku rez. Januszu Brzozowski, rotmistrzu dyplomowany Andrzeju Chołoniewski, płk dyplomowany Konstanty Drucki - Lubecki, kapralu Bronisławie Gaidus, ppor. Rez. Jerzy Guttinger, podchorąży Jasiński, ppor. Witoldzie Kądzielawa, por. Witoldzie Kreutzinger, por. Antoni Kubicki, kpt. Kwiatkowski, mjr Eryku Płann, rtm dyplom Marianie Rozwadowski, rtm Mieczysławie Rozwadowski, ppor. Macieju Smolarski, rtm. Konstanty Smolikowski, mjr Władysławie Szmidt-Czarnota, kapral Taube, kapral Towskory, por Stefanie Tuszko, rtm Antoni Wieniawski, szwoleżer Janie Wilma, mjr Wodziński, por Edwardzie Wołoszyński, st, szwoleżer Stanisławie Wyszyński, ppłk Jarema Zapalski , ppor. Stanisławie Donaj, ppor. Józefie Góral, plutonowy Jeżewski, st. sierż. Janie Kossobudzki, szeregowy Franciszku Kramer, ppor. Feliksie Morkowski, kapral Punkiewicz, ppor. Witoldzie Puppel, szeregowy Bronisławie Stolpa, ppor. Jerzy Wiażmin, szeregowcy Marianie Betkier, Władysławie Błaszczyk, Janie Ćwikliński, Michale Duzowski, Emilu Dżugan, Janie Wrąckowski, Franciszku Gałązka, Henryku Jużwiak, Pawle Jurczyk, Franciszku Kaizer, Piotrze Kokot, Kolasa, Bernardzie Kuchta, Pawle Kurr, Lemańczyk, Kazimierzu Masiak, Nierzelski, Stefanie Parzybuta, Maksymilianie Pelpliński, Franciszku Prinz, Franciszku Rajkowski, BronisławieSchulz, Wilhelmie Sitko, Janie Szweda i Pawle Zalewski

Z gminy Starogard żołnierzy: Franciszku Jedtka, Stefanie Syldatk, Brunonie Szweda, Stefanie Trejdowski .

Z gminy Kaliska żołnierzy: Antoni Babiński, Franciszku Bałdzikowski, Michale Błaszków, Józefie Filas, Stanisławie Kiliszewski, Władysławie Kulas, Janie Podlewski, Ignacy Sokołowski Wiktorze Walc.

Z gminy Lubichowo żołnierzy: Janie Bona, Damazy Flizikowski, Alfonsie Gollan, Bronisławie Kolaska, Franciszku Kupisz, Józefie Landowski, Franciszku Machnikowski, Janie Mielewski, Aleksandrze Piernicki, Franciszku Sarnowski, Franciszku Sowiński, Piotrze Trembecki, Franciszku Wrycza i obrońca Poczty Polskiej w Gdańsku Józefie Strzelecki.

Z gminy Osieczna: kapral Franciszku Andrearczyk, szeregowy Leonie Andrearczyk, Bernardzie Banach, kapral Józefie Landowski, szeregowy Franciszku Rybiński i obrońca Poczty Polskiej w Gdańsku Ignacy Połom.

Z gminy Osiek: szeregowy Janie Chrzanowski, Antoni Deyna, Rochu Glinkowski, Karolu Kleszczewski, Krużycki, Bolesławie Meger, Józefie Piotrowski i Ottonie Reszka.

Z gminy Smętowo Graniczne: szeregowy Janie Damrath, Klemensie Mikołajewski i Klemensie Rogowski.

Z gminy Zblewo żołnierzy: Franciszku Boguń, Józefie Górnowicz, Janie Lemm, Janie Porazik, Wojciechu Prill, Józefie Sikora

Z miasta i gminy Skarszewy żołnierzy: Franciszku Bączkowski, Witoldzie Budziewicz, Sylwestrze Gołuński, Franciszku Grochowski, Bernardzie Jutrzenka, Józefie Kreft, Janie Narloch, Marcinie Pałasz, Aleksandrze Świeczkowski, Leonie Tyszer, Józefie Zgoda, i Wiktorze Żachowski.

Z gminy Bobowo żołnierzy: Janie Ceier, Izydorze Rona, Benedykcie Szank i Franciszku Zimny.

Z gminy Morzeszczyn strzelców: Aleksy Binerowski, Janie Deja, Bolesławie Doliński, Brunonie Kowalewski, Józefie Pawlik i Bronisławie Wesołowski.

Z miasta i gminy Skórcz żołnierzy: Albinie Cejrowski, Leonardzie Falgowski, Jerzy Grabowski i Janie Rocławski.

Którzy w 1939 roku przeciwstawili się hitlerowskiej agresji z dewizą Bóg, Honor, Ojczyzna.

Stańcie do apelu!

Chwała bohaterom!

Wołam Was pracowników służby leśnej II Rzeczypospolitej: Antoni Tinz nadleśniczego nadleśnictwa Drewniaczki, Józefa Ciesielskiego leśniczego leśnictwa Długie, Franciszka Guz leśniczego leśnictwa Brzóski, Brunona Kryn leśniczego leśnictwa Laski , Władysława Nelke leśniczego leśnictwa Błędno , Stefana Zimnego leśniczego leśnictwa Rynkówka i Jana Donarskiego leśniczego leśnictwa Czubek jego żonę Helenę i córkę Gabrysię, którzy zginęli z rąk hitlerowskiego okupanta za swe umiłowanie do ojczyzny ,ukochanych lasów i działalność konspiracyjną.

Stańcie do apelu!

Chwała bohaterom!

Wołam was księża Diecezji Chełmińskiej rozstrzelanych w lesie Zajączek księdza Mariana Felchnerowski z parafii Kasparus, księdza Franciszka Kalinowski z parafii Osiek i wikariusza tejże parafii Bolesława Łożyński , księdza emeryta Jana Rogalskiego z Pinczyna którzy nie opuścili swych wiernych i oddali swe życie za Boga i Polskę.

Stańcie do apelu!

Zginęli śmiercią męczeńską!

Wołam Was zamordowanych w lesie Zajączek przez hitlerowskich oprawców: Marię Andrskowską, Józefa Bedel, Leona Bielińskiego, Franciszka Błażek, Franciszka Czechowskiego, Stanisława Dalz ,Jerzego Danielewicz, Geldfisch, Feliksa Gracz , Jadwigę Gutkin, Jana Kiedrowski, Martę Klein, Leona Knasiak, Józefa Kuchta, Franciszka Kurowski, Antoni Langowski, Antoni Malinowski, Władysława Mikołajski, Leona Oller, Konrada Osowska, Józefa Pakmur, Katarzynę Paszek, Anielę , Antoni , Franciszka , Jadwigę i Stefana Pater, Józef Pazda, Aleksander Popielarczyk, Helena Rychter, Zofia Rocławska , Stanisław Sikora, Alfonsa ,Alojzego, Mariana , Rozalię, Tomasza i Tomasza Szenszor, Helenę, Jana i Weronikę Szumacher, Leona Szwarc, Aleksandra Targaczewski, Bernarda Tusz, Franciszka i Helenę Welke, Jana i Helenę Wojtaś, Leona Chrzanowski Pawła Chyła, Jana i Piotra Firyn, Jana Krużycki, Juliusza Malecki, Stefana Rusler, Józefa i Maksymiliana Wiśniewski, Zygfryda Cichoń z rodzin Holdstein i Princ Franciszka Komejon, Franciszka Rocławski i was bezimienne ofiary które spoczywacie w tych masowych grobach , którzy oddaliście swe życie za Polskę. Stańcie do apelu!

Zginęli śmiercią męczeńską!

Do Was wołam lotnicy i marynarze, którzy w 1939 roku w bojach w powietrzu oraz na morzu wykuwaliście chwałę biało czerwonej szachownicy i bandery.

Stańcie do apelu!

Chwała bohaterom marynarzom i lotnikom!

Wołam Was zamordowanych w ostępach leśnych Czarnego , Mieliczek i Drewniaczek przez hitlerowskich oprawców : Marię i Helenę Heldt, Teresę, Alojzego, Anastazego, Bronisława, Józefa, Kazimierza i Władysława Nagórski, Jadwigę Westwal, Krystynę Żądło, Jana Bieliński, Andrzeja Breja, Józefa Cherek, Augustyna Cichoń, Wacława Imianowski, Zofię i Jana Rocławski, Jana Szlosowski, Józefa Zgryza, Andrzeja Józwiak Bolesława Kulesza, Władysława Lewandowski, Kazimierza Łaniecki, Antoni Synak, Franciszka i Jana Telewski , Anastazego Wojciechowski i Was bezimienne Ofiary, które spoczywacie w tych masowych grobach daleko od swych bliskich oddaliście swe życie za Polskę.

Stańcie do apelu!

Zginęli śmiercią męczeńską!

Wzywam Was uczestników ruchu oporu rozstrzelanych w Ocyplu w lesie koło Smolnik: Jana Belau, Alojzego Cybula, Jana pseudonim Jasio, Franciszka Filipiak, Zygfrydzie Kowalski, Hubercie Mański, Bolesławie Pawłowski, Józefa Podwałka, Józefa Pozorski, Józefa Radke, Jana ,Józefa, Józefa syna Józefa Talaśka, Antoni Bobkowski, Władysława Bojanowski, Alfonsa Bukowski, Jadwigę Fankidejska, Franciszka, Halinę, Jana ,Józefa i Pawła Filbrandt oddaliście swe życie za ojczyznę Polskę.

Stańcie do apelu!

Chwała bohaterom!

Wzywam Was przetrzymywanych w tymczasowym obozie w Skórczu w tym siedemdziesięciu nauczycieli aresztowanych 12 padziernika 1939 roku z powiatu starogardzkiego, którzy po tygodniu zostali przewiezieni do więzienia w Starogardzie a następnie rozstrzelani w Lesie Szpęgawskim, ofiary marszu śmierci obozu Stutthof siedemdziesiąt sześć kobiet narodowości żydowskiej zginęliście za Polskę.

Wzywam Was uczestników ruchu oporu na Kociewiu, którzy w okresie od 10 listopada 1942 roku do 20 stycznia 1945 oddaliście swe życie podczas walk z wrogiem w okolicach Dębiej Góry, Barłożna, Borkowa, Długiego, Kasparusa, Markocina ,Leśnej Jani, Starej Jani, Mirotek, Stara Huta, Zdrójno, Osiek w okolicach Błędna wspólnie z oddziałami desantowymi Wojska Polskiego i Armii Radzieckiej. Wasza krew wsiąkła w ziemię kociewską która Wam tak była bliska.

Stańcie do apelu!

Chwała bohaterom!

Do Was wołam Rodacy i żołnierze polscy którzy w okresie II wojny światowej nie szczędziliście swego życia dla Ojczyzny, oddaliście swe życie Rzeczypospolitej.

Kolejne pokolenia Polaków czerpią z Waszego etosu wzór patriotycznej postawy oddania Ojczyzny.

Chwała bohaterom!

Cześć ich Pamięci!

Powrót do góry


20 października 2012 - gawęda pana Antoniego

Jak bóbr nie zdążył na autobus w Mirycach.

Daty dokładnie nie pamiętam, ale na pewno to było przed końcem XX wieku, kiedy jeszcze byłem policjantem. Rano zatelefonował do mnie mój przyjaciel Maryś Firyn, który zakomunikował, że na przystanku PKS Miryce w kierunku Barłożna czeka bóbr i trzeba by mu pomoc w podróży.

Wspólnie z kolegami Krzysztofem Walkowskim i Janem Kamińskim udaliśmy się radiowozem na miejsce. Na przystanku nie było już pasażera, lecz zabrana z nami suczka Kora zaczęła tropić bobra i faktycznie po przejściu kilkunastu metrów wzdłuż drogi Miryce-Barłożno spotkaliśmy tego niedoszłego pasażera. Postanowiliśmy mu pomoc przekroczyć terytorium wsi Barłożno. Na podstawie sylwetki można było przyjąć, że jest to osobnik dwuletni, który musiał opuścić swoją rodzinę w celu poszukania siedliska i założenia nowej rodziny. Maszerując strącał rosę na zbożu i tak pozostawił ślad, który prowadził w kierunku Mirotek. Można było przyjąć , że swoją wędrówkę zaczął z jeziora Czarne. Mieliśmy z sobą worek i stary płaszcz pewnej formacji , która nosiła niebieski beret. Zapadła decyzja, że zatrzymujemy bobra. W trakcie łapania i umieszczenia w worku zatrzymał się pojazd. Kierowca tego pojazdu miał uwagi co do sposobu łapania bobra. Otrzymał odpowiedz, że może złapać go lecz musi pamiętać, że bóbr ma bardzo silny zgryz i może uszkodzić cześć ciała. Zarzucony został płaszcz, chwyt za nasadę kielni (ogon bobra), za grzbiet i nasz turysta znalazł się w worku. Wspólnie zdecydowaliśmy, że przewieziemy go do rzeczki Jonki w Gąsiorkach, co też uczyniliśmy. Ja postanowiłem utrwalić na zdjęciu moment wypuszczenia - czy mi się to udało proszę ocenić. Wypuszczony osobnik był umaszczenia czarnego i w podzięce tylko nas opryskał wodą. Na ostatnim polowaniu Hubertusowskim nagonka widziała na Jonce bobry. Czy to są członkowie rodziny naszego bobra? Nie można wykluczyć!

Antoni Chyła


Powrót do góry


04 marca 2012 - sarna w krajobrazie Kociewia

Chciałbym przedstawić państwu bardzo popularnego przedstawiciela rodziny jeleniowatych jakim jest gatunek sarna. Wydaje się nam, że nie ma nic prostszego nad znajomość tego zwierzęcia. Ale w życiu codziennym to już inaczej wygląda. Wiele osób zaczyna mylić pojęcia i popularna sarna staje się jelonkiem, a zgodnie z słownikiem języka polskiego jelonek to "młody jeleń". Mały jelonek beczy, skacze.

Często jadąc samochodem mamy możliwość zobaczenia żerujących saren. Są to piękne zwierzęta o szczególnie wysmukłej sylwetce. Sarny spotykamy najczęściej w okresie jesieni i zimy żerujące na polach obsianych zbożami. W lesie sarny preferują halizny (miejsca wśród lasu nie porośnięte drzewami). Oczywiście żer saren jest zmienny w zależności od pory roku. Sarny są widywane często jeśli chodzi o Skórcz pomiędzy ulicami Osiecką a Hallera, na polach uprawnych i zakrzyczeniach. Miały swoje terytorium na obecnym Osiedlu Leśnym, jednak z uwagi na przeznaczenie pod zabudowę już tam ich nie ma. Przebywają na obrzeżach miasta od strony Boraszewa i Kranku. W 2010 roku w okolicach Skórcza i na terenie naszych dzierżawionych obwodów łowieckich 136,138 i 142 duże ubytki w populacji sarny uczyniły warunki pogodowe (gdy są duże opady śniegu i jego oblodzenie sarny mają trudności w poruszaniu i utrudniony dostęp do żeru) oraz kłusujące w lasach i na polach psy. Sarny giną też na wskutek potrąceń przez samochody osobowe jak i ciężarowe na drogach przebiegających przez kompleksy leśne i pola. W tej chwili użytkownicy dróg są często ostrzegani znakami drogowymi "uwaga zwierzęta leśne".

Pamiętam jak podczas wspólnej służby w policji z kolegą Janem Kamińskim udaliśmy się na miejsce kolizji drogowej pomiędzy Skórczem a Głuchym. Po dojechaniu na miejsce Jan powiedział, że chyba w polonezie zapiekły się hamulce, gdyż zaczęły piszczeć. Po wyjściu z radiowozu to piszczenie się nasilało - dobiegało z przydrożnego rowu. Powiedziałem do kolegi, że to koźlę tak piszczy za mamą. Na miejscu ustaliliśmy, co następuje. Doszło do stłuczki dwóch pojazdów jadących w kierunku Skórcza. Pierwszy z nich uderzył w przebiegającą sarnę i zaczął gwałtownie hamować w następstwie czego jadący za nim w bliskiej odległości pojazd nie wyhamował i uderzył w niego. Po wykonaniu czynności na miejscu zdarzenia wraz z usunięciem zabitej sarny kolega Jan złapał piszczące za mamą koźle, które przewieźliśmy do azylu zwierząt w Kałębnicy.

Dzięki życzliwości Pana Alojzego Koseckiego, mieszkańca Skórcza, który udostępnił mi ksero pamiętnika członka rodziny, możemy się również dowiedzieć, że zima w roku 1929 była śnieżna i mroźna .Mróz dochodził do - 32 stopni i z mrozu padło 40 saren w jednym miejscu na początku roku, a w miesiącu marcu 1929 roku znaleziono 100 saren zmarzniętych. Dla niewtajemniczonych podaję, że sarny w okresie późnej jesieni łączą się w grupy (rudle) gdzie dochodzi w niektórych przypadkach ponad 100 sztuk. Od tego okresu minęło już 83 lata i nadal w krajobrazie mamy naszą sarnę. W języku łowieckim samca nazywamy kozłem lub rogaczem, samicę kozą lub siutą , młode koźlętami lub sysakami. Samiec rogacz na głowie nosi parostki.

Antoni Chyła

Sarna Jeleń
kliknij i obejrzyj 25 zdjęć
Kartki z pamiętnika z 1929 roku


Powrót do góry


03 marca 2012 - wspominkowo - foto-opowieść o introdukcji kuropatw w Kole Łowieckim "Łoś" w Skórczu

W dniu 25 czerwca 2011 roku miała miejsce introdukcja kuropatwy w ilości 100 sztuk. W obwodzie nr 138 i 142 wpuszczono po 50 sztuk.
W godzinach rannych udaliśmy po odbiór kuropatw do Ośrodka hodowli kuropatwy ZO PZŁ w Gdańsku prowadzonego przez Koło Łowieckie "Szarak" Tczew w Rajkowach. Kolega Zdzisław Kamieniecki miał przygotowane klatki z kuropatwami, które przekazał nam. Z Rajków udaliśmy się do Barłożna, gdzie nastąpiła zmiana samochodu z osobowego na terenowy i przystąpiliśmy do pracy.

Antoni Chyła

Kliknij, aby obejrzeć foto-historyjkę złożoną ze 154 zdjęć!
Kuropatwy przemówiły!
         
        


Powrót do góry


05 listopada 2011 - obchody św. Huberta





Kliknij i obejrzyj 9 zdjęć
Poranek 5 listopada 2011 roku zapowiadał się nieciekawie - dla nas - myśliwych z Koła Łoś w Skórczu zmartwieniem była mgła. W tym to dniu, w obwodzie łowieckim 138 Skórcz miał się odbyć Hubertus 2011. Był to pierwszy Hubertus w 60-letniej historii naszego koła na tym terenie. Dotychczas obchody odbywały się głównie w obwodzie 142 i dwukrotnie w obwodzie 136. W tym roku przypada 60 lecie powstania koła i zdecydowaliśmy, że skromne obchody odbędą w tym to obwodzie.

O godzinie 8:00 uczestnicy święta przybyli na parking przed kościołem pod wezwaniem św. Marcina w Barłożnie. Byłem przekonany że będzie nas więcej, ale okazało się, że można liczyć tylko na tych co zawsze. Mankamentem było, że nie dotarli na czas "tczewiaki", wśród których był Krzysztof Sturgulewski zawsze uwieczniający profesjonalnym aparatem fotograficznym nasze uroczystości. Tylko jak zwykle zapobiegliwy Zygmunt Kukliński miał aparat i robił nim zdjęcia w kościele. Spóźnialscy koledzy Piotr i Krzysztof przybyli na mszę w galowych mundurach. Aparat Krzysztofa odmówił mu posłuszeństwa - padło zasilanie.

Przed godziną 8:15 weszliśmy w szyku do kościoła. Na przedzie jak zwykle szedł poczet sztandarowy, który tym razem wystąpił w mundurach wyjściowych. Skład pocztu stanowili tradycyjnie koledzy: Krzysztof Walkowski, Waldemar Kukliński i Krzysztof Bąkowski. Dla wielu kolegów była to pierwsza wizyta w świątyni w Barłożnie. Byli pod wrażeniem jej wystroju - tej perełki naszego dekanatu. Mszę świętą celebrował proboszcz ksiądz dr Jarosław Skwierawski, który w swej homilii nawiązał do naszego jubileuszu oraz roli myśliwych w ochronie przyrody ojczystej. Życzył nam pomyślności w dalszej działalności. Podziękował za nasz śpiew podczas mszy. Ja również dziękuję tym kolegom, których głos przebijał, jak również kolegom z naganki i kilku paniom z Barłożna, które uczestniczyły w tej mszy. Kolega Tadeusz Wentowski tradycyjnie grał na rogu myśliwskim, co niewątpliwie uświetniło mszę świętą. W darze przekazaliśmy proboszczowi stułę, parostki rogacza i znaczek koła. W imieniu kolegów podziękowałem proboszczowi za sprawowanie mszy świętej, a wszystkim uczestnikom za wspólną modlitwę. Nie omieszkałem wskazać, ze nie wszyscy koledzy uczestniczą w niej, a dyplomacja wymaga, żeby w przypadku niemożności uczestniczenia wysłać członka rodziny. Wspomniałem również, że będąc na polowaniu w tym obwodzie jak i w obwodzie 136 towarzyszy nam głos dzwonów kościelnych. Po wyjściu z kościoła wykonano wspólne pamiątkowe zdjęcie.

Następnie udaliśmy się do Kierwałdu, gdzie kolega łowczy Henryk Muchowski przeprowadził odprawę myśliwych i naganki. Przystąpiono do losowania kartek i dalej w knieję! I tu okazuje się, że kolega łowczy zapomniał, że jest autostrada i trzeba jechać samochodami na pierwsze pędzenie. Kolega Zygmunt stwierdził, że jest tylko przejście dla żab, a tym nie da się przecisnąć na drugą stronę.

W pierwszym miocie na "młynie" były jelenie, sarny i lis do którego nieskuteczny strzał oddał kolega Piotr Radomski. Jedynie starzy myśliwi pamiętają staw młyński w Pile, którego już nie ma, a tylko szum wody Jonki wydaje się taki sam jak trzydzieści lat temu... Olchy porosły - aż nie chce się wierzyć, że to już tyle czasu minęło. Cóż, tylko takie same bagna i zdroje pozostały, a autostrada przecięła weksle* zwierzynie, gdzie jelenie i dziki przekraczały rzeczkę podczas pędzeń.

W drugim pędzeniu przypadło mi stanowisko przy wierzbie. To stanowisko przed 30 laty zawsze obstawiał kolega prezes Józef, a ja z Zygmuntem jako młodzi myśliwi musieliśmy maszerować na flankę. Wtedy każdy z nas pytał - kiedy to my będziemy tam stali? Dziwne, ale doczekałem się! Miejsce to wskazał mi idący ze mną kolega Krzysztof Sturgulewski. W drugim pędzeniu kolega Krzysztof Walkowski położył lisa, a w trzecim miocie kolega Andrzej Liedtkie spudłował lisa - miała to być duża sztuka. W czwartym miocie koledzy z naganki zobaczyli bobry na Jonce.

Po polowaniu odbył się pokot z pełnym ceremoniałem, to jest odegraniem sygnałów myśliwskich, które próbował nagrać kolega Jacek Jaskulski. Kolega łowczy podziękował nagance i kolegom myśliwym. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie i udaliśmy się na biesiadę do świetlicy.

Podczas biesiady podziękowałem kolegom za pracę w łowiectwie jak również wójtowi gminy Morzeszczyn panu Piotrowi Lanieckiemu i sołtysowi wsi Kierwałd, których gościliśmy na biesiadzie. Podziękowanie skierowałem również do kolegi Józefa Krocza - długoletniego prezesa koła. Pomimo wszelkich obaw Hubertus Barłożno 2011 można uznać za udany.

Prezes Antoni Chyła

*Weksle - stałe przejścia zwierzyny w określonych miejscach obwodu

Powrót do góry


06 listopada 2010 - obchody św. Huberta
Dzień, jak zwykle o tej porze, zapowiadał się pochmurnie. Pomimo przelotnego deszczu + 7 stopni ciepła dawało przyjemny efekt przebywania na świeżym powietrzu. W tym dniu wielu z nas udało się do wsi Kasparus, gdzie miał się odbyć Hubertus. Ta położona w Borach Tucholskich wieś w okresie jesiennym i zimowym jest wsią spokojną. Życie tu toczy się w ciszy i spokoju.















[więcej zdjęć - ponad 120- TUTAJ]
Na zbiórce przy strażnicy OSP Kasparus stawiło się 30 myśliwych i jeden stażysta. O godzinie 8,15 sygnałem trąbki myśliwskiej w wykonaniu kol. Tadeusza Wentowskiego rozpoczęła się uroczystość. Z uwagi na opady deszczu nie odbyła się ona na pobliskim boisku, lecz w świetlicy strażnicy.

Prezes koła kol. Antoni Chyła złożył koledze Andrzejowi Lipce - przewodniczącemu tradycji , etyki i zwyczajów łowieckich Okręgowej Rady Łowieckiej PZŁ w Gdańsku - meldunek o gotowości członków i stażysty do uroczystości z okazji dekoracji koła i kolegów myśliwych odznaczeniami. Odczytany został akt nadania KŁ "Łoś" najwyższego odznaczenia łowieckiego - Złomu. Do dekoracji wystąpił poczet sztandarowy. Jego skład stanowili jak zawsze: dowódca pocztu kol. Krzysztof Walkowski, sztandarowy kol. Krzysztof Bąkowski i asystujący kol. Waldemar Kukliński. Dekoracji sztandaru dokonał kol. Andrzej Lipka. Ucałował płat sztandaru. Podobnie uczynił kol Antoni Chyła.

Następnie odczytano akt nadania odznaczeń łowieckich srebrnym medalem kol. Kazimierza Maleckiego i Mariana Kuźmy, brązowym medalem kolegów: Waldemara Kuklińskiego, Eugeniusz Piora i Henryka Klosa. Aktu dekoracji dokonał kol. Andrzej Lipka w asyście kol. Antoniego Chyła i Wojciecha Furgalskiego - członka zarządu koła, któremu w udziale przypadło trzymanie tacy z odznaczeniami.

Kol. Andrzej Lipka pogratulował odznaczeń, szczególnie "Złomu". Wskazał na wielki dorobek naszego koła na rzecz łowiectwa. Prezes koła kol. Antoni Chyła podziękował za odznaczenia. Zauważył, że nadanie tak wysokiego odznaczenia kołu zobowiązuje do jeszcze większej pracy na rzecz polskiego łowiectwa. Poinformował, że z uwagi na swą chorobę nie są obecni: kol. Marek Gorski prezes OR PZŁ w Gdańsku i kol. Jerzy Wojciechowski członek Kapituły Odznaczeń Łowieckich NRŁ, który zawsze gościł u nas na uroczystościach. Starosta starogardzki kol. Leszek Burczyk, zastępca nadleśniczego kol. Mariusz Krysiak, leśniczowie Tadeusz Orzłowski i Piotr Fijałkowski również usprawiedliwili swoją nieobecność na tej uroczystości.

Miłym akcentem było ślubowanie kol. Jana Hinca, którego opiekunem był kol. Marcin Szulist. Akt ślubowania przyjął w asyście sztandaru kol. Andrzej Lipka. Zarówno on, jak i Jan Hinca otrzymali na pamiątkę znaczki koła. Kolega Wentowski uświetnił tą uroczystość grając na sygnałówce.

Po części oficjalnej dalsze przewodnictwo objął kol. Henryk Muchowski - łowczy koła, który zapoznał nas z przebiegiem polowania i planowanej biesiady.

W szyku, z rozwiniętym sztandarem przemaszerowaliśmy przez wieś do kościoła pod wezwaniem św. Józefa. Przed świątynią powitał nas proboszcz ks. Krzysztof Jakubek, który wprowadził nas do środka. Wnętrze tej świątyni od poprzedniego Hubertusa wypiękniało. Nowa posadzka, wystrój ołtarza - to świadczy o dobrym pasterzu. Liturgia Mszy świętej miała uroczystą oprawę. Grał i śpiewał organista z Wdy pan Stanisław Szweda, który przybył na prośbę ks. Jakubka. W pięknej homilii proboszcz wskazał na wielki dorobek polskiego łowiectwa dla przyrody. Podziękował za podarowaną stułę odczytując wyhaftowany przez darczyńców napis. Przy okazji wspomniał dar naszego koła z 2007 roku - puszkę do komunikantów. W czasie mszy kol. Tadeusz Wentowski również grał na sygnałówce. Prezes - kol. Antoni Chyła podziękował proboszczowi za mszę i wygłoszoną homilię. Wspomniał że Kasparus to wieś, która wpisała się w karty historii polskości poprzez strajk szkolny o mowę polską. Wspomniał o pobycie w tej wsi biskupa ordynariusza diecezji chełmińskiej Stanisława Okoniewskiego, który położył duże zasługi w utrwalaniu polskości na Pomorzu, o proboszczu tej parafii Marianie Felchnerowskim, który zginął rozstrzelany przez okupanta 10.11.1939 roku w lesie Zajączek koło Skórcza, o obecności w roku 1946 szwadronu pod dowództwem ppor. Zdzisława Badochy ps. "Żelazny" ze zgrupowania 5 wileńskiej brygady AK. Prezes wręczył na pamiątkę proboszczowi również znaczek koła. Drugi taki otrzymał pan organista. Z relacji kolegów myśliwych wynikało, że cała Msza św. wywarła na nich ogromne wrażenie.

Po mszy myśliwymi i nagonką zajęli się prowadzący kol. Henryk Muchowski - łowczy i jego pomocnik kol. Krzysztof Walkowski - strażnik łowieckich. Poprowadzili nas w knieję, gdzie w sumie były wzięte trzy mioty w uroczyskach "Ostoja", "Babskie" i "Transformator". Tym razem Hubert nie darzył. Widziane były jelenie, lecz stare licówki wiedziały jak wyprowadzić chmary nie na linię myśliwych. W trakcie pobytu w łowisku koledzy mogli namacalnie zobaczyć obecność bobrów. Tam, gdzie trzy lata temu można było przejść suchą nogą, dziś jest bagno. Trudno, taka jest kolej rzeczy w związku z wprowadzeniem bobrów i ich rozprzestrzenianiem. Kiedyś tylko mieliśmy uroczysko "Bobrowe" za wsią Wda, a teraz mamy jedno i drugie. W łowisku poruszaliśmy się samochodami kolegów myśliwych i ciągnikiem koła którym kierowanym przez kol. Józef Gawrzyjała - sympatyka łowiectwa.

Na zbiórce po polowaniu łowczy kol. Henryk Muchowski podsumował łowy. Medal króla polowania wręczył kol. Andrzejowi Lipce. Pomimo że nic nie padło, to będzie dla kolegi pamiątka z pobytu na tym polowaniu. Jeszcze ostatni sygnał na sygnałówce i wspólna fotografia. O wykonywanie zdjęć zadbał stażysta kol. Patryk Szulist, któremu staż kończy się w dniu 7 listopada br.

Udaliśmy się na biesiadę, gdzie przy kominku czekali członkowie rodzin oraz nakryte stoły. Biesiada przebiegała w miłej atmosferze. Wznoszono toasty za zdrowie gościa, odznaczonych, za pomyślność koła. Jak zwykle wspominaliśmy nasze przygody łowieckie, kolegów którzy odeszli do Krainy Wiecznych Łowów.

Podaję również fakt, że zarówno mi jak i zacnemu gościowi kol. Andrzejowi Lipce przypadło siedzieć przy kominku, który bardzo grzał w plecy, co można by odebrać jako wielką troskę o nasze zdrowie lub szybkie opuszczenie biesiady - ale to zostawiam osądowi kolegów. :)

Ci, którzy ze względu na pogodę nie przybyli na Hubertusa niech żałują, gdyż uroczystość odznaczenia koła Złomem bywa tylko raz. Tym samym nie będą mogli wspominać jak to było na Hubertusie 2010 w Kasparusie, a szkoda!

Antoni Chyła
















[więcej zdjęć - ponad 120- TUTAJ]

"Złom"- szczególne i najwyższe odznaczenie łowieckie. Wyobraża dwie skrzyżowane gałązki jedliny i buczyny, przewiązane u dołu wstążką w kokardkę. Całość tłoczona w metalu i złocona.